Rozdział 34
Rozdział 34.
„Codziennie patrz na świat, jakbyś oglądał go po raz pierwszy."
— Éric-Emmanuel Schmitt
Lucy
Czas w Ameryce minął szybko. Choć Daquin zapewniła nam wiele edukujących wycieczek w przerwach między przedstawieniami, to nadal wyjeżdżamy z tego kraju jedynie muśnięci jego bogatą kulturą oraz niecodzienną serdecznością mieszkańców.
Po starcie samolotu Luna natychmiast zasypia na moim ramieniu. Pochrapując cicho, wspiera szyję na niebieskiej poduszce. Mając przy jednym uchu jej ciepły oddech, a w drugim słuchawkę z Szostakowiczem, mój umysł podsuwa mi przebłyski wczorajszego bankietu na cześć załogi broadwayowskiego Piotrusia Pana oraz Głównej Orkiestry Akademii Królewskiej w Londynie.
Nie można powiedzieć, że wczorajszy bankiet to nie było nic szalonego, bo zależy, jak kto na to patrzy. Atmosfera bogactwa i przepychu może zwieść na manowce niejednego, nawet najskromniejszego muzyka. Może się wydawać, że po prostu ciężko wywrzeć na mnie wrażenie, ale zupełnie nie o to chodzi...
Sala bankietowa hotelu Sheraton sprawia, że nawet niezainteresowani dzisiejszym wieczorem goście przystają, aby zadrzeć głowę i choć na chwilę pochłonąć oczami widok kryształowych żyrandoli i przetykanych złotą nicią kwiatowych rycin wiszących na kolumnach z białego marmuru.
Suknie pań falują wolno pod wpływem ruchu w tańcu, tworząc wesoły wietrzyk we wzorowo klimatyzowanej sali. Jedwabie połączone z diamentami, cekiny i tiul, koronka i białe złoto. Najlepsze garnitury i bogato pachnące wody kolońskie na szyjach panów.
To imponujące, ale zgubne, bo ludzka chciwość nie zna granic. Wyścig szczurów zaczął się, gdy tylko ogłoszono, że przybyli już wszyscy zawarci w liście gości. To jest szaleństwo, o którym mówię.
Chciwość.
Szaleńcza chciwość.
A ja nie mam zamiaru być jej częścią. I chociaż mój wzrok pada na moment na moją wypasioną (wypożyczoną) sukienkę z czerwonego jedwabiu, to ani trochę nie jest mi żal czasu poświęconego na przygotowywanie się do tego wieczoru. Bo co to za zabawa? Lun Lun i ja pójdziemy własną drogą, na wódkę i tłustego hamburgera do kompletu.
Teraz jednak, ściśnięte razem koło jednej z kolumn, z przerażeniem patrzymy, jak rywalizacja pochłania nasze koleżanki i kolegów. Kilka osób tu, kilka osób tam... Najpierw uprzejmie witają się z dziekanami uniwersytetów w Wiedniu, Nowym Jorku, San Francisco i nie mam pojęcia skąd jeszcze, a potem reszta ich gestów i słów jest zupełnie nienaturalna.
— Popatrz na nich... — szepcze Luna, kręcąc głową. — Istny koszmar.
— Powinnyśmy stąd wyjść. — Ściskam mocniej jej ramię, a potem, rozglądając się pospiesznie na prawo i lewo, szukam najbliższego wyjścia.
Ogromne, idealnie wypucowane okna są połączone z trzema parami dwuskrzydłowych drzwi, które prowadzą na dwór. Delikatne, białe firany łopoczą na wietrze i kierowane nim, wychylają się ostrożnie w noc. To dziwne, że przy działającej klimatyzacji drzwi są otwarte. Nie byłoby lepiej po prostu cieszyć się powietrzem z zewnątrz? Wzruszając ramionami, lustruję wzrokiem ten obrazek po raz ostatni, a potem bez wahania zadzieram fałdy mojej długiej sukni i biorę przyjaciółkę pod ramię.
