1
Nocne niebo raz po raz rozbłyskało światłami sztucznych ogni. Przeszywający gwizd, coraz cichszy i cichszy, a potem stłumiona odległością eksplozja barw chcących choćby na mgnienie wywalczyć sobie miejsce wśród gwiazd. Duchy nocnych wichrów wznosiły race wyżej i wyżej. Duchy iskier i płomieni nadawały im barw, które zdawały się zbyt cudowne, by móc istnieć.
Emery przyglądał się im z mieszaniną radości i wyrzutów sumienia.
Cieszył się, oczywiście, że tak. Jak mógłby nie radować się w dniu, w którym Idi, jego przyjaciółka z dziecięcych lat, stała się wreszcie księżniczką koronną Idistreą? Nigdy nie miał wątpliwości, że pewnego dnia to właśnie ona zostanie uznana za przyszłą królową, następczynię tronu. Jej brat Briallen również o tym wiedział i nie zamierzał ukrywać, że kamień spadł mu z serca. Teraz mógł otwarcie oddać się zawiłym dyplomatycznym pułapkom przebranym za wystawne bale i przyjęcia. Cóż, tak, to właśnie on namówił Emery'ego do przywdziania odświętnych szat i wzięcia udziału w uroczystości jako przyjaciel rodziny królewskiej a także jeden z najmłodszych świętych paladynów w historii Łańcucha Thessapara. Książę albo nie rozumiał, jak bardzo tytuł ten zdążył zaciążyć jego druhowi, albo po raz kolejny postanowił użyć słów jako broni, by zmusić Emery'ego do oderwania się na chwilę od obowiązków.
Bo wystarczyło tylko odrobinę obrócić głowę, uciec spojrzeniem od płonących na niebie wielobarwnych kwiatów, nieco wyżej i bardziej na północ, by ujrzeć powód, dla którego paladyn zmagał się z wyrzutami sumienia i narastającym strachem. Właśnie tam ziała pustka ciemniejsza i bardziej przytłaczająca niż zwykła nieobecność gwiazd. Ta ciemność była paszczą, która otwierała się coraz szerzej i szerzej, by ich pożreć. Była otchłanią, która czyhała na nich wszystkich jako kara za grzechy przeciwko świętym duchom.
Zadaniem Emery'ego oraz jego sióstr i braci w służbie duchom było znaleźć sposób, by tę pustkę powstrzymać. Odprawić dość rytuałów, by obłaskawić święte duchy. Wygłosić tyle modlitw, by zapewnić je o swojej dozgonnej wierności. A przede wszystkim oczyścić Łańcuch Thessapara i wszelkie wyspy archipelagu z zarazy szerzonej przez heretyków.
Nie mógł się tym zajmować, jednocześnie będąc na balu Idi. Choć kochał księżniczkę jak siostrę, nie mógł uznać jej za ważniejszą niż los świata. Po prostu nie mógł. Musiał...
— Na święte duchy! Wyglądasz, jakbyś od tygodnia bez przerw na sen rozważał, czy przegnasz otchłań gniewnymi spojrzeniami — zawołał znajomy głos.
Emery westchnął posępnie, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Briallenem. Książę jaśniał i promieniał, duchy słonecznego blasku uwielbiały pieścić jego oblicze zarówno w dzień jak i w nocy. Zdawał się drugim słońcem, które przybyło do pałacu tylko po to, by przedłużyć uroczystość na cześć królewskiej córki.
— Zdołam cię przekonać, że wcale tak nie było?
— Możesz spróbować, ale szczerze wątpię, żebyś odniósł zamierzony skutek.
W kilku krokach Briallen znalazł się przy przyjacielu, chwycił go za ramiona i potrząsnął lekko. Pomimo promiennego uśmiechu w złotych oczach dało się dostrzec cień troski.
— Martwię się o ciebie — szepnął czule i łagodnie, bojąc się chyba, całkiem słusznie, że jeśli zacznie zbyt natarczywie naciskać, Emery po prostu ucieknie. — Od miesięcy obserwuję, jak z dnia na dzień gaśniesz, jak dajesz się pożerać paszczy nie na niebie, ale w tobie.
— Ślubowałem... — zaczął paladyn, ale tym razem książę nie zamierzał pozwolić mu dokończyć.
