Rozdział 3


Rozdział 3.

„Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko."

— Albert Einstein

Catherine

— Funkcje życiowe pacjentki w normie. Rezonans magnetyczny wykazał, iż guz obecny wcześniej w pobliżu lewej półkuli mózgowej został całkowicie usunięty. Stan po operacji jest stabilny.

— Dobrze, bardzo dobrze. Kate, przygotuj dla niej salę. Ja pójdę powiadomić jej rodzinę o zabiegu zakończonym sukcesem — powiedziałam zwięźle, szybko zapisując raport z ponad czterogodzinnej operacji.

Bycie onkologiem uznaję za jeden z najtrudniejszych zawodów, które może wykonywać człowiek. Nieczęsto twój pacjent wychodzi z choroby cało. Zresztą, nigdy nie ma gwarancji. Tym razem jednak wszystko jest w porządku, dlatego z prawdziwym uśmiechem na ustach oznajmiam rodzicom małej Genevieve, że ich córeczka po rekonwalescencji może wracać do domu. Obydwoje zalewają się łzami.

— Teraz już wszystko będzie dobrze — zapewniam.

Mąż obejmuje kobietę czułym gestem, a ona łka i łka, wciąż szepcząc podziękowania. Poklepuję ją lekko po ramieniu. Potrafię zrozumieć ten przypływ emocji, mimo iż sama nie mam dzieci. Gen od roku nie wychodziła ze szpitala. Nie było pieniędzy na natychmiastową operację, kiedy stan dziewczynki się pogorszył. Jako lekarz prowadzący, postarałam się o to, by Genevieve miała wszystko, czego jej potrzeba, dopóki pieniądze nie zostaną zebrane. Udało nam się. Wszystko, od początku do końca.

— Życie... Życie powinno kochać się najbardziej — wyszeptała matka dziecka, gdy już trochę się uspokoiła.

Pokiwałam głową, wyrywając się z głębokiego zamyślenia. Poleciłam małżeństwu, by wrócili do domu i odpoczęli. Po długim wahaniu zgodzili się i odeszli objęci długim korytarzem w kierunku wind. Poprawiam swój kitel i plakietkę na piersi. Gen położono w sali numer dwieście dwadzieścia dwa. Ruszyłam w tym kierunku szybkim krokiem i cichutko uchyliłam drzwi. Dziewczynka wydawała się wyjątkowo drobna w stosunku do ogromnego, szerokiego łóżka szpitalnego. Bezszelestnie podeszłam do miejsca, w którym leżała, nadal pod wpływem narkozy. Powinna obudzić się za jakieś dwie godziny.

— Gratulacje, maleńka — szepnęłam w uszko dziecka, głaszcząc krótkie, jasne włoski na jej głowie.

Odskoczyłam lekko od łóżka, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły. Stanęła w nich roztrzęsiona pielęgniarka.

Oho, coś się szykuje.

Wytężając wzrok, spojrzałam na jej plakietkę. Mia. Tak miała na imię. Nie zrozumcie mnie źle, ale szpital jest tak ogromny, że połowy kadry po prostu nie kojarzę. Pracuję tu od kilku miesięcy, lecz nie sposób wszystkich spamiętać.

— Doktor Night! Nagły wypadek... mężczyzna. Chyba po trzydziestce, złamanie otwarte... — zaczęła bełkotać bez opamiętania.

Popychając ją lekko, wyszłam z nią na korytarz. Nie potrzebuję u Gen rozdygotanych pielęgniarek.

— Mia — rzekłam stanowczo. — Wdech i wydech. Powiedz jeszcze raz, tylko trochę jaśniej.

Pielęgniarka zrobiła to, o co ją poprosiłam i podjęła jeszcze jedną próbę przekazania informacji, tym razem nieco spokojniej.

— Jakiś facet został przywieziony z boiska, złamanie otwarte tuż pod kolanem. Wiem, że pani jest onkologiem, ale w tej chwili nie ma ani jednego lekarza, który mógłby go opatrzyć...

— Opatrzyć?! Przecież tym trzeba zająć się natychmiast! — krzyknęłam, pędząc na salę segregacyjną znajdującą się dwa piętra niżej.

— To nie moja wina... Prze-przepraszam.

Przewróciłam oczami. Mia potrzebuje lekcji z radzenia sobie w sytuacjach stresowych.

— Żadnych lekarzy... Jak to możliwe...? — szepnęłam do siebie.

Zbiegłam po schodach, nie czekając na windę. Przyspieszone kroki Mii tuż za mną zatrzymały się gwałtownie. Wpadła na mnie, przez co ja zachwiałam się lekko. Ze stoickim spokojem weszłam w głąb pomieszczenia, utrzymując spojrzenie tych niesamowicie niebieskich, zaciekawionych oczu, które teraz jakby rzucały mi wyzwanie. Imię mężczyzny znałam jeszcze zanim Mia, drżącymi rękami, podała mi przygotowaną kartę pacjenta. Tommy... Właściwie Thomas Michaels. Moje ciało zesztywniało na samą myśl o nim, a po kręgosłupie przebiegł mi dreszcz. Bez słowa przeniosłam wzrok na nogę Thomasa (Debila, Kłamcę, Tchórza, Palanta) Michaelsa. Miejsce pod kolanem było mocno zabandażowane i zabezpieczone prowizorycznym stabilizatorem. Prawdziwy koszmar.

— Panie Michaels, muszę pana przebadać. To nie wygląda dobrze — mówię bezbarwnym tonem po dłuższej chwili milczenia.

— Wygląda źle, nie wspominając o bólu.

