Rozdział 31
Rozdział 31.
„Książki łatwo jest zniszczyć. Ale słowa żyją tak długo, jak długo ludzie je pamiętają."
— Tahereh Mafi
Catherine
Mój dzień zapowiadał się na zwyczajny. Wręcz cudowny w swojej prostocie. Otóż tego dnia nie pracowałam — a wolne zdarza mi się rzadko — miały przyjść do mnie koleżanki, no i na dworze, podczas porannego joggingu, witamina E przenikała przez moje pory jak woda wchłaniana przez gąbkę. Nie mogło być lepiej.
Cała spocona i przyjemnie zmęczona wbiegam do klatki, jednocześnie wsuwając rękę do kieszeni dresów, aby sięgnąć po klucze. Jak każdego dnia rano, zaglądam do skrzynki, spodziewając się reklam oraz rachunków. Nie ma ani jednego, ani drugiego. Moje zaciekawienie jest niemal namacalne, jakby moja podświadomość zmaterializowała się obok mnie i podskakując, zaglądała mi przez ramię, próbując chociaż zerknąć na drobne pudełko w moich rękach.
Paczka.
Mała, niewinna paczuszka,
Trafia przed twój dom...
Czy ktokolwiek napisał kiedykolwiek wiersz o paczce? Jeśli tak, to chciałabym go natychmiast przeczytać i napisać lepszy. Bo kto nie lubi dostawać paczek?
Serio, to ekscytujące.
Potykając się kilka razy na schodach w drodze do domu, zaczynam szarpać za brązowy papier, w który jest owinięty tajemniczy przedmiot. Taśma niestety nie chce puścić. W roztargnieniu zdążam tylko wpaść poza próg mieszkania i zrzucić adidasy. W kuchennej szufladzie odnajduję czerwone nożyczki i zaczynam rozcinać papier.
Moje zaciekawienie sięga zenitu, kiedy papier upada na podłogę przed moimi nogami, a ja trzymam w dłoniach kasetę. Nie książkę, nie listy, nie płytę CD, tylko starą, czarną kasetę wideo. Na dodatek z moim imieniem wypisanym wyraźnie na białej naklejce po jednej stronie przedmiotu. Pismo jest lekko pochylone w prawą stronę. Wszystkie literki od dużego „C" do drobnego „e" są charakterystycznie połączone, jakby ten, kto pisał moje imię, nie odrywał długopisu od kartki. Zbyt dobrze znam ten charakter pisma.
Tylko jakim cudem...
Rzucam się jak oszalała w stronę salonu, mając desperacką nadzieję, że stary odtwarzacz kaset od moich rodziców bez walki odtworzy mi zawartość kasety ten ostatni raz.
Jednym ruchem włączam nieduży telewizor na niskiej szafce. Potem, nie zważając na nic, usuwam roztrzęsioną dłonią ze sprzętu kilka książek i jakichś kartek z zapiskami. Zdmuchuję grubą warstwę kurzu, a gdy kaseta jest już w środku, wciskam odtwarzanie.
Zafascynowana tym, co się wyświetli, siadam pospiesznie na skrawku kanapy.
— Nie wiem, czy to gówniane coś w ogóle zadziała... — Męski głos jest przytłumiony przez jakieś zakłócenia, a ja wstrzymuję oddech, widząc na ekranie sylwetkę mężczyzny nachylającego się w stronę kamery.
— Musi zadziałać. — Do wymiany zdań włącza się melodyjny, kobiecy głos i jeszcze więcej szelestów. Kobieta siedzi na... Chyba niezasłanym łóżku, nieco z tyłu pomieszczenia.
Potem obraz prawie znika, z wyjątkiem kilku jasnych pasów i migających kropek.
Całkiem już sfrustrowana uderzam nieposłuszne urządzenie, czując pod dłonią gładką, lekko rozgrzaną nawierzchnię. Ku mojemu zdumieniu i satysfakcji, zadziałało. Moim oczom ukazują się Oni.
Thomas i Elizabeth.
Chłopak o krótkich, brązowych włosach w artystycznym nieładzie i jasnych oczach po raz ostatni obdarza kamerę przelotnym spojrzeniem i ucieka z pola widzenia, a drobna blondynka, siedząca w siadzie skrzyżnym, w pościeli, odprowadza go czułym spojrzeniem.