— Zabieramy się stąd!
Dziewczyna poddańczo kiwa głową i daje się prowadzić, co jakiś czas dyskretnie podtrzymując gorset turkusowej sukni, bo obluzowana góra ześlizguje jej się z piersi.
— Chodźmy zjeść coś, co nie zawiera kawioru, łososia i miąższu pomarańczowego, a przy okazji, błagam, wrzućmy parę dolarów do puszki ze zbiórką pieniędzy dla chorych dzieci... — Chcę zapytać, co ma na myśli, ale moje niezadane pytanie zaraz otrzymuje odpowiedź.
Dziewczyna przerywa i ciągnie mnie do tyłu tak, że stoimy naprzeciwko srebrnej fontanny czekolady z truskawkami na dole. Nachyla się do mojego ucha na odległość kilku centymetrów. Gdy mówi, czuję na skórze jej ciepły oddech.
— Gdyby to sprzedali, pomogliby niejednemu dziecku. — Odsuwa sę ode mnie na długość łokcia i zaczyna mówić coraz głośniej. — Rozumiem, że triumf Piotrusia Pana na Broadwayu to wielka sprawa, ale czy zebrali aż tyle pieniędzy, żeby je tak sobie wydawać na czekoladowe fontanny i kawior? Zresztą, błagam... Kto to, do cholery, je?! Jakbym chciała polizać jaja, to raczej nie byłyby to jaja ryby! — prycha, patrząc z zawiścią na ludzi zebranych przy stołach. Nie mogę uwierzyć, że wplątała w ten temat podtekst seksualny i uniosła głos, choć miałyśmy nie zwracać na siebie uwagi.
— Luna, Luna... — Uciszam jej wybuch, machając dłońmi, aż w końcu kładę płasko jedną rękę na jej ustach. Kilka głów odwraca się w naszą stronę, a ja, patrząc w dół, czuję przypływ ciepła na policzkach. Luna, pod moją dłonią, dalej wykrzywia z niesmakiem twarz, mamrocząc coś, czego wolałabym nie powtarzać.
— Zabieraj tę rękę, bo użyję drastycznych środków — grozi, nadal poirytowana.
Z westchnieniem robię, co każe, podczas gdy pojedyncze osoby, wlepiające w nas wcześniej oczy, tracą zainteresowanie nami i wracają do jedzenia albo odchodzą w inną stronę. Nie szczędzę przyjaciółce spojrzenia pełnego wyrzutu.
— No co? To banda bufonów udających nie wiadomo kogo.
— Nie nasza sprawa, co robią z pieniędzmi... — syczę przez zęby, pociągając ją znów w stronę wyjścia.
Robimy zaledwie kilka kroków, zanim dziewczyna odgarnia ze wściekłością włosy i znowu wybucha, tracąc nad sobą kontrolę.
— Puść! — Niemal buzuje furią.
Ja jednak, wiedząc, że to u niej stan krótkotrwały, cierpliwie znoszę piski i mówię dalej:
— Za to ważne jest, co my robimy z naszymi pieniędzmi. Liczy się każdy grosz oddany na szczytny cel.
— No wiem, wiem... Tylko to wszystko jest takie niesprawiedliwe.
— Nie możemy ich osądzać.
Choć debata na temat bufonów — lub, być może, niewinnych niczemu ludzi — pozostaje nierozstrzygnięta, również czuję irytację już od początku wieczoru oraz pewne obrzydzenie do świata drogich ubrań, najlepszych szampanów, no i przede wszystkim dzianych ludzi, którzy są tak bogaci, że ani przez sekundę nie potrafią być wdzięczni temu, kto im to zapewnił.
