Rozdział 2
Po tygodniu niekończących się przygotowań nadszedł ów sądny dla mnie dzień - dzień mojego ślubu.
Mary obudziła mnie o świcie nucąc pod nosem wesołą melodię. Przygotowała mi gorącą kąpiel, przez co poczułam się jak sama królowa Anglii. Cały czas trajkotała o tym jaka będę ustatkowana i szczęśliwa.
Nie podzielałam jej entuzjazmu, ale nie chciałam dać tego po sobie poznać. Od tygodnia udawałam, że pogodziłam się z moją sytuacją dla uśpienia czujności wszystkich domowników. W rzeczywistości od kilku dni planowałam moją ucieczkę. Stanęło na tym, że wymknę się podczas wesela pod pretekstem skorzystania z toalety albo gorszego samopoczucia, a gdy tylko służący zostawią mnie na chwilę samą pobiegnę do stajni, uprowadzę Alberta (konia ;D) i pogalopuję na północ. Tam zaszyję się w jakiejś wiosce. Poszukam prawdziwej miłości. I będę żyła długo i szczęśliwie... A przynajmniej takie jest założenie.
Po drodze mogę przecież zginąć z ręki zabójców. Mogę też nigdy się nie zakochać albo zakochać się w kimś bez wzajemności...
Zostałam ubrana w suknię zaraz po śniadaniu. Była piękna, nie przeczę, zdobiły ją misterne, kwiatowe hafty i liczne perły. Gorset jednak niemiłosiernie miażdżył mi żebra, a piersi groziły wyskoczeniem ze stanika przy zbyt gwałtownym ruchu. Zastanawiałam się jak ja w tej kupie aksamitu i halek gdziekolwiek pobiegnę? No cóż tego nie zdążyłam wcześniej przemyśleć...
Kiedy moje włosy zostały już ułożone na czubku głowy w skąplikowany kok, odwiedziła mnie matka. Życzyła mi szczęścia. W jej oczach błąkały się łezki, a z twarzy nie schodził uśmiech. Naprawdę była dumna ze znalezienia dla mnie tak wspaniałego mężczyzny albo po prostu była wspaniałą aktorką... Wyszła informując mnie, że za pół godziny pojadę z ojcem karocą do kościoła i tam przy pastorze i krewnych powiem Michaelowi Barkleyowi "Tak" wiążące nas na wieczność... Wieczność? W praktyce niecałe pięć godzin. Ale to tylko mały szczegół.
Nawet nie bałam się zbeszczeszczenia sakramentu. Nigdy nie byłam zbyt bogobojna mimo wychowania mnie zgodnie z wiarą kościoła anglikańskiego. Zawsze miałam problemy z uwierzeniem w coś czego nigdy nie widziałam i nigdy nie zobaczę. Musiałam wszystkiego doświadczyć by zrozumieć i uwierzyć. Przez posiadanie poglądów zgoła odmiennych od tych ogólnie przyjętych przez społeczeństwo, zawsze czułam się jak dziwadło...
Po raz ostatni oglądałam mój pokój, pełen wychawtowanych robótek, nut i obrazków. Patrzyłam na wszystkie przedmioty z uczuciem i żegnałam się z moim dotychczasowym życiem.
***
Powóz już od piętnastu minut przedzierał się przez tłoczne uliczki Londynu. Wokół biegały zaciekawione dzieci, a kobiety na straganach przekrzykiwały się, aby jak najszybciej sprzedać swój towar. Ale ja wcale nie zwracałam większej uwagi na panujący wokoło mnie chaos i zgiełk.
O nie! Analizowałam wszystkie możliwe reakcje Michaela na moje zniknięcie.
Mógł wpaść w szał i wysłać za mną pogoń. Ale po kilku tygodniach zaprzestać poszukiwań.
Albo kazać ojcu zapłacić za moje zniknięcie i wtedy wziąść jedną z moich kochanych, wrednych siostrzyczek za żonę.
Mógł też rzeczywiście mnie złapać. I wtedy miałabym przechlapane... Kazałby mnie wychłostać albo zamknął gdzieś na długie lata albo...
Przestań, Rose! Myśl pozytywnie! Zbeształam samą siebie za fatalistyczne teorie kreujące się w mojej głowie.
Powóz dotarł do spokojniejszej dzielnicy i zaczął jechać trochę szybciej. Ojciec przez całą podróż nie odezwał się do mnie nawet słowem. Tylko wpatrywał się z niesmakiem na towarzysący nam pochód biedoty. Nie przeszkadzała mi obecność tych wszystkich ludzi, gdyż sama uważałam ten cały ślub za jedno wielkie przedstawienie. Rodzice zapłacili za ceremonię w katedrze St. Paul - najpiękniejszym i najważniejszym kościele Londynu, krocie. Zaprosili setkę najdalszych krewnych, przyjaciół i przyjaciół przyjaciół... A wszystko po to, aby zorganizować ślub stulecia na miarę pary królewskiej. Nawet nie wiedzieli jak bardzo będą żałować wyrzucenia tak ogromnej ilości funtów w błoto. Na samo wyobrażenie wściekłej twarzy ojca i przerażonej matki uśmiechnęłam się z zadowoleniem.
