Rozdział 2


Rozdział 2.

„Pozbierać jest się dziesięć razy trudniej, niż rozsypać."

— Suzanne Collins

Rok wcześniej

Lucy

— Muszę to zrobić! — prawie krzyczę, uderzając szklanką pełną wody w szklany blat stołu.

Lodowata ciecz rozlewa się po meblu i mojej ręce. Kobieta za biurkiem, moja terapeutka, ze stoickim spokojem obraca się na krześle i sięga za siebie po chusteczki. Podsuwa mi je bez słowa. Nie wygląda na poruszoną moim zachowaniem. Jej ciemne oczy zwężają się, skupione na mnie jak oczy orła. Zdają się mówić: „Nie takie rzeczy już widziałam".

Biorąc głęboki wdech, wyszarpuję z kartonowego pudełka kilka chusteczek i wycieram prawą dłoń. Śnieżnobiałe bałwanki na granatowym tle, zdobiące karton, są takie komiczne, że prawie mam ochotę się zaśmiać. Prawie. Ale zamiast tego odwracam wzrok.

— Muszę wyjechać — szepczę. — Niech mi pani pozwoli.

Jej spojrzenie nadal jest twarde i nieugięte jak spojrzenie mojej matki, gdy błagałam o ten wyjazd. Z tą różnicą, że moja mama się o mnie bała. Kobieta przede mną jest mi zupełnie obca i nie wiem, czemu nie zgadza się na mój pomysł. Co ją to obchodzi? Dlaczego niby obchodzę ją ja?

— Muszę wiedzieć, że sobie poradzisz. — Przysuwa się bliżej biurka i siada z brodą podpartą na dłoniach. Bezsensownie gapię się na jej perfekcyjny manicure, zastanawiając się, co takiego mogłabym powiedzieć wszystkim, by postawić na swoim.

Czuję się tu jak więzień. Odebrano mi oddech, normalne życie, a na koniec przestrzeń osobistą. Nie twierdzę, że nie potrzebuję dalszej pomocy... Ale może to jest to? Zmiana otoczenia, towarzystwa, stylu życia. To jak wybawienie. Bycie daleko stąd jest tak rozkoszną wizją, że mam ochotę wydać ostatnie samodzielnie zarobione pieniądze na bilet i wyjechać w jakieś odległe miejsce. Gdzieś, gdzie nikt mnie nie dosięgnie. Gdzie nie dosięgnie mnie On.

— Poradzę sobie. — Mój głos brzmi lodowato i przez chwilę mam wrażenie, że moja terapeutka o stalowych nerwach wzdryga się. Równie dobrze mogło mi się jednak wydawać. Niczego dzisiaj nie jadłam i nie czuję się najlepiej.

Patrzę w szklaną taflę blatu, podziwiając jego gładką strukturę. Szkło połyskuje i idealnie odbija światło oraz otoczenie — w tym panią Torres. Gdy patrzy na mnie z pewną rezygnacją, już wiem, że się zgodzi.

— Gdzie chcesz jechać? — pyta, wzdychając. Wstaje z krzesła i oznajmia mi tym samym, że moja wizyta dobiegła końca.

— Do Nepalu — odpowiadam, pospiesznie zbierając rzeczy z oparcia krzesła stojącego obok mnie.

Jeszcze tylko kilka sekund i pozbędę się wszystkiego. Wstydu. Lęku. Złości. Wspomnień. Nie wyciągną ze mnie ani jednego wymuszonego słowa, jak robili to przez ostatnie kilka miesięcy. Wtedy, gdy chciałam zamilknąć, oni kazali mi rozmawiać o tamtym okropnym wieczorze, który wypełnia mnie obrzydzeniem aż do dzisiaj.

Wiem, to nie moja wina. Wiem, nie miałam na to wpływu. Wiem, będzie lepiej.

Ale plaster, którym zasklepili moją ranę, nie wystarcza. Muszę uciec.

Zdaję sobie sprawę, że jestem już przy drzwiach, zanim Torres zdążyła przemieścić pół pomieszczenia.

Szybciej, szybciej.