— Dzięki, Tommy.
— Zawsze do usług! Lecę na trening. Nie siedź długo... — Odpowiedź słychać gdzieś z daleka, a chwilę później rozlega się dźwięk zatrzaskujących się drzwi. Dziewczyna macha energicznie, zwracając tułów w tamtym kierunku. Szczęśliwe zmarszczki okalają jej oczy, a usta uchylają się, jakby właśnie wypuszczała wstrzymywane długo powietrze.
— Zajmuje się mną tak już od miesięcy. Jak Boga kocham, jest gorszy niż moja matka! A znasz ją dobrze. — Podciąga się na rękach, przysuwając tym sposobem ciało bliżej kamery.
Jej długie, zgrabne palce owijają się w nieświadomym geście wokół rosnących powoli blond loczków. Wzrok jej błyszczących z radości oczu zmienia się nagle jak obraz w kalejdoskopie. Kolory, z pstrokatych i energicznych, przeistaczają się w szare i nieprzyjazne.
Znowu patrzy gdzieś w bok, jakby zastanawiała się nad czymś intensywnie.
— No, dalej, Elizabeth. — Siadam już całkiem na podłodze. — Wiem, że chcesz coś powiedzieć.
Chcąc być bliżej ekranu, odsuwam z drogi również mały stolik do kawy. Przyjaciółka patrzy nagle prosto w obiektyw, a ja dostaję gęsiej skórki. Oczywiście, że mnie nie usłyszała, ale jej widok wywołuje we mnie mieszankę emocji. Tak bardzo chciałabym znów z nią porozmawiać...
— Jestem tchórzem. — Wzrusza ramionami i śmieje się do siebie. — Obydwoje zachowaliśmy się jak dupki. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła spokojnie spojrzeć ci w twarz. Jak mogliśmy od ciebie uciec? Jak ja mogłam uciec z nim... — Gdy mówi, jej głos jest roztrzęsiony, a zaróżowione dotąd policzki zaczynają tracić kolor, pozostawiając skórę bladą jak u porcelanowej lalki.
Czuję, jak w moim wnętrzu coś wzbiera. Jest natrętne i powoduje chaos w moim krwiobiegu. Zaciskam palce jeszcze mocniej na materiale dresów... Knykcie mi bledną. Jestem zła. Naprawdę. Zanim zdążę pomyśleć, przerywam ciszę w moim opustoszałym mieszkaniu.
— Nie pieprz głupot, El... Po prostu mów!
Ma tyle w głowie... Od samego początku nie potrafi złożyć sensownego zdania. Z jakiejś przyczyny nagrała kasetę. Gdyby nie udało jej się nagrać tego, co chciała mi przekazać, kasety by tu nie było. Nie przyszłaby do mnie.
Sekunda...
Pauzuję nagranie i podrywam się z dywanu, uderzając o róg kanapy.
Kurwa.
Ból rozprzestrzenia się po nodze, a ja, nie zważając na niego, pokonuję odległość z salonu do kuchni. Sięgam po papier od pakunku.
Oczywiście brak nadawcy.
Wracam do Elizabeth i dalej, jak zaklęta, słucham jej monologu.
— Kocham go. Tak bardzo go kocham. I kocham ją, małą Iris. I kocham ciebie, ale tak bardzo nienawidzę siebie... Jesteś teraz gdzieś w dalekiej Europie. We Włoszech, na wakacjach...? Popijasz winko i leżysz na leżaczku, wpatrując się w turkusową wodę w basenie. Masz uśmiech na ustach i piękne bikini na sobie. Jesteś wypoczęta i wesoła. Zupełnie niczego nieświadoma. A ja jestem tutaj, w tym mieszkaniu. I wiesz co? Bez względu na to, co słyszałaś, jest naprawdę nieźle. Jem porządne obiady, mogę wylegiwać się tyle, ile chcę, a wieczorami, gdy Thomas wraca z treningu, przytulamy się na kanapie. Jednak za każdym razem, gdy patrzę na to, co robimy, zdaję sobie sprawę, że to powinnaś być ty. Nie ja. Nie ja... Ja go kocham. Iris będzie go kochać... Ale co z tego? Co z tego, do cholery?! Ty go kochasz... Od początku.