Pozwalam moim oczom znowu prześlizgnąć się po tłumie. Starsza pani w krótkich, farbowanych na rudo włosach, trzyma kieliszek z bursztynowym szampanem w dłoni odzianej w rękawiczkę, a na jej zbyt odsłoniętym, pomarszczonym ze starości dekolcie, wiszą ogromne perły. Wolną ręką co chwila dotyka biżuterii, jakby chciała pochwalić się zdobyczą przed swoim rozmówcą. Czy wydała kiedykolwiek choćby grosz na kogoś innego niż ona sama?
A otyły mężczyzna we fraku, obok stołu ze słodyczami? Czy opychając się ciastem i czekoladkami, myśli o swoich głodujących rodakach?
Luna nieruchomieje. Jej myśli zdają się przybierać podobny kształt. Widzę w jej oczach żal i niedowierzanie, rozczarowanie i ból wspomnień.
Jej dzieciństwo nie było proste. Podczas huraganu na wschodnim wybrzeżu Hawajów straciła dwóch młodszych braci. Jakby ta tragedia nie była wystarczająca, ich dom został doszczętnie zniszczony. Deszcz z wiatrem zmiótł cztery drewniane ściany, blaszany dach pomalowany na niebiesko i trzy schodki prowadzące do wejścia. Nieprzewidywalna natura zabrała im tak wiele... Zanim kilka lat temu jej rodzice zdołali nazbierać dwieście tysięcy dolarów na nowy dom, przez większość życia mieszkali w chatce dziadków.
Udało się odbudować dom, ale nic nie zwróci Lunie Setha i Trevora.
Człowiek jest kruchy, a wszystkie jego bogactwa ulotne i nieważne po śmierci. Chyba właśnie dlatego powinniśmy przeżyć każdą daną nam chwilę najlepiej jak potrafimy. Nikt nie wymaga od nas tego, żebyśmy byli perfekcyjni i tak żyli. Ważne jest to, aby osiągnąć zdolność bycia najlepszą wersją siebie.
— Nie martw się, jest wiele rzeczy, które możesz zrobić, by pomóc komukolwiek zechcesz. — Nie trudno się domyślić, że człowiek, który sam został dotknięty tragedią, nie chce, aby ktokolwiek przechodził przez coś podobnego. Luna chciałaby naprawić cały świat, ale jedyne, co może mu oferować, to swój wkład pracy. Dopiero, gdy ludzie zjednoczą się, powstaną znaczące efekty.
Posyłam nieco melancholijnej przyjaciółce pocieszający uśmiech i ściskam jej dłoń, chcąc w ten sposób zasygnalizować, że jestem przy niej.
Dziewczyna wyciera z kącika oka zbłąkaną łzę i odpowiada na mój gest podobnym.
— W porządku. — Uśmiecha się lekko.
Po dłuższej chwili podejmujemy ponowną próbę ucieczki, umykając przed naszymi nauczycielkami i znajomymi ze szkoły twarzami. Luna łapie w biegu otwartą butelkę wina z tacy kelnera i pociągnięta przeze mnie za rękę, wyrywa się gwałtownie do przodu. Prawie niezauważone przemykamy w noc, do ogrodów na tyle budynku. Obie oddychamy z ulgą, a potem nasze usta, jak zsynchronizowane, rozchylają się w zachwycie.
Hotelowe ogrody są rozpiętrzone nawet tutaj. Idealnie przycięte drzewka dominują nad niższymi krzakami kwiatów, których kielichy dawno udały się na spoczynek, a delikatne płatki schowały się przed światem, jakby nie chciały go oglądać bez promienistego słońca na niebie. Źródłem światła w ogrodzie są małe, różnokolorowe lampki, zwisające łańcuszkiem między jednym a drugim drzewkiem.
— Niesamowite — komentuje dziewczyna, trochę pozbawionym tchu głosem.
Księżyc rzuca poświatę na liście drzew i kwiatów, powodując, że ich zielony kolor nie jest pozbawiony swojej wspaniałości nawet w nocy. Kręte, żwirowe ścieżki zapewne pomagają ogrodnikom podczas podlewania roślin.
Skoro już tu jesteśmy, mogłybyśmy trochę pozwiedzać.
