Rozdział 12

Rozdział 12.

„Przyjaźń jest wszystkim. Przyjaźń to coś więcej niż talent. Więcej niż władza. Prawie się równa rodzinie. Nigdy o tym nie zapominaj."

— Mario Puzo

Lucy

Sala wykładowa jest wypełniona po brzegi. Wydaje się, że studenci słuchają profesora z niezwykłą fascynacją. Ja jednak nie wiem, co tu robię. Nawet nie lubię historii...

Pan Maxfield z wyraźnym zapałem prowadzi wykład na temat tego, kiedy hipotetycznie mogła pojawić się muzyka, a moje myśli uciekają w zupełnie innym kierunku. Gdyby miały nogi, z pewnością by teraz sprintowały... Nieważne, jak mocno staram się skupić, dekoncentruje mnie nawet najmniejszy szelest i ruch.

— Dość ciężko określić dokładną datę czy moment, w którym powstała muzyka. Człowiek prehistoryczny mógł wyrażać chęć jej tworzenia, ponieważ na przykład chciał poprawić sobie humor lub potrzebował czegoś nowego...

Tik-tak, tik-tak.

Zegar nad tablicą pokazuje szesnastą czterdzieści pięć. Zostało tylko (aż) piętnaście minut do końca. Stukam ołówkiem w blat niewielkiego biurka przede mną. Naprawdę chcę stąd wyjść.

Jest piątkowe popołudnie i przydałaby mi się odrobina odpoczynku. Przez ostatnie dwa tygodnie codziennie zostawałam dodatkowe dwie godziny po wykładach, by ćwiczyć grę na fortepianie. Nauczyciel prowadzący jest pod wrażeniem moich błyskawicznych postępów, jednak mnie bez wątpienia należy się przerwa.

Stuk, stuk, stuk...

— Przestań, dobrze?! — syczy w moim kierunku jakaś blondyna przede mną, po czym odwraca się z powrotem w stronę profesora, który krąży w tę i z powrotem, prowadząc swój monolog.

Pokazuję jej język, choć wiem, że mnie nie widzi. Nie znam każdego studenta ze wszystkich moich wykładów, dzięki Bogu. Jej na pewno nie chcę poznać bliżej.

Ostatnie dziesięć minut wykładu spędzam na bezsensownym bazgraniu po kartce. Na koniec Maxfield oznajmia, że na następnych zajęciach będziemy kontynuować.

— Zanim przejdziemy do kolejnych tematów, sprawdzę, jak uważni byliście. Róbcie notatki i słuchajcie. Skupcie się, ponieważ napiszecie wypracowanie w formie notatek. Dalsze instrukcje znajdziecie na tych kartkach. Prace lądują na moim biurku trzydziestego stycznia. Dziękuję za uwagę — mówi wykładowca i staje przy drzwiach z dużym plikiem kartek w dłoniach.

Kątem oka widzę, że jakiś chłopak w granatowej bluzie, z jasnobrązową czupryną, przepuszcza mnie w drzwiach, mamrocząc „proszę". Kiwam głową, nie podnosząc wzroku znad kartki. Każdy, kto wychodzi, otrzymuje wymagania i opis, jak powinna wyglądać praca. Patrzę bez przekonania na bazgrołki rektora i mam ochotę wyrzucić je do śmieci.

Szczerze mówiąc, historia nigdy nie była moją mocną stroną. Nawał informacji jest zbyt duży, a daty, które chcę zapamiętać, nigdy nie składają się w jedną, logiczną całość. Mam dobrą pamięć, ale nie do tego przedmiotu.

Idę długim holem, zgrabnie omijając innych uczniów. Po zajęciach korytarze są najbardziej przepełnione ludźmi — jedni kierują się na parking, drudzy do akademików, jeszcze inni na zajęcia dodatkowe.

Komórka oznajmia mi, że dostałam SMS-a. Sięgam do kieszeni moich spranych jeansów.

Luna:

Gdzie jesteś?

Przerzucam czarny plecak przez ramię, podtrzymując go jedną ręką i odpisuję drugą.

Ja:

Już idę, Maxfield nas przetrzymał.

Zapinam moją ocieplaną bluzę i biegnę po schodach dwa piętra w dół, w stronę głównego wyjścia.

Wychodzę na mroźne, styczniowe powietrze. Aż przebiega mnie dreszcz. Kuląc się mocniej w sobie, stawiam do góry kołnierzyk kurtki, żałując, że moja ukochana, zimowa czapka z pomponem została na blacie w kuchni.

Skręcam w prawo, idąc chodnikiem i zerkam z obawą na ciemne chmury, które wędrują ociężale po szarym niebie. Zastanawiam się, co zwiastują... Deszcz czy śnieg?

— I jedno i drugie byłoby do bani — mamroczę w kremowy szalik owinięty wokół mojej szyi.

Nie chcę być marudna, ale to naprawdę nie jest moja pogoda.

Docieram na parking i mijam rzędy aut, szukając tego jednego.

Jest!