— Wiem przecież! Byłem tam! — syknął. — I wiem też, że nie byłeś tamtego dnia jedynym, który złożył śluby. A także że i rok wcześniej pięcioro przysięgało służyć duchom. I rok przed tym...
— Bri, prosiłeś, żebym przyszedł. I przyszedłem. Wybacz, że nie potrafię bawić się tak hucznie, jak byś tego oczekiwał, ale nie myśl, że nie cieszę się wraz z tobą i Idi. — Emery wiedział, że te słowa to za mało, by uciszyć niepokój przyjaciela, ale był mu je winien. Był mu winien znacznie więcej.
— Inaczej to sobie wyobrażałem — wymamrotał książę, potrząsając głową i paladynowi nie umknęło, że nie przyjął jego przeprosin.
— Bal?
— Nas. — Jęknął cicho i smętnie, po czym uwolnił Emery'ego z objęć, by oprzeć się o balustradę balkonu, na którym obaj byli ukryci przed muzyką i świętującymi gośćmi. Wychylił się tak bardzo, że w jednej chwili rozochocone duchy rzuciły się na poły jego złotych szat i ciemne kosmyki, które wymknęły się z kleszczy ozdobionych muszelkami i perłami spinek. – Pamiętasz, jak uciekaliśmy za mury Kern i wyobrażaliśmy sobie ten dzień?
Pamiętał doskonale. Jego usta wygięły się w mimowolnym uśmiechu, który stawał się tylko szerszy i szerszy, gdy powracały do niego kolejne szczegóły tych eskapad. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że wartownicy przymykali oko na ich zabawy, celowo odwracali wzrok, gdy Emery, Idistrea i Briallen skradali się przez bramy od strony lądu czy też przez portowe mury i falochrony. Na otwartych plażach, polach i łąkach udawali, że tańczą, witają możnych z najodleglejszych wysp, których nazwy sami wymyślali, a na koniec odgrywali, jak udaremniają atak świętokradczych heretyków, którzy podstępem wkradli się na bal na cześć Idi. Czasem byli tylko oni troje. Czasem towarzyszyły im inne dzieci. Wygładzone przez fale gałęzie stawały się mieczami, płaskie muszle talerzami pełnymi fantazyjnych potraw, wianki z polnych kwiatów zmieniały się w korony i diademy a podkradzione z domów stare koce, prześcieradła i podarte sieci rybackie w drogie atłasy, jedwabie i koronki.
Byli wtedy młodsi, pełni nadziei na przyszłość, naiwni i beztroscy. A pustka na niebie przypominała zaledwie odległe oko powoli rozchylające powiekę, by sprawdzić, czy ktokolwiek był gotów odeprzeć jego atak.
— To było tak dawno temu...
— Wcale nie. Kilka lat to nie tak dużo.
— Wystarczająco dużo, żebyśmy urośli na tyle, by nie móc dłużej przeciskać się przez szpary w murze.
— Wystarczająco, żebyś zmienił się w nudziarza — prychnął Briallen, przewracając oczami, po czym spojrzał na Emery'ego. Władcza mina ani trochę nie pasowała do jego pogodnej twarzy i paladyn musiał bardzo się postarać, by nie parsknąć śmiechem. — Obiecaj mi, że przynajmniej spróbujesz dobrze się bawić. I nie chcę słyszeć, że przecież się bawisz ani nic podobnego. Idi ma to widzieć i nie mieć najmniejszych wątpliwości. A zanim spróbujesz zaplanować jakąś ucieczkę, pragnę ci przypomnieć, że po pierwsze, jak już ustaliliśmy, nie mieścisz się już w szparach w murze, a po drugie dostałem oficjalny zakaz usprawiedliwiania cię przed moimi rodzicami.
— Czyli król i królowa będą sprawdzali, czym zajmuje się jeden paladyn?
— Paladyn, który jest najlepszym przyjacielem ich córki — poprawił go Briallen, po czym odskoczył od balustrady i dopadł Emery'ego, uścisnął z całych sił i złożył pocałunek na policzku przyjaciela. — Nie żartuję. Chcę, żebyś na chwilę zapomniał, że jesteś paladynem.
— Spróbuję.