— Niczego takiego jeszcze nie widziałam. Myślisz, że nas złapią, jeż... — Zakrywam usta Luny dłonią, bo ciszę nocy przerywa szmer dobiegający z centralnej części ogrodu.
Twarz Luny ukazuje czystą ciekawość. Gdy zabieram dłoń, nic już nie mówi. Wskazuje na ogród i robi kilka niosących się echem kroków naprzód. Schodzimy po schodach z beżowego kamienia, podpierając się o artystycznie zawinięte przy końcach balustrady. Kwiaty i krzewy żywopłotu ocierają się o nasze suknie oraz stopy, gdy idziemy w głąb małego labiryntu z wysoko wznoszących się, zgrabnie przyciętych roślin. Chłodne powietrze pieści moją skórę delikatnymi muśnięciami chłodnego powiewu, a srebrny rogalik na grafitowym niebie wspomaga nas w wieczornej wędrówce.
Przyjaciółka idzie kilka długich kroków przede mną, chociaż ma na sobie ukochane szpilki. Już mam poprosić, żeby zwolniła, bo od skrętów w prawo i w lewo zaczyna mi się kręcić w głowie, jednak nagle ciało Luny robi się proste jak struna. Przystaje i robiąc mi miejsce, uśmiecha się to do mnie, to w przestrzeń. Pośród naszych cieni, cieni ławek oraz otaczającej nas roślinności, dominuje jeden masywny cień... Biała fontanna, z szumiącą do nas czystą wodą, stoi dokładnie w środku niewielkiego labiryntu. Na wysokim podeście stoi anioł z ogromnymi skrzydłami i uniesionym w silnej dłoni mieczem. Nie da się przeoczyć zażyłości w jego spojrzeniu oraz kształtnych rys twarzy świadczących o jego potędze i świętości. Wpatrzony w miasto, robi potężny krok do przodu. Jego skrzydła, gotowe do lotu, sadowią się nad nim, a kolczuga i zbroja są napięte, by chronić jego kształtne ciało przed ciosami wroga. Stopy o długich palcach i atletycznych łydkach — obute w sandały, przypominające mi trochę te ze starożytnego Rzymu — mają już zeskoczyć z podestu i odlecieć, ale rzeźbiarz przewidział dla anioła tylko jeden scenariusz: moment gotowości do lotu. Nic więcej.
Lekko rozczarowana przyglądam się nieruchomym oczom istoty i zastanawiam się, czy czułaby to samo, będąc żywą. Choć ma skrzydła, nigdy nie odleci. Żołnierz stworzony do walki pozostanie jedynie strażnikiem nowojorskiego hotelu, póki erozja i czas nie zniszczą go całkowicie.
Gdy stopniowo podchodzimy bliżej, dostrzegam śnieżnobiałe dno rzeźbionego dzieła, miejscami pokryte miedzianymi pieniążkami. Nie jesteśmy jedynymi intruzami. Piękno tego miejsca musiało przyciągnąć tu także innych. Siadamy na jednej z marmurowych ławek i patrzymy w ciszy na wodę spływającą strumieniami z ogromnej misy powyżej zbiornika. Luna zdejmuje czarne szpilki z obolałych, zaczerwienionych stóp, sycząc z niezadowolenia i podciąga nogi pod brodę.
— Nigdy więcej — wzdycha, wykrzywiając usta w nieregularny szlaczek.
Z moich ust wydobywa się kpiące, bardzo niekobiece prychnięcie. Posyłam siedzącej obok dziewczynie pełne sceptyzmu spojrzenie.
— Zawsze tak mówisz — wypominam jej, trącając ją lekko ramieniem.
Między nami zapada komfortowa cisza. Luna otwiera butelkę podprowadzonego przez nas wina i sączymy alkohol prosto z gwinta, obserwując, jak letni wietrzyk tańczy w ogrodzie, poruszając gałęziami drzew oraz kolorowymi lampkami.
— Lu?