Uśmiecham się, przyspieszając kroku. Przy czerwonym Mini Cooperze stoi wysoka brunetka, która ciasno oplata się ramionami. Jej ciemnobrązowe tęczówki śledzą uważnie niebo, podobnie, jak moje kilka chwil wcześniej.

Zaczyna padać śnieg. Ogromne, białe płatki spadają na asfalt, samochody i wszystko inne, co napotkają na swojej drodze, tylko po to, by zaraz rozpuścić się na zbyt mokrym podłożu.

Odgarniam przydługie włosy, które zasłaniają mi pole widzenia.

— Luna! — wołam.

Zaczynam chichotać, widząc grymas niezadowolenia na jej twarzy. Nie jest przyzwyczajona do takiej pogody. Rozjaśnia się jednak, kiedy mnie dostrzega.

Luna i ja poznałyśmy się już pierwszego dnia na uniwersytecie. Los chciał, że obie zgubiłyśmy się w krętych korytarzach, szukając auli, w której miała rozpocząć się ceremonia powitalna. Z pomocą jednego z profesorów znalazłyśmy drogę w ostatniej chwili. Pamiętam, że zaraz po rozpoczęciu roku akademickiego poszłyśmy na kawę. Mam wrażenie, że przypadłyśmy sobie do gustu już od pierwszej chwili.

— Nigdy nie polubię zimna — mówi zamiast powitania, jednocześnie przytulając mnie mocno. Kiedy odwzajemniam uścisk, wdycham znajomy zapach fiołkowych perfum i ocieram się o fale hebanowych loków.

— Ciężko jest polubić jakąkolwiek inną pogodę prócz gorąca, co?

— Jak ty mnie dobrze znasz — uśmiecha się i chowa zmarznięte dłonie do kieszeni płaszcza.

Luna urodziła się i mieszka na Hawajach, co oznacza wieczne wakacje. Przez to, że zdecydowała się na Królewską Akademię, musi jednak znosić surową, angielską pogodę. Wydaje się, że jest już dość mocno związana z Londynem, ale nigdy nie traci okazji, by na święta lub inne dni wolne wrócić do domu.

Kiedy tylko wsiadamy do pojazdu, dziewczyna zdejmuje czapkę i włącza ogrzewanie prawie na maksimum. Kratki wywietrznika są skierowane prosto na mnie, ale nie mam nic przeciwko temu. Opieram głowę na zagłówku fotela i zamykam oczy, delektując się ciepłem.

— Zmęczona? — pyta Luna, ruszając.

— Mhm. — Otwieram oczy i przypatruję się przyjaciółce.

Czarne jak atrament włosy swobodnie spływają po ramionach odzianych w płaszcz i szalik. Jej karmelowa cera, jak zawsze, jaśnieje zdrowiem. Na jej szczupłej twarzy nie ma oznak trosk czy zmęczenia.

— Za to ty wyglądasz dobrze — dodaję, lustrując wzrokiem ulice Londynu. Jak zawsze głośny, pełen ludzi i samochodów.

— I świetnie się czuję! — odpowiada z entuzjazmem. — Gdzie jedziemy? — pyta po chwili, posyłając mi przelotne spojrzenie spod długich, gęstych rzęs.

— Chodźmy zjeść. — Nie muszę długo myśleć. Mój mózg ma zaprogramowaną miłość do jedzenia. Luna wybucha śmiechem i skręca w odpowiednią ulicę.

— Tęskniłam za tym... Pizza?

— Pizza — potwierdzam z szerokim uśmiechem.

Docieramy na miejsce w niecałe piętnaście minut. To niewątpliwie mój ulubiony lokal. Jest urządzony w miłym dla oka, przytulnym stylu, przyciąga licznych klientów. Pod sufitem wiszą różnego rodzaju rośliny w prostokątnych donicach, stoły są przykryte obrusami w czerwono-białą kratę i stoją w dość dużych odległościach od siebie, dzięki czemu można swobodnie porozmawiać, nie obawiając się, że zupełnie obca osoba usłyszy, co masz do powiedzenia. Gdyby ktoś chciał poznać tajniki robienia pizzy, może tutaj wpaść — jest ona robiona na oczach gości. Obsługa jest przyjazna, znam większość pracowników i menadżera, który chętnie bierze mnie do pomocy, kiedy potrzebuję dodatkowej kasy.

Siadamy przy jednym ze stolików, obok dużego okna z widokiem na jedną ze spokojniejszych ulic miasta. Od razu dostajemy po szklance wody i menu.

Znam obsługującą nas dziś kelnerkę. Ma na imię Clara i pracuje tutaj od dłuższego czasu. Kiedyś opowiadała mi, że wypełnia każdą wolną lukę w grafiku, bo ma ciężko chorą matkę, która nie jest w stanie utrzymywać rodziny. Dziewczyna stara się też wspierać młodszą, uczącą się obecnie w podstawówce siostrę.

Skąd to wiem? Pewnego razu złapałam ją na płaczu, kiedy myła naczynia w kuchni. Chciałam jakoś pomóc, więc zaproponowałam rozmowę.

Z ciekawości pytam, co u niej.