Patrzę na tykający zegar ścienny i liczę uderzenia mojego pędzącego serca. Chcę do domu...

Kobieta machinalnym ruchem wyciąga do mnie dłoń. Waham się przez dłuższy moment, ale nie chcę być nieuprzejma, wiedząc, że nie byłam łatwą pacjentką. Niech jej będzie.

— Dziękuję. — Moja dłoń ledwo styka się ze skórą jej dłoni, bo nienawidzę dotyku. Zwłaszcza obcego. Ale ona, jakby zapominając, że wspomniałam o tym podczas jednego ze spotkań, ściska moją rękę mocniej i przytrzymuje ją.

Krzywię się na ułamek sekundy, a serce podskakuje mi do gardła, po czym z zawrotną prędkością zjeżdża do żołądka niczym frisbee. Wtedy przez jej twarz przemyka błysk zrozumienia, a ja zdaję sobie sprawę, że po prostu zapomniała...

— Mam jeden warunek — mówi, kompletnie rozluźniając uścisk. Dopiero teraz łapię oddech, który nieświadomie wstrzymałam i opuszczam dłoń wzdłuż ciała.

Kiwam głową na znak, żeby kontynuowała. Gorączkowo próbuję wyczytać z jej oczu, czego chce. Mam pisać pamiętnik? A może codziennie do niej dzwonić? Niech to tylko nie będzie...

— Grupa wsparcia — mówimy jednocześnie. Tyle, że ja trochę ciszej.

— Zgadza się — potakuje energicznie, a jej siwe loczki podskakują wokół przyprószonych różem policzków. — Będziesz na nią chodzić, kiedy wrócisz. Wszelkie namiary i informacje prześlę ci pocztą. — Uśmiecha się do mnie i wtedy po raz pierwszy widzę, jak dużo ma zmarszczek. Nie rozumiem tego uśmiechu, ale zmuszam się do odwzajemnienia go.

W rzeczywistości mam ochotę jebnąć ją jednym z tych eleganckich, skórzanych krzeseł, których ma w swoim gabinecie pod dostatkiem. Będę musiała wysłuchiwać tragedii obcych ludzi, jednej gorszej od drugiej. Nie pomoże to nikomu z nas, przynajmniej nie mi. Już sobie wyobrażam, jak potencjalna grupa nienawidzi mnie za to, że milczę i nie dzielę się Swoją Historią.

— Pozdrów ode mnie jaki. — Ach, próbuje być zabawna. Śmiej się, Lucy.

Wypuszcza mnie na sterylny korytarz o białych ścianach i szarej wykładzinie. Mam nadzieję, że to ostatni raz, kiedy nim przejdę. Kobieta zaledwie wychyla głowę zza mahoniowych drzwi, jakby nie wiadomo co tam ukrywała. Ostatnie skinienie głową w moim kierunku i znika w swojej Jaskini.

Idąc korytarzem, pospiesznie wkładam przez głowę szary, znoszony sweter. Jest tak rozciągnięty, że mogłyby się tu zmieścić jeszcze co najmniej dwie osoby. Pytanie, kto taki? Kogo wpuściłabyś pod swój sweter, Lucy? Zamiast pytać siebie w myślach, wypowiadam to na głos. Unosząc wzrok, który do tej pory wbijałam w podłogę, trafiam nim na recepcjonistkę, a konkretniej jej wężowe oczy. Ich brązowy odcień jest nienaturalnie jasny, a źrenice czarne jak noc. Oczy tej kobiety mnie przerażają. Przychodzi mi na myśl wąż. Oślizgły i wielki, z chęcią mordu w gałach.

Wpuściłabym Lenę... I może Anastasię.

Płaz gapi się na mnie zdziwionym wzrokiem: „Może jednak wrócisz z powrotem do gabinetu, wariatko...?"

Nie, nie, nie. Anastasia jest od tego z daleka i niech tak zostanie. Nie może wiedzieć, jaka popieprzona jest jej ciocia.

