Rozdział 8
Od dwóch tygodni próbowałam wymyśleć jak dostać się do kuchni Michaela. Albert nie szczędził mi kąśliwych uwag, przypominając jaka jestem niezdarna, słaba i rzucająca się w oczy.
Przez ten czas zdążyłam się już pogodzić z tym jak wyglą... No dobra, nie będę kłamać - nie mogę zaakceptować tego ciała! Za nic! W żaden sposób! Tęsknię za swoimi włosami i skórą... Za tamtą siłą i zdrowiem.
Ach... Znowu się dobijasz! Jeszcze ci mało? Przestań!
Dałam sobie mentalnego kopa.
- Chyba wiem jak się tam dostać - usłyszałam głos szczura dochodzący z zarośli obok. Po chwili Albert podszedł do mnie i usiadł na tylnych łapach.
- Jaki tym razem będzie przejaw twego geniuszu? - zapytałam przewracając przy tym oczami.
W ciągu naszego pobytu za rezydencją Barkley'ów, przepełnionego głównie kradzieżą resztek jedzenia z koryt zwierząt, rzucił już co najmniej piętnaście fatalnych propozycji.
- Widzisz tamten wóz? - zapytał, wskazując na pojazd zbliżający się do posiadłości.
- Tak.
- To trupa śpiewaków i tancerzy objazdowych.
- Ja nie umiem śpiewać ani tym bardziej tańczyć w tym, jak to niejednokrotnie ująłeś - bezużytecznym wcieleniu, więc to odpada - odparłam, dając upust swojej irytacji jego wcześniejszymi przytykami.
- Spokojnie, Księżniczko. Zluzuj kaptur, bo coś ci chyba mózg ściska - odparł niezrażony moją reakcją - Nikt ci nie będzie kazał śpiewać! Zresztą nikt by tego nie zcierpiał...
- Podaruj sobie - prychnęłam.
- Ach! Takiego ubawu nie miałem od 1374 - zachichotał, zacierając przednie łapki.
- Do rzeczy.
- Wtopisz się w tłum. Zakamuflujesz. Wemkniesz i wymkniesz bez większych problemów - opowiadał z wielkim entuzjazmem - Tylko musisz zmienić stylówę, bo w tym to ślepy by cię w tłumie zauważył.
- Co proponujesz?
- Wiesz czego jestem zwolennikiem...
- O nie! Nikogo więcej już nie okradnę!
Tydzień wcześniej musiałam jakoś zdobyć srebo, żeby zetrzeć z niego proszek i... Cóż, musiałam okraść mężczyznę. Przebiegłam wtedy istny maraton, uciekając, aż w końcu zgubiłam pościg zaszywając się w bocznej, ciemnej uliczce.
- Nie masz wyjścia. No chyba, że chcesz tu tkwić przez całe, cholernie długie stulecia, czekając aż jaśniepan łaskawie umrze...
- Dobra. To jak zdobyć te ciuchy? Mam kogoś ogłuszyć i rozebrać, czy jak?
Poluzowałam kaptur, bo chyba coś rzeczywiście ściskało mi mózg. Zgodzenie się na to było jakimś wariactwem.
- Można i tak - przyznał szczur szczerząc się do mnie szeroko - Ale wystarczyłoby dostać się do skrzyni z ubraniami, ukraść jedno i po krzyku.
- A potem tak po prostu wparaduję sobie do kuchni?
- Tutaj zaczyna się moją mała rola w tej grze - odpowiedział z chytrym uśmieszkiem.
- Boże miej nas w opiece...
- Powiedzmy, że będę powodem małej rozróby w kuchni dzięki czemu ty zdążysz bez zbędnych pytań i świadków dodać do dania głównego piorunującej mieszanki...
- Ale ja nie chcę zabijać nikogo innego prócz Michaela.
- Srebro nie zaszkodzi ludziom... No dobra, trochę ich zatka albo przeczyści i będzie powodem długotrwałych wymiotów... Ale tu przecież chodzi o wyższe cele! Chcesz dalej mieć wiele pytań bez odpowiedzi czy może szybko utwierdzić się w jak fatalnym położeniu się aktualnie znajdujesz? - zaśmiał się.
- Świetnie, że bawi cię moje nieszczęście - powiedziałam sarkastycznie - Zgadzam się.
- No proszę, nie myślałem, że przystaniesz na coś tak absurdalnego - powiedział i zniknął w krzakach.
- Gdzie idziesz?
- Zacząć ci kopać mogiłę - usłyszałam z zarośli.
- Niepoprawny optymista - parsknęłam, ale musiałam się z nim zgodzić - BYŁAM szalona, zdesperowana i... niebywale egoistyczna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top