Chciałabym znaleźć się na innej planecie, z wymazanymi wspomnieniami, by nie pamiętać bólu zadanego mi przez tego mężczyznę. Mężczyznę, którego miałam już nigdy więcej nie zobaczyć, ale jakiś dziwny rozwój wypadków lub moje gówniane szczęście sprawiło, że znów tutaj jest.

Naprawdę nienawidzę losu.

Znacie ten jeden jedyny moment w życiu, kiedy niemożliwe staje się możliwe? Mam na myśli ten, w którym człowiek ma nieodparte wrażenie, że lata. Szybuje w przestworzach niczym ptak, a jego kończyny stają się lżejsze, zgrabniejsze i przystosowane do podniebnych podróży. Właśnie w tym momencie, tego wieczoru, będąc gdzieś na granicy jawy i snu, mój przeklęty umysł postanowił podsunąć mi wspomnienie... I to nie byle jakie, bo jedno z najcenniejszych, które zachowało mi się z licealnych lat. Choć wiedziałam, że w pewien sposób złamie mi serce, pozwoliłam mu się objąć. Tak, to ja, Catherine Bree Night. Urodzona masochistka.

— Hej, moje kochane kotki! Obiecajcie mi, że nic się między nami nie zmieni, kiedy skończymy szkołę... Że zawsze będzie tak, jak teraz. — Tego czerwcowego dnia, oddalonego o dwa tygodnie od zakończenia szkoły, zorganizowano dla nas imprezę na plaży. Nauczyciele nawet się nie pojawili, jednak to dzięki nim mieliśmy wynajęty bar na calutką noc oraz pozwolenie na największe ognisko plażowe, jakie kiedykolwiek widziałam. Gdy siedzieliśmy na piasku, który właził nam w różne niepożądane miejsca, obserwowaliśmy złocisty zachód słońca. Odwróciłam wzrok od malowniczego nieba, bogatego w kolory — od głębokiej pomarańczy do różu — i lustrowałam wzrokiem moich przyjaciół. Stu, z typowym dla siebie dzikim uśmieszkiem, rozkoszował się butelką piwa, a Thomas miał zamyślony, zagadkowy wzrok i prawie w ogóle się nie odzywał. Tylko Elizabeth nawijała jak najęta, bo ten cudowny chłopak w jej objęciach nie mógł odmówić swojej dziewczynie najdroższej butelki tequili w hawajskie palmy.

— Nie chcę was żegnać... Kocham was — mamrotała moja przyjaciółka, ocierając usta wilgotne od wypitego chwilę wcześniej kolejnego łyku alkoholu. Jej ręce co chwila niesfornie łapały kolorowe szkło. Zabrałam jej butelkę, zanim wylałaby resztki na piasek i bez zastanowienia pociągnęłam spory haust. Słodka tequila przyjemnie połaskotała moje podniebienie i ogrzała żołądek.

— Nie żegnamy się, El, nie pleć głupot!

Rechotaliśmy jak szaleni, kiedy dziewczyna próbowała wstać, ale straciła równowagę i padła jak długa na piasek między mną a Thomasem.

— Cholercia, piasek włazi mi w dupę... — podciągnęła szorty i wróciła do pozycji siedzącej.

Między nami znów zapanowała cisza. Ale nie ta, od której gęstnieje powietrze i aż strach odetchnąć, tylko ta, przy której możesz zrelaksować się i cieszyć obecnością innego człowieka u twojego boku. Blondwłosa istotka o kościstych ramionach i oczach niebieskich jak woda na plażach w Peru, przytuliła się do mnie z ufnością małego dziecka.

Tequila przemawia:

— Przepraszam, Cathy. Nie wiem, czy mi wybaczysz...

Pozwoliłam sobie przeciągnąć palcami po łagodnych falach na jej głowie i z delikatnym uśmiechem na ustach wciągnęłam zapach jej szamponu. Jutro nie będzie niczego pamiętać.

— Wszystko w porządku. Chcesz potańczyć, kotku?

— Właściwie... — przerwała w pół słowa i szturchnęła Stu w ramię. Wymienili spojrzenia, jakby rozmawiali ze sobą bez słów. Zbyt długo się znaliśmy, żeby mnie to nie niepokoiło. Ich twarze zmarszczyły się pod wpływem szerokich uśmiechów.

O nie.

Nie.

Nie.

Nie!

W jednej chwili poderwałam się z piasku i biegiem uciekłam w stronę tańczącego tłumu. Piasek zachrzęścił mi pod gołymi stopami, słyszałam tylko swój przyspieszony oddech. Moje nogi, szybsze od zamroczonego alkoholem mózgu, niosły mnie w kierunku Hawajskich Palm. Jasne, że nie udało mi się uciec. Ramiona Stu chwyciły mnie w pasie. Ostentacyjnie przerzucił mnie przez ramię, jak worek ziemniaków i prędko wrócil w kierunku wody. Tłukłam go po plecach i chudym tyłku, odzianym w spodnie koloru khaki.

— Dupku, puszczaj mnie!

— Nic z tego, Cat. Zostałaś wybrana. I dopełnisz tego przeznaczenia. — Teatralny ton zupełnie nie pasował do Stu, luzaka oraz skate'a, który nie grał w ani jednej szkolnej sztuce.

— Jeśli chcesz dziś zamoczyć jakąś laskę, to tam jest ich tłum! — wrzasnęłam, wskazując na pogrążonych w zabawie uczniów. Wyzwałam go na nasz słynny pojedynek podtekstów, ale miałam pecha. Przyjaciel był zdeterminowany i nie zwalniał kroku.

— Mrrr... Dobry pomysł! Ale najpierw ty. — Wylądowałam w wodzie mimo wszelkich starań i błagań.

Chlapaliśmy się w morzu i tańczyliśmy przy cieple ogniska, wsłuchując się w dobrą muzykę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top