Na twarz kobiety za ladą wpełza sztuczny uśmiech. „Ooo, chwila. Jeszcze nie skończyła. Porozmawiaj o tym, jak gadasz do siebie, wariatko". Podchodzę do marmurowego kontuaru i chwytam ją za jedwabny sweterek w kolorze rzygów, a później przeciągam na drugą stronę. Kiedy kobieta leży wprost przede mną, stawiam stopę na jej głowie i miażdżę jej czaszkę.

W praktyce wygląda to jednak inaczej. Mijam Węża, rzucając gdzieś przez ramię oschłe „do widzenia". Pcham drzwi, mijając w progu jakiegoś gościa, wysokiego jak wieża Eiffla. Spod miotły włosów widzę beżowe buciska robocze i dżinsy. Jakiś robol z trójką dzieci, zdzirowatą żoną i tonami długów zaciągniętych w syfiastych bankach. A wisienką na torcie musi być uzależnienie od papierosów, które sprawia, że facet przepala część swojej i tak marnej pensji. Gdyby moja mama słyszała mój pesymizm, nigdy nie wypuściłaby mnie z Jaskinii.

No co? Nic na to nie poradzę. To nie jest mój najlepszy dzień... Od dokładnie pięciu miesięcy.

Poza tym lubię analizować ludzi. Najbardziej lubię grać w moją małą grę „Oko w oko". Spójrz człowiekowi w oczy, a zobaczysz jego myśli i zamiary. Tym razem nie chce mi się jednak podnosić wzroku, więc z nadal spuszczoną głową pozwalam, by przepuścił mnie w drzwiach.

— Dzięki. — Nie wiem, czy zrozumiał ten bełkot, ale mało mnie to obchodzi.

— Nie ma sprawy — mówi, a ja słyszę zadziwiająco młody głos z delikatną chrypą. Nienawidzę facetów z takim głosem.

Przyspieszam kroku, stawiając ciężkie kroki na asfalcie, wciąż wilgotnym od dzisiejszej mżawki. Mama czeka cierpliwie w białym VAN-ie z różówym logiem swojej kwiaciarni „Tajemniczy Ogród". Czyta książkę, poprawiając co chwila okulary ze złotym łańcuszkiem. Zawsze śmiałam się, że wygląda w nich, jak mała profesorka. Nie lubiła, kiedy nabijałam się z jej okularów i wzrostu — i to jednocześnie.

— Jak było? — pyta tak samo, jak zawsze, zanim jeszcze zdążę dobrze usadowić się w fotelu.

Zdobywam się na „okej" z wyraźnie zaakcentowanym „zostaw mnie, mamo". Ale mama nigdy się tym nie zraża, bo tak jest zawsze. Dzień w dzień od pięciu miesięcy. Później pyta, gdzie chcę zjeść, bo mamy daleko do domu. Znad mgły znajdującej się nie tylko na zewnątrz mojego umysłu, słyszę jej nieugięty, matczyny ton.

— Co dziś jadłaś?

To tylko kolejne déjà vu naszej codzienności.

Zastanawiam się, skąd ona to ma. Tę siłę i wiarę, którą ja straciłam dokładnie milion trzysta trzydzieści dziewięć tysięcy dwieście sekund temu. Nienawidzę matmy, ale kocham liczyć. Uspokaja mnie to...

— Nic — wzdycham ostentacyjnie, odwracając wzrok w kierunku szyby pasażera z przodu. Nie mam ochoty na gadkę-szmatkę.

Parking.

Parking.

Parking.

Mama zna już ten trik, więc brnie dalej w torturę, jaką jest rozmowa ze mną. A raczej wymiana bezsensownych odgłosów, którą ktoś nazwał rozmową. Uśmiecham się do siebie, oglądając wszystkie krzywizny na mojej twarzy, łącznie z krzywym grymasem na pobladłych ustach.

— Jedziemy na pizzę — oznajmia mama, sięgając do skórzanej torby po kluczyki. Milczy przez czterdzieści pięć sekund, co według moich zasad uznaję za koniec rozmowy, więc unoszę biodra opasane startymi, czarnymi spodniami i wymacuję odtwarzacz MP3. Nie ma go. Klepię się po tyłku, jak debilka, wyczekując, że urządzenie pojawi się magicznie w którejś kieszeni. Bez skutku.