— Cudownie! — Briallen rozpromienił się i z szelmowskim błyskiem w oku rzucił: — A teraz wybacz, muszę ruszyć na łowy i upolować najświeższe plotki.
— Śmiało, nie krępuj się...
Nim Emery skończył mówić, księcia już nie było. Potrząsnął głową. Uwielbiał ten zaraźliwy entuzjazm, ale coraz częściej nabierał przekonania, że podążanie za nim kosztuje go za dużo energii. Może były to pierwsze oznaki starości, a może po prostu w pewnym momencie dziecięcy zapał wyparował, obnażając spokojnego i odrobinę nudnego chłopca, jakim w głębi serca zawsze był.
Podniósł wzrok na tłum zgromadzony w sali, która łagodnie przechodziła w porośnięte bluszczem altany, a następnie w ogród z roślinnym labiryntem. Pod wieloma względami bal na cześć Idistrei nie różnił się wcale tak bardzo od ich dziecięcych marzeń. Muszle i perły, bursztyn i rozgwiazdy rzeczywiście zdobiły stroje gości. Zwiewne jedwabie przeplatały się z delikatnymi koronkami dokładnie tak, jak niegdyś widzieli to oczami wyobraźni. Jedyną różnicą był brak miecza u jego boku. Szczerze mówiąc, w tej chwili nie pogardziłby nawet sękatym kijem.
Wszystko przez to, że poczucie ciągłego zagrożenia nie opuszczało go ani na chwilę. Zabawy w odpieranie ataków heretyków chcących zniszczyć wielki dzień jego przyjaciółki mieszały się z realnym zagrożeniem ziejącej na niebie pustki, bezustannie przypominającej o gasnącej więzi pomiędzy światem ludzi a światem duchów.
Musiał otrząsnąć się z tych ponurych myśli. Wiedział przecież doskonale, że nic nie wskazywało na to, aby paszcza miała cokolwiek przeciwko Idi, aby właśnie tej nocy planowała pożreć świat, a heretycy nigdy nie atakowali wielkich zgromadzeń, na których aż roiło się od uzbrojonych strażników i świętych paladynów. Byli tak bezpieczni, jak to możliwe. Nic się nie stanie, jeśli weźmie przykład ze świętujących i sięgnie po kielich pełen czerwonego wina.
Tak właśnie zrobił. Choć wciąż trzymał się z dala od tłumu i robił wszystko, co w jego mocy, by unikać spojrzeń każdej osoby, która mogłaby chcieć poprosić go do tańca, z żarem wina w żyłach poczuł się zdecydowanie lepiej. Gwiazdy nie przyciągały już jego spojrzeń, do reszty dał się pochłonąć gościom wirującym wśród kwiatów, świec i fontann.
W pewnym momencie pochwycił wzrokiem Idistreę i stanął jak wryty. Była piękna. Absolutnie zjawiskowa. Pod wieloma względami przypominała brata. Tak jak on miała długie, ciemne włosy wijące się i opadające gęstą kaskadą na jej plecy. Tak jak u Briallena, ciemna skóra Idistrei zdawała się jaśnieć blaskiem złocistych piegów, przyciągać wzrok każdego, kto znalazł się w jej pobliżu. W przeciwieństwie do księcia, który przypominał światło poranka, chodzące po lądzie błogosławieństwo duchów promieni słońca, przyszła królowa Przystani Kern była rozpalonym węglem, ucieleśnieniem duchów płomieni chwytających stal, by przekształcić ją w broń, piękną i zabójczą. Tańczyła tak, jakby nie tylko ten dzień, ale cały świat należał do niej, jakby jutro zostało złożone jej w ofierze i przyszłość stała przed nią otworem. Nie miało znaczenia, kto znalazł się u jej boku i akurat z nią tańczył. To ona była sercem tego balu, sercem tego małego królestwa. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że broniłaby Kern z taką samą zaciekłością, z jaką w tej chwili świętowała.