— Hmmm?
— Tęskniłaś kiedyś za kimś tak bardzo, że jego cień krążył wokół ciebie cały czas? Kiedy śpisz, kiedy uczysz się do sesji, kiedy jesz w południe szybki lunch, bo spieszysz na wykład surowego profesora... Czy czułaś kiedyś tę wielką potrzebę, aby natychmiast ujrzeć czyjąś twarz i nigdy więcej się nie oddalać?
Pozwólcie, że powiem wam coś o Lunie. Uwielbia rozmawiać. Wiele słów wychodzi z jej ust z łatwością, a niektórzy dosłownie nienawidzą jej za niewyparzony język i brutalną szczerość. Gdy jednak chodzi o jej uczucia albo coś ją mocno trapi, gada tyle, że w końcu gubi wątek i nigdy nie dociera do sedna sprawy.
Uderzam dłońmi w uda, w geście mającym zakończyć jej — świadome lub nie — pomijanie ważnych rzeczy.
— Wal. — Macham ręką w jej stronę, chcąc to w końcu usłyszeć, cokolwiek to jest. Słyszę, jak nabiera w płuca świszczący oddech.
Dlaczego nagle jestem tak zdenerwowana jak ona?
Przymykając powieki, czekam, aż bomba wtargnie w atmosferę Ziemi, przemknie przez spokojne, nowojorskie niebo i w końcu wpadnie do hotelowego ogrodu, niszcząc wszystko na swojej drodze. Zanim jednak tak się stanie, chcę przynajmniej rozluźnić atmosferę... Zrobić cokolwiek, by zająć czymś zdezorientowane myśli i powstrzymać gęsią skórkę (niespowodowaną zimnem) na odkrytych ramionach.
— Jesteś w ciąży?
— Nie.
— Rodzice przyjeżdżają?
— Co?! Nie.
— Potrzebujesz nowej pracy...?
— Nie...
No to co? Co się stało? Mam ochotę potrząsnąć nieobecną duchem przyjaciółką i sprawić, by znów się uśmiechnęła.
— Muszę wracać do domu.
Mój przyćmiony winem umysł próbuje przetrawić jej słowa. Informacja dociera do mnie falą, która na początku jest mozolna jak woda w jeziorze pod bezchmurnym niebem, później zmienia się w energiczny, leśny strumyk, aż w pewnym momencie ewoluuje w wodospad, którego nurtem można popłynąć tylko raz, bo prąd niesie cię szybko i pod koniec uderza twoje ciało jednym, śmiertelnym ciosem.
— Dlaczego? — pytam zbyt piskliwym głosem i prędkimi ruchami ścieram pierwsze kropelki łez, zanim spłyną na policzki.
Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam płakać. Moja Lun Lun, bratnia dusza w osobie przyjaciółki, zostawia mnie...
Zanim moje myśli przybiorą tryb kompletnego dołka duchowego, ona łapie mnie zdecydowanie za ramiona i zaglądając mi głęboko w oczy, mówi:
— Muszę pomóc rodzicom przy domu i sklepie. — Jej ton jest poważny. — Tata choruje z nerwów i przeklinając, liczy po nocach rachunki. — Zaciska usta w wąską linię, jakby nie chciała mi czegoś powiedzieć. Gdyby przyłożyła dłoń do mojej piersi, poczułaby moje tłuczące o klatkę, zdenerwowane serce.
Powiedz mi wszystko, błagam w myślach.
Dziewczyna wzdycha i ku mojej uldze, kontynuuje:
— Mama dzwoni teraz częściej niż zwykle i histeryzuje przez telefon. Rozumiesz? Moja wiecznie pozytywna matka, bez krzty pesymisty w charakterze. Muszę to naprawić.
Nie wiedząc, co powiedzieć, przysuwam się blisko i przytulam ją w pasie, mając pod brodą jej ramię oraz kosmyki włosów, które wyleciały z jej koka, na moim mokrym policzku.