— Mamo, poczekaj chwilę. — Zanim ta ma szansę coś powiedzieć, wypadam z pojazdu, potykając się przez cholerne buty.

Biegnę przez parking w stronę drzwi budynku.

— Jak jest u Jaskiniowca, to już koniec — mamroczę wdychając powietrze. Jest takie wilgotne, że wydaje mi się, iż oddycham wodą. Mam ochotę sprawdzić, czy nie wyrosły mi przypadkiem skrzela, jak Harry'emu Potterowi w „Czarze Ognia".

Sto kroków od drzwi stoi tyłem do mnie Eiffla, ale tylko przez moment. Poruszam nogami, jednak w wyobraźni idę do tyłu zamast do przodu. Facet się obraca. Jego uśmiech natychmiast razi mnie w oczy. Ukazuje idealnie białe zęby — nie takie, jak u palacza — i dołeczek w prawym policzku. Coś roztapia mi się w okolicy serca, ale szybko reaguję, mrożąc je ciekłym azotem. Widzę jego oczy i przystaję w pół kroku. Znajduję się jakieś kilka metrów od niego.

Ciekły azot diabli wzięli.

Ocean.

Ocean.

Ocean.

W wyobraźni czuję otulającą mnie błękitną wodę, muskam kolorowe łuski mijających mnie rybek i widzę przebijające się przez taflę oceanu słońce.

Nie wiem, kim jest ten facet, ale to właśnie on po raz pierwszy od... Od zawsze zamiast wyraźnego przekazu w spojrzeniu zabiera mnie do innego świata. Przez ułamek sekundy czuję się niemal dobrze. Jego oczy zabrały mnie w podróż do miejsca, w którym nurkując, obserwuję mnóstwo cudownych rzeczy. Do miejsca, w którym, z niewiadomego powodu, on pływa obok mnie, zagarniając wodę dużymi dłońmi i poruszając niewiarygodnie długimi kończynami. Milimetry ode mnie.

— Ocean — mówię na głos, równo z nim, tylko że Eiffla wypowiada zupełnie inne słowa.

— Szukałem cię — chrypi.

Robol! To robol, który wcale nie jest robolem z trójką dzieci, tylko chłopakiem starszym ode mnie najwyżej o kilka lat.

— Zgubiłaś to.

Wciska mi w dłoń moją empetrójkę i zanim zdążę się wzdrygnąć, zabiera rękę.

Ocean traci u mnie punkty za dotyk.

Mój wzrok musi być naprawdę grobowy, bo chłopakowi lekko rzednie mina.

— Palisz? — rzucam, czując, jak jego wielkie dłonie suną w moją stronę, by mnie złapać, przytrzymać i zmusić do powrotu z kamiennej plaży do oceanu.

— Nie? — Brzmi to bardziej, jakby pytał mnie, czy naprawdę o to zapytałam, niż jak odpowiedź.

— Aha. — Huśtam się na piętach, kontemplując ogołocone z liści drzewa, ciągnące się wzdłuż chodnika obok budynku, jak strażnicy jakiejś twierdzy.

Wytężam wzrok i udaję, że kora pośrodku każdego drzewa przybiera kształt groźnej miny. Chyba znowu przedawkowałam środki uspokajające. Najlepiej jest zawiesić wzrok na czymś bezpiecznym, gdy ma się przed sobą takiego faceta, jak Eiffla. Kora jednak nie kooperuje i pozostaje brązową, ciemną, wstrętną... kupą nieruchomego drewna. Gdy uznaję, że minęła minuta, przenoszę wzrok na kasztanowe włosy chłopaka, przykryte kapturem, który Eiffla nałożył nie wiadomo kiedy. Odważam się odgarnąć trochę włosów sprzed swoich oczu i zerknąć na bladą skórę jego twarzy. Nie licząc miejsc ugryzionych przez mróz, ma idealnie wykrojone usta i nie do końca zgoloną brodę poniżej. Jasny gwint. Przynajmniej wiem, że po tym wszystkim nadal podobają mi się faceci. Mija druga minuta. Wystarczy. Krok w tył, krok naprzód — nie mogę zdecydować się, z której strony go ominąć i wrócić do samochodu.