Spojrzenie Idistrei padło na Emery'ego i w jednej chwili jej twarz rozpromieniła się uśmiechem tak porażająco radosnym i tryumfalnym, że tańcząca z nią dziewczyna cofnęła się o krok i spłonęła rumieńcem. Paladyn wzniósł kielich z winem w niemym toaście i skłonił się przyjaciółce. Przyszła królowa chyba uświadomiła sobie, że nie ma pod ręką nic, czym mogłaby odwzajemnić toast... aż nagle jej spojrzenie powędrowało ku dziewczynie, która próbowała cofnąć się jeszcze o krok. Nie zdążyła, bo Idi chwyciła ją za rękę, przyciągnęła do siebie, po czym złapała speszoną, chichoczącą partnerkę pod kolanami, poderwała z posadzki i ku uciesze tłumu ucałowała w policzek.
Emery potrząsnął głową, ale nie zdołał powstrzymać śmiechu. Ciekaw był, czy goście upili się już na tyle, by nazajutrz podawali w wątpliwość wspomnienia z balu. Miał nadzieję, że dla Idistrei i jej partnerki nie staną się jedynie zasnutym mgłą snem. Obie wyglądały na szczęśliwe i marzył, aby pozostały takie jak najdłużej.
Znów ruszył przed siebie, trzymając się z dala od innych i zmierzając ku labiryntowi. Domyślał się, że gorąca letnia noc zwabiła tam wielu kochanków pragnących choć na chwilę ukryć się przed spojrzeniami pozostałych gości. Sam Emery nie zamierzał wchodzić na wyznaczone przez gęsty mur krzewów ścieżki, choć skłamałby, gdyby próbował kogokolwiek przekonać, że nie była to jedna z jego ulubionych kryjówek. Alkohol i muzyka dudniły mu w uszach i zanim zdołał się zorientować, co robi, zaczął nieznacznie kołysać się do taktu. I najwyraźniej to wystarczyło, aby skruszyć maskę niedostępności, za którą próbował się ukryć.
— Jaśnie panie?
Omal nie upuścił prawie opróżnionego kielicha. Obrócił się gwałtownie i spojrzał prosto na młodą kobietę w sukni wijącej się na wietrze niczym duchy morskich fal i z jasnymi włosami splecionymi w ciasne koki przypominające muszle.
— Pani.
Skłonił się lekko, nie wiedząc, co począć z oczami, rękami i całym sobą. Ktoś mógłby pomyśleć, że dzieciństwo spędzone z królewskimi dziećmi przygotuje go na podobne okazje. Niestety, prawda była taka, że żadna ilość lekcji tego, jak zachowywać się na wszelkich uroczystościach, nie zdołała nauczyć Emery'ego czucia się swobodnie wśród nieznajomych, których intencji nie był pewien.
Choć w tym przypadku intencje nie pozostawiały wiele wątpliwości. Piękna kobieta zamierzała poprosić go do tańca. A on będzie musiał jej odmówić.
— Czy zechce pan dołączyć do mnie w tańcu?
Stało się. Powiedziała to. Teraz musiał jej odpowiedzieć. Uśmiechnął się nerwowo i otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Idistrea i Briallen często żartowali, że jedynym tańcem, który udało mu się opanować, była walka wręcz, a jedynymi partnerami i partnerkami — kolejne rodzaje broni, którymi uczył się władać. I było w tym sporo prawdy. Z mieczem w ręce nigdy nie zastanawiał się, gdzie patrzeć i co począć z kończynami. Po prostu to wiedział. Czuł całym sobą. Ale w tańcu?
— Nie daj się prosić. To tylko jeden taniec — spróbowała raz jeszcze nieznajoma, podchodząc o krok do Emery'ego, tym samym zwracając na nich uwagę kilku osób dookoła.
Nie, nie, nie. Był już świadkiem podobnych sytuacji i wiedział, jak to się potoczy. Jeśli teraz odmówi, któraś z tych osób z pewnością postawi sobie za punkt honoru, by podjąć wyzwanie. Wyzwanie, którego nie było, ale to bez znaczenia dla gości, którzy chcieli tej nocy czerpać z życia garściami. Chciał się cofnąć, odskoczyć, uciec, ale stał jak skamieniały i wpatrywał się w kobietę, która przecież nie chciała nic złego. Żeby chociaż zdołał się odezwać, powiedzieć coś, cokolwiek...
— Tu jesteś! Wszędzie cię szukałem.
Emery poczuł, jak uchodzi z niego napięcie. Przekonanie, że ktoś właśnie przyszedł, by samemu porwać jego niedoszłą partnerkę do tańca, było tak silne, że prawie krzyknął, gdy czyjaś silna dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku.