— Przeżyjesz beze mnie? — Chociaż jej nie widzę, wyobrażam sobie jej zaczepne spojrzenie.
— Tak. — Puszczam jej chłodne ciało ze śmiechem na ustach i biorę haust słodkiego alkoholu, a potem pokazuję jej język.
Ciśnienie między nami spada, a ja pozwalam mojemu umysłowi ponownie chłonąć widok kwiatów i świateł, wyglądających jak przyduże świetliki o nienaturalnych barwach... Części tylnej. Siedzimy tak dobre kilka minut, ale prawdę mówiąc, to nie ma znaczenia, bo nigdzie nam się nie spieszy.
— Hej, Lu?
— No...?
— Wrócę.
— Wiem. Zawsze do mnie zwracasz.
Złapałyśmy nocny autobus na Broadway i udało nam się dotrzeć do pokoju hotelowego jeszcze przed północą. Ponieważ wszyscy są na bankiecie, nikt nie pyta nas, gdzie i po co idziemy. Dlatego, gdy tylko przebrałyśmy się w coś wygodniejszego, wybieramy się na spacer po Times Square. Luna każe mi się wspinać aż na szczyt sławnych, czerwonych schodów, żebyśmy mogły zrobić sobie zdjęcie z facetem przebranym za Thora, a potem kradnie mu Miau-Miaua i udaje, że przejmuje wyspę, poczynając od Manhattanu. Dość przystojny, młody mężczyzna, z naturalnymi zresztą blond włosami, nie ma chyba nic przeciwko, bo cały czas się uśmiecha, ukazując rządki białych zębów i drobne dołeczki w policzkach. Potem zdejmuje czerwoną pelerynę i nakłada ją na ramiona Luny, a mnie oddaje stalowy hełm i cyka zdjęcia na tle kolorowych reklam Coca-Coli i McDonald's. Zadowolone z sesji zdjęciowej, dziękujemy mu serią uśmiechów i zaczynamy wycofywać się w kierunku źródła jakiegoś jedzenia.
Wędrując przez dłuższy czas wśród nocnych grupek imprezowiczów oraz pozamykanych centrów handlowych, zastanawiamy się, jaka knajpa może być jeszcze otwarta. Mijana przez nas parka hipisów o długich, kręconych włosach wskazuje nam drogę do Burger Planet.
— Złociutka, nie jadam mięcha, ale mają wyśmienite vegeburgery. — Wciąż poprawiając kolorową opaskę ze znakiem pokoju, mówi każde słowo bardzo powoli, jakby fakt, że Luna i ja mówimy z angielskim akcentem, równał się z porozumiewaniem się w innym języku, nieznanym owej kobiecie.
— Tia... — potwierdza facet, obejmując kobietę w pasie i żując powoli brązową bibułkę z tytoniem w środku. Co rusz patrzy w górę przez okrągłe okulary, jakby czekał, aż słońce w końcu do niego powróci.
— Na światłach skręćcie w lewo i idąc prosto wzdłuż alei, rozglądajcie się za ogromnym burgerem...
— Neoneę — mruczy niewyraźnie hipis, machając sugestywnie brązowym zawiniątkiem w naszym kierunku.
— Tak, tak... Za neonem. — Oczy kobiety rozszerzają się gwałtownie i nagle ożywiona zaczyna machać rękoma w kierunku wskazanej ulicy. Biorąc pod uwagę to, że jest na oko o czterdzieści centymetrów niższa od dominującego nad nią partnera, wygląda jak mała myszka z ostrożnymi oczami, podskakująca, by dosięgnąć owocu na wysokim krzewie.
Zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek innego, podziękowałyśmy im za pomoc i ulotniłyśmy się z najszerszymi uśmiechami, na jakie było nas stać. W ten sposób wylądowałyśmy w całkiem fajnej knajpce z dobrym jedzeniem, która na szczęście nie była jedynie wytworem wyobraźni spotkanej przez nas parki, jak przypuszczałyśmy po ich pożegnaniu. Nie podejrzewałabym, że coś palili, gdyby nie kwaśny od zioła oddech kobiety o dzikich włosach. No cóż, każdy ma własny sposób na życie. Jak widać, lata sześćdziesiąte to balsam dla dusz tych osób.