— Wszystko w porządku, nie narzekam. Przychodź częściej, przyda nam się pomoc — uśmiecha się delikatnie. Dzielnie stara się ukryć fakt, że jest przemęczona. Czy tylko ja to widzę? Już chciałam zasugerować, by wzięła sobie wolne, ale ona kontynuuje swoją wypowiedź.

— Dajcie znać, kiedy wybierzecie — dodaje i odchodzi energicznym krokiem. Wzdycham, rozsiadając się na niewielkiej, czerwonej sofie.

— No to opowiadaj, co tam w domu? — zwracam się do Luny, która wpatruje się w swój telefon z uśmiechem na twarzy i zaraz potem chowa przedmiot do niewielkiej torebki leżącej na jej kolanach.

— Dobrze. Rodzice rozbudowują swój sklep ze sprzętem surfingowym, całkiem nieźle im to idzie, ale minie jeszcze dużo czasu, zanim klienci się do niego przekonają. Mama jest jak zawsze nastawiona pozytywnie i pociesza tatę, który się zanadto zamartwia. Chcieli, żebym została dłużej i im pomogła, ale przecież nauka czeka... — Wyraźnie widzę, że ją to gryzie, jednak zarówno ona, jak i jej rodzice mieli świadomość konsekwencji, jakie pociągnie za sobą jej decyzja o przeprowadzeniu się tutaj.

— Wiesz, jak jest. Potrzebują rąk do pracy, a mnie nie musieliby płacić. Opłaty za studia ich dobijają, a sklepik pochłonął pieniądze z ulubionego jachtu mojego ojca. — Iskierka w jej oczach gaśnie i całkiem spuszcza głowę tak, że hebanowe włosy zakrywają jej twarz. Bez namysłu chwytam ją za leżącą bezwładnie na stoliku dłoń.

— Znajdziemy ci pracę. Możemy dzisiaj skoczyć do mnie, mam w domu trochę aktualnych gazet. W porządku? — Przyjaciółka powoli kiwa głową, przyswajając moją propozycję, a na jej pełnych ustach stopniowo pojawia się niepewny uśmiech.

Gdy Clara przynosi nam jedzenie, po zmartwieniu Luny prawie nie ma śladu. Wybiera największy kawałek pizzy i nawija sobie ciągnący się ser na jeden palec, który wsuwa do ust.

— Dobra, no to teraz wszystkie karty na stół. Jak było w Nepalu, poznałaś kogoś ciekawego? Opowiedz mi wszystko!

Jedząc pizzę z ananasem i sącząc wodę z cytryną, opowiadam Lunie wszystko, co mi ślina na język przyniesie. Pokazuję jej też kilka zdjęć, które mam w komórce. Później rozmawiamy o studiach. Ona martwi się, że nie sprosta wymaganiom lokalnej orkiestry, bo niedawno dostała rolę pierwszych skrzypiec, a ja, że obleję historię muzyki.

W końcu, nie chcąc sobie psuć nastrojów, schodzimy na lżejsze tematy.

Kiedy zaczyna się robić późno, Luna wpada na pomysł, by iść na drinka. Klubów w Londynie nie brakuje, co można by uznać za wadę, bo nie jest łatwo wybrać spośród tylu propozycji.

— Wsiądziemy w samochód i wejdziemy do pierwszego klubu napotkanego na drodze — decyduję, zakładając kurtkę.

Kładziemy na stole należne pieniądze, a ja dorzucam jeszcze dwadzieścia funtów napiwku dla Clary.

Siedząc w samochodzie, sięgam do kieszeni jeansów i wyjmuję komórkę. Dwa nieodebrane połączenia od Samuela. Jakiś tydzień temu odezwał się, zgodnie z obietnicą, ale nie rozmawialiśmy zbyt często. Zdaje się być bardzo zajęty, więc nie chcę się narzucać.

Zanim zdążę się rozmyślić, wciskam zieloną słuchawkę.

— Hej. Dzwoniłeś — mówię w odpowiedzi na jego powitanie.

— Tak... Słuchaj, za jakieś trzy dni będę w okolicy. Może chciałabyś się spotkać? — pyta swobodnym tonem. W tle słyszę śmiech i rozmowy, dlatego automatycznie przyciskam telefon bliżej ucha.

— Jasne — zdobywam się na jedno słowo, wyrzucone przeze mnie bez tchu.

W nieświadomym geście zaciskam pięść na materiale spodni. Serce wyskakuje mi z piersi i podskakując, robi wesołą rundkę wokół samochodu, po czym z uśmieszkiem wraca na swoje miejsce.

— Super, bardzo się cieszę. Muszę lecieć, ale zadzwonię, kiedy będę już w Londynie.

— Dobrze. To do zobaczenia.

— Miłego wieczoru. Pa!

— Chcesz mi o czymś opowiedzieć? — pyta Luna.

Posyłam jej znaczące spojrzenie, nie udaje mi się zachować pokerowej twarzy. Czuję, jak kąciki moich ust wędrują w górę.

— Najpierw chcę drinka.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top