Poderwał wzrok i napotkał spojrzenie najbardziej niesamowitych szarych oczu, jakie w życiu widział. Nieznajomy uśmiechnął się promiennie, tak jasno, że nie było możliwe, aby nie kryło się w tym błogosławieństwo duchów. Sprawnym ruchem przesunął dłoń z nadgarstka Emery'ego na palce, z których wyjął kielich i dopił zawartość, nim ktokolwiek zdołał zareagować. Paladyn z niemym zachwytem patrzył, jak mężczyzna przykłada kryształową krawędź do ust i przechyla głowę w tył tak, że pukle czarnych włosów jeszcze wyraźniej odznaczyły się na jego bladej szyi. Gdy skończył pić, niedbałym ruchem odstawił puste naczynie na opleciony bluszczem mur, po czym wepchnął w dłonie oniemiałego Emery'ego jeden z dwóch pełnych kielichów, które trzymał w drugiej ręce, i spojrzał na kobietę, która podobnie jak paladyn nie potrafiła zareagować.
— Proszę mi wybaczyć, ale zamierzam go porwać — oznajmił mężczyzna i, nie czekając na niczyją odpowiedź, znów złapał Emery'ego za nadgarstek, by bez najmniejszych skrupułów pociągnąć go ku labiryntowi.
Wydawał się tak pewny siebie i beztroski, jakby wszystko należało do niego, jakby bal wyprawiono na jego cześć, jakby muzyka grała w rytm jego kroków, a zgromadzeni goście nieświadomie odgrywali przedstawienie ku jego uciesze. Emery nie miał wyboru, musiał dać mu się prowadzić. Obejrzał się przez ramię i posłał przepraszający uśmiech kobiecie w sukni spienionej niczym fale. Choć niewątpliwie został porwany, nie mógł powiedzieć, że miał coś przeciwko temu.
Przynajmniej nic nie wskazywało na to, że będzie musiał tańczyć.
Wrócił wzrokiem do nieznajomego i z trudem powstrzymał westchnienie zachwytu. Czarne włosy miał splecione w niedbały kok podtrzymywany grzebieniami z muszli i nic nie stało na przeszkodzie, by ciemne pukle uciekały z pokrytych masą perłową zębów na smukłą szyję i umięśnione ramiona. Luźna biała koszula ozdobiona koronkami i falbankami na kimkolwiek innym wyglądałaby skromnie, u niego jednak tylko podkreślała, jak niedbale traktował wszystko, co działo się dookoła.
Pod każdym względem zdawał się przeciwieństwem Emery'ego. Paladyn w jednej chwili poczuł, jak ciasno odświętny mundur opina jego tors, jak trudno mu oddychać, jak bardzo czuł się nie na miejscu.
— Poczekaj — sapnął, gdy znaleźli się głęboko w ciasnym korytarzu krzewów oświetlonym lampionami z wielobarwnego szkła. — Gdzie mnie prowadzisz?
Mężczyzna zatrzymał się natychmiast i obrócił do Emery'ego. Święte duchy, miejcie litość, te oczy! Jedno spojrzenie i znikało złudzenie beztroski. W tych oczach szalała burza, zabójczy sztorm brał we władanie ocean, a wraz z nim zdrowy rozsądek paladyna.
— W miejsce na tyle ustronne, byś mógł mi wyjaśnić, dlaczego zachowujesz się jak zwierzę zamknięte w klatce — odpowiedział, wzruszając ramionami, jakby to było coś zupełnie oczywistego.
— Nie lubię tańczyć — wyjaśnił Emery. Cóż, nie do końca było to kłamstwo, a brzmiało zdecydowanie przystępniej niż „nigdy nie byłem duszą towarzystwa, a ostatnio nie mogę przestać myśleć o ziejącej na niebie pustce i o tym, jak ją pokonać".
— Szkoda.
— Po prostu nie jestem w tym dobry. — Dlaczego się tłumaczył? Nawet go nie znał. Nie był mu nic winien. Dlaczego przejmował się, że w tym jednym słowie wyłapał zawód?
— Więc musisz być w czymś dobry, aby czerpać z tego przyjemność? — Nieznajomy przechylił głowę, po czym powoli napił się wina, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Emery'ego.