Nie oceniam, przysięgam.
Ich obsesyjną miłość do dzwonów i skrętów można porównać z moją miłością do muzyki i dobrej pizzy na kolację. Czysta i zawsze odwzajemniona.
Biorę kolejnego gryza burgera z indyczym kotletem, sosem miodowo-musztardowym oraz warzywami i oddaję hołd wszystkim tym, którzy nie jedzą mięsa, bo nie mam zielonego pojęcia, jak to robią.
Luna, siedząc naprzeciwko mnie, kontempluje zawartość swojej pity z kurczakiem, serem i ananasem, patrząc co chwila podejrzliwie na to ostatnie.
— Czy jest jakiś powód, dla którego przerywasz jedzenie, żeby zabijać tego ananasa wzrokiem? — pytam, unosząc teatralnie wolną dłoń w górę.
— Smakuje inaczej niż ten w domu. — Na jej twarzy błąka się w połowie zakwitnięty uśmiech, ale nie robi się on szerszy. To proste twierdzenie kryje w sobie tyle tęsknoty za domem, że chcę ponownie owinąć ramiona wokół przyjaciółki.
Chociaż w rzeczywistości mam też ochotę błagać ją na kolanach, aby nie zostawiała mnie tu samej dla palm i hawajskiego ananasa, to jednak wiem, że muszę zrobić coś odwrotnego.
— Niedługo będziesz w domu i póki z niego nie wyjedziesz, nie będziesz musiała jeść ananasów z puszki — wypalam, wybierając te słowa na najbezpieczniejsze, adekwatne do sytuacji.
— Pewnie. — Wzrusza ramionami, przeżuwając kawałek mięsa. — Mamy je w ogródku.
Och, to świetnie... Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego.
W takich momentach uświadamiam sobie szczególnie, w jak bardzo odmiennych miejscach mieszkamy. Ta prawda uderza mnie gwałtownie i niespodziewanie. Jakby kokos spadł mi z drzewa na głowę... Haha!
Mój uśmiech musi być naprawdę marny, bo Luna nagle przestaje jeść i przesiada się obok, aby objąć mnie ramieniem i pocieszyć.
— Wiesz, co zrobisz po zdaniu egzaminów w czerwcu?
— Nie... — kręcę głową, starając się nie brzmieć jak nadąsany, histeryzujący dzieciak z hipermarketu. Nie chcę nim być...
— Wsiądziesz w samochód... — Siadając prosto, odgarnia przeszkadzające jej włosy do tyłu i trzymając ręce przed sobą, udaje, że trzyma w nich kierownicę. — Zabierzesz swoje rzeczy do walichy...
Uśmiechając się, porusza dłońmi, nadal kierując naszym samochodem i gdy zaczynam niepoprawnie głośno chrumkać nosem podczas śmiechu, mówi dalej:
— ...i po długim, ale wartym fatygi locie, przywędrujesz ze swoim włoskim copainem do mnie, na mój ślub — dokańcza, wciskając pod stołem wyimaginowany hamulec, a następnie kradnie moją porcję frytek i konsumuje je z uwielbieniem wymalowanym na twarzy.
— Mówisz serio?! — Nawet nie próbuję ukryć nadziei buzującej w moim tonie, która na zewnątrz objawia się jako niekontrolowany wybuch entuzjazmu.
— Serio, serio. — Kiwa głową to jedząc, to oblizując palce z soli.
— No dobra.
Przez resztę wieczoru nie wracamy do tematu jej wyjazdu, a ja dziękuję gościowi na górze, że podarował mi tę sekretną wielbicielkę tańca hula jako przyjaciółkę.
(franc.) chłopak
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top