Dobrze Ci tak ojczulku...
Zawsze miałam w sobie coś z buntowniczki... Zamiast godzinami haftować albo grać na lutni wymykałam się przy każdej okazji, żeby jeździć konno. Ojciec zawsze wpadał w szał, gdy tylko wracałam z ubrudzoną sukienką i rozczochranymi włosami. Takie zachowanie było przecież niedopuszczalne i niegodne damy. Wielokrotnie otrzymywałam razy, ale nie zamierzałam rezygnować ze swojej pasji. Z czasem ojciec zaczął zamykać mnie w pokoju przez co byłam zmuszona wychodzić przez okno. Uwierzcie mi, nie było to wcale łatwą sztuką. Zwłaszcza z setką warstw tiulu, aksamitu i kokardek na sobie... Jednak pół roku temu ojciec zorientował się jak (i że w ogóle) opuszczam komnaty i postawił przed oknem straże. Po raz pierwszy i na szczęście ostatni, dostałam wtedy piętnaście batów. Byłam zrozpaczona. Nie z powodu tego iż będę miała na plecach blizny, ale dlatego, że przejażdżki na Albercie zostały mi odebrane. Wiedziałam jednak, że nie ma sensu błagać o pozwolenie.
Z rozmyślań wyrwało mnie lekkie szarpnięcie powozu zwiastujące zatrzymanie się. Ojciec przykleił do twarzy szeroki uśmiech i wyszedł na zewnątrz. Ja poszłam w jego ślady i z pomocą Michaela, który nagle pojawił się z nikąd, zeszłam po stopniach na ziemię.
-Wyglądasz prześlicznie, żono - powiedział, chłonąc zachłannie widok moich podniesionych i (na marginesie) zgniecionych, piersi.
Żono? Twoje niedoczekanie, Barkley!
-Dziękuję, Michaelu - odparłam wymuszając lekki uśmiech, który mam nadzieję, wypadł przekonująco.
Mężczyźnie nagle zżedła mina, ale trwało to tylko sekundę, więc nie byłam pewna czy rzeczywiście dobrze widziałam.
-Zobaczymy się przed ołtarzem, ukochana - dodał tylko całując przelotne moją dłoń i szybkim krokiem oddalił się wgłąb katedry.
Ale dziwak! Dobrze, że za kilka godzin już mnie tutaj nie będzie.
Michael POV
Ale ma wielkie piersi... Są świetne.
~Weźmiemy ją najpierw, a potem porzucimy. Taki biust nie może się zmarnować! - mówił mój niezwykle napalony wilk.
A może ją gdzieś zamknę i będę miał jak najdzie mnie ochota?
~Nie idioto! Vanessa jest twoją mate i będzie zazdrosna! Nie możesz tak zrobić - pouczył mnie Sam.
Ech, masz rację...
-Pięknie wyglądasz, żono - powiedziałem nie mogąc oderwać wzroku od jej dekoltu.
"Żono? Twoje niedoczekanie Barkley!" pomyślała Rosemary. Rozzłościła mnie tym. Moją twarz wykrzywił grymas niezadowolenia gdy tylko Sam, wkurzony, na sekundę przejął nade mną kontrolę.
-Dziękuję, Michaelu - odparła na głos, a ja uśmiechnąłem się do niej zdawkowo.
-Zobaczymy się przed ołtarzem, ukochana - dodałem muskając ustami jej dłoń. Chciałem jak najszybciej ją opuścić, żeby nie stracić nad sobą kontroli. Szybko wszedłem po schodach, a gdy przekroczyłem próg katedry usłyszałem jeszcze jej myśli:
"Ale dziwak! Dobrze, że za parę godzin już mnie tutaj nie będzie."
Chce uciec! Co za idiotka!
~Jak tak chce pogrywać to nałóż jej pierścień! Niech będzie przeklęta! - warknął Sam.
Dobry pomysł. Założę jej go w noc poślubną jak tylko z nią skończę!
To mówiąc zadowolony z siebie podszedłem, aby przywitać matkę i ojca.
***
Do wszystkich bardziej zorientowanych w anglikaniźmie: Zdaję sobie sprawę, że u nich małżeństwo nie jest sakramentem, ale nie wiedziałam jak to ująć inaczej. Dlatego zostanie taka herezja jak jest 😉
Dla niewtajemniczonych informuję, że Michael jest wilkołakiem. Tak tylko chcę się upewnić, że wszyscy przyjęli to do wiadomości😊
Do następnego ❤
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top