Chwila. Czyżbym o czymś zapomniała?

— Dzięki — wykrztuszam dokładnie tak samo, jak kilka minut temu.

Niech będzie lewa. Biegnę do samochodu, kurczowo ściskając w dłoni MP3. Gdy otwieram drzwi, mama patrzy na mnie, oczekując wyjaśnień. Oczywiście są one najkrótsze, jak to możliwe i w dodatku nieprawdziwe.

— Zostawiłam MP3 u terapeutki. — Tym sposobem wymazuję z pamięci kolesia z najbłękitniejszymi oczami na świecie i stanowczo zaprzeczam faktowi jego egzystencji. Opieram głowę na zagłówku, patrząc na powoli sunącą mi przed oczami drogę.

— Pasy. — Charakterystyczny klik informuje, że dzięki upomnieniu mamy je zapięłam.

Kiedy jedziemy przez Londyn, szukając dogodnej pizzerii już od kilku dobrych minut, uznaję, że nie wytrzymam ciszy głównie ze strachu przed rozmową. Mama na pewno zainicjuje konwersację, jeśli nie wypełnię czymś powietrza gęstego od mojego gównianego nastroju. Wyciągam ze schowka jedną z płyt i w wyobraźni niemal ciskam nią w odtwarzacz. Tak naprawdę uruchamiam radio powolnymi ruchami i reguluję głośność. Już pierwsze dźwięki łamią mrożonkę mięcha, którą jest moje serce. Na lodzie pojawiają się ryski świadczące o tym, że chociaż muzyka uruchamia moje uczucia. Bo faceta-Oceanu już nie ma, wyśpiewuje moja wredna podświadomość.

Ale jestem głupia.

— Co to? — pyta moja rodzicielka, delikatnie postukując paznokciem w odtwarzacz.

— Preludium e-moll Op.28 nr 4 — recytuję bez zająknięcia, choć od miesięcy nie tknęłam fortepianu.

Zamykam oczy, a każda sekunda utworu wyrywa mi kawałek ciała razem ze skórą, mięśniami, żyłami, tętnicami i kośćmi. Utwór jest tak genialny, że za każdym razem, gdy go włączam, po kilku minutach nic ze mnie nie zostaje. Nawet sucha nitka mojego swetra, który tak często noszę. Duszę się z prawdziwą klasą w stylu Chopina.

— Nazywają to też duszeniem się — dodaję, wyobrażając sobie tańczące pod moimi powiekami nuty. Trzy, dwa, jeden.

Umysł mamy włączył tryb „unikajmy wszystkiego, co nie jest pozytywne".

Mama natychmiast wyłącza odtwarzacz i kombinuje przy radiu, przełączając na jakiś badziewny pop. W niemej odpowiedzi wkładam do uszu słuchawki i po chwili duszę się znowu.

Po posiłku, podczas którego odkryłam niesamowitą fascynację serem i brudną, purpurową podłogą przydrożnej pizzerii, przyjeżdżamy do domu. Zaczyna się ściemniać, bo zbiera się na burzę. Wpadając do pokoju, dość ostrożnie kładę jeszcze ciepły karton swojej pizzy na ręcznie szytym kocu, który okrywa łóżko. Zawsze przynoszę do domu dokładkę, która jest tylko moja. Bezmyślnie stukam palcami o wierzch pudełka z czerwonym logiem pizzerii, po czym zbliżam się powoli w stronę okna i jakimś cudem skopuję z siebie te okropne, ciężkie buty, które wciąż uwierają mnie w pięty.

Zamykam okno i z postanowieniem zasłonięcia białych zasłon chwytam za delikatny materiał zwisający aż do ziemi. Coś mnie jednak zatrzymuje. Najpierw, jakby automatycznie, robię krok w tył, czując, jak następuję na jednego ze swoich butów. Potem, najdyskretniej, jak potrafię, wiodę wzrokiem za siostrą, która zmęczona opiera się o maskę błękitnego samochodu i bezsensownie gapi się w przestrzeń. Znów wyjechała z domu na uniwersytet o piątej rano... I wróciła o szóstej po południu. Te studia medyczne ją wykończą i to jeszcze przed dyplomem.