Od pierwszego dnia. Od lekcji trygonometrii z Jędzą Wood. A ja byłam samolubna. Popełniłam ogromny błąd, weszłam między was, w iskry między wami. Naruszyłam waszą przestrzeń, ryzykując sparzenie się tylko ze strachu przed samotnością. Rozpierdoliłam wszystko między nami, pozwoliłam ci się dusić, gdy owijałam sobie Thomasa wokół palca.
Przepraszam... Bałam się. Nie myślałam. Przestałam patrzeć na nas jako „Elizabeth i Catherine" ten jeden raz i zniszczyłam nas. Teraz, kiedy o tym myślę, mam ochotę sobie przyłożyć. A wiesz czemu? Bo bez względu na to, ile razy zignorowałam twoje spojrzenia w kierunku Thomasa, bez względu na to, w czyje ramiona cię popchnęłam, aby pozbyć się poczucia winy i odpokutować, to i tak znałam prawdę. Ty po prostu byłaś mu przeznaczona. Mieliście się zejść, a ja każdego dnia, przez trzy lata, nakładałam sobie klapki na oczy. Nie proszę o przebaczenie. Bo popatrz, ile w moich słowach jest tych „ja". A gdzie jesteś ty? Ty jesteś sporadycznie. Nie zasługuję na ciebie ani na twoje „wybaczam". Jednak przepraszam. Kocham cię i obiecuję nie być już samolubną zdzirą. — Kiedy Elizabeth wypowiada ostatnie słowa, zaczyna płakać, podczas gdy ja ocieram fontannę bezbarwnych kropelek i oczami wyobraźni niemal widzę moje rozszerzone z szoku źrenice.
I tak płaczemy. Żywa z martwą. Kochająca z nienawidzącą. Ogień i woda. Twierdza i kruszący się zamek. Zagubiona... Z zagubioną. To mamy teraz wspólne.
— Mam ostatnio to dziwne przeczucie. Łazi za mną i łazi. Jakby miało się wydarzyć coś złego. Albo po prostu boję się porodu. — Tu poklepuje swój ukryty pod białą kołdrą brzuch. Zerkam na niego z gulą w gardle i kiedy czuję nową falę łez, zwracam wzrok ku oczom przyjaciółki. — Tom mówi, że to hormony, a babcia Tolani, że wyczuwam nadchodzącą burzę. — Znowu wzrusza ramionami, ale się nie uśmiecha. Jej twarz jest ponura i połyskuje od łez.
Siedzimy w ciszy, smarkając w te same chusteczki od godziny. Patrzę w ekran i patrzę... Na łóżko, obrazki na białej ścianie, na smutną El.
Nie zapowiada się na to, aby miała coś jeszcze powiedzieć. Zrezygnowana schodzę z kanapy i nachylam się, żeby sprzątnąć niedopitą kawę z tego ranka. Przerzucam przez ramię kolorowy koc i kilka szpitalnych uniformów. Muszę tu ogarnąć, zanim przyjdą dziewczyny. Moją małą krzątaninę przerywa szelest podnoszonego materiału, dobiegający z telewizora. Tym razem na ekranie Elizabeth wstaje ociężale z łóżka, przyciągając tym moją uwagę. Moja dłoń z kubkiem zawisa w powietrzu.
— Ale ja wiem swoje. Thomas nie wie, po co ta kaseta... To znaczy, myśli, że to dla Iris. Ukryję ją. Znajdę sposób, byś ją dostała. — Jej twarz wykrzywia się w wyrazie dyskomfortu i jest jeszcze bledsza niż wcześniej, jakby była chora...
— Elizabeth... — Imię przyjaciółki zawisa w powietrzu, a później tyka w mojej podświadomości jak bomba. Dlaczego jestem zdenerwowana? Dlaczego ona wygląda na tak słabą? Nie mam szansy tego przemyśleć.
— Żegnaj, Catty.
Uśmiecha się smutno do kamery i majstruje przy urządzeniu, powodując, że jej postać staje się niewyraźna. W końcu jej kredowa twarz znika.
Paczka.
Mała, niewinna paczuszka,
Trafia przed twój dom,
Swoją wartością niemal powodując Twój zgon.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top