Cat to osoba uparta, ciężko pracująca i dojrzała. Gdy kilka lat temu zadecydowała w końcu, że zostanie onkologiem, nikt z nas nawet tego nie zakwestionował. Trzyma się swojego planu i nie odkłada go o miesiące jak jej nierozgarnięta, młodsza siostrzyczka.

Och, gdybym była bardziej, jak ona...

Catherine, jakby wyczuwając mój wzrok przylepiony do jej bladej twarzy, unosi wzrok i nagle niezidentyfikowany obiekt latający spuszcza na nasz dom bombę. Pocisk błyskawicznie wszystko rozsadza i podnosi temperaturę do ponad tysiąca stopni... Tak szybko nas niszczy, że nawet nie zdążam wziąć ostatniego oddechu.

Mam taką wizję po raz tysięczny, ponieważ siostra patrzy na mnie w ten sposób już od dawna: udręczonymi oczyma, które sprawiają wrażenie bardzo zmęczonych. Wtedy, teraz i zawsze czuję skurcz w żołądku, a mój mózg uruchamia tryb poczucia winy. Jest tak, jakbym została wciągnięta w sam środek serialu „The Walking Dead". Zombie dopadają mnie, jedną z ocalałych i natychmiast rozrywają mi skórę w wielu miejscach. Jest pełno bólu i krwi, a chwilę później zostaje po mnie kupa wnętrzności.

Słyszę, jak gdzieś w oddali grzmi, choć okna mam już pozamykane. Coś mi mówi, że będzie okropnie. To znaczy — że burza będzie okropna. Naprawdę nienawidzę tego zjawiska; jeśli zdarzy się ono w nocy, działa na mnie, jak paralizator. Budzę się zesztywniała, jak po najgorszym koszmarze sennym i czasem nie śpię aż do rana. Gdy burza jest w dzień, biegnę w kierunku schronienia tak szybko, jak nigdy.

Catherine unosi wzrok jeszcze wyżej, w kierunku nieba i prędko obraca się, by wyjąć z pojazdu torebkę. Zasłaniam firanki, podnoszę z podłogi nieszczęsne buty i rzucam nimi w stojącą przy drzwiach dębową szafę. Obuwie odbija się od mebla i ląduje na ziemi.

Nie wiem, co ze sobą zrobić... Pałętam się więc przez chwilę po pokoju, nasłuchując, jak do domu wchodzi Cat i od razu podejmuje z rodzicami rozmowę w kuchni. Oczywiście nie słyszę niczego wyraźnie, moje uszy wychwytują tylko szmery.

Chwytam legginsy i szarą bluzę bez kaptura przerzucone przez oparcie krzesła. Rozbieram się i przebieram w milczeniu, bo oczywiście nie zwariowałam jeszcze na tyle, by gadać do wyłączonego telewizora czy zdjęć na ścianach (na szczęście). Szmery nie ustają, a co jakiś czas słyszę nawet śmiechy i zastanawiam się, jak moja siostra ukrywa przed rodzicami swoje wycieńczenie. Czy to dlatego, że nie ukrywa go przede mną? To chyba nie ma sensu... Postanawiam zrobić coś, jak na mnie, pożytecznego. Włączam laptopa i wpisuję w wyszukiwarkę frazę „projekty charytatywne Nepal".

Wystukując palcami rytm piosenki, której nazwy nie potrafię sobie przypomnieć, od razu zastanawiam się, jak zrzucić tę bombową wiadomość, by wylądowała w moim domu bez zasiania paniki. Nie mogę się powstrzymać i mając w głowie tę myśl, wybucham śmiechem.

Catherine uchyla drzwi i wślizguje się do mojego pokoju.

— Hej, Lulu. Co tam?

Dużo... Naprawdę dużo.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top