— Trudno jest czerpać przyjemność z czegoś, w czym nie czujesz się pewnie, gdy dookoła stoi tłum gotowy cię oceniać.
— Czy to oznacza, że gdybym poprosił cię teraz...
— Najpierw musiałbym coś zrobić z tym kielichem.
— Cóż, w takim razie dobrze, że jeszcze cię nie poprosiłem. — Nieznajomy niedbale wzruszył ramionami i pociągnął kolejny łyk czerwonego wina.
Emery nie potrafił uwierzyć, jak to możliwe, że ktokolwiek mógł zachowywać się tak swobodnie. Musiała kryć się w tym jakaś gra, jakieś misterne kłamstwo, którego jeszcze nie potrafił przejrzeć. Żeby ukryć zmieszanie również napił się wina, teraz zbyt słodkiego, zbyt gęstego, zbyt gwałtownie rozpalającego ogień w jego trzewiach.
— Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przedtem widział cię w Kern — zaczął, próbując skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory, takie, które nie będą rozbudzały w nim wizji nieznajomego poruszającego się w rytm muzyki.
— Myślisz, że byś mnie zapamiętał?
Święte duchy, ten uśmiech! Jak miał się przed nim ochronić?
— Obawiam się, że nie miałbym wyboru.
— Pamiętaj, jedno słowo i zniknę.
— Nie – szepnął Emery, zanim zdążył ugryźć się w język.
Uśmiech nieznajomego stał się jeszcze szerszy, choć paladyn dostrzegł w nim również cień szczerego zadziwienia. Czy to możliwe, że mężczyzna nie miał pojęcia, jaki efekt wywierał na otaczającym go świecie? Czy nie widział, że duchy robiły, co w ich mocy, by wszystkie spojrzenia wędrowały ku niemu i tylko ku niemu?
— Zostanę tak długo, jak będę mógł — obiecał, przekrzywiając głowę. — O ile wyjaśnisz mi, jak to możliwe, że nieprzepadający za tańcem paladyn został zaproszony na bal przyszłej królowej, a teraz robi wszystko, co w jego mocy, by się ukryć.
— Idistrea jest moją przyjaciółką i...
— Nie, nie, nie. Nie zrozumiałeś mnie. Nie pytam o księżniczkę. Pytam o ciebie.
Emery nie miał pojęcia, że zamierza żałośnie jęknąć, dopóki nie było już za późno i zdradziecki dźwięk nie uciekł spomiędzy jego warg. Natychmiast odwrócił się od mężczyzny, by ukryć rumieniec i ochronić się przed jego śmiechem.
— Kiedyś wyobrażaliśmy sobie wspólnie ten dzień — wyznał, patrząc w zawartość kielicha. — Nie brałem pod uwagę, że mógłbym nie być jego częścią.
— A teraz?
— Teraz... — Westchnął smętnie i podniósł wzrok, by spojrzeć na ziejącą na niebie pustkę. — Teraz wszystko zdaje się przypominać mi o tym, że nie wolno mi spocząć, dopóki nie wywiążę się z obietnic złożonych duchom.
— I uważasz, że to właśnie ty powinieneś się tym zająć?
Coś w głosie nieznajomego sprawiło, że Emery w jednej chwili obrócił się ku niemu i z przerażeniem odkrył głęboką troskę tam, gdzie wcześniej widział uśmiech. Twarz mężczyzny pobladła, szare oczy roziskrzyły się burzą, jakiej paladyn nie spodziewał się ujrzeć. Utkwione w paszczy zdawały się rzucać jej wyzwanie. A może błagać o litość? Emery nie potrafił tego stwierdzić. Za krótko go znał, by rozpoznać tak subtelne różnice, ale sam siebie zaskoczył myślą, że chciał opanować tę umiejętność, stać się w niej mistrzem, jedynym i absolutnym.
Czy istniał jakikolwiek powód, aby ktoś nienależący do zakonu tak bardzo przejmował się otchłanią pośród gwiazd? Przecież nawet inni paladyni często zbywali strach Emery'ego śmiechem i wzruszeniami ramion. Dlaczego ten mężczyzna...
— Kim jesteś? — zapytał, zanim zdążył ugryźć się w język.
Szare oczy znów skupiły się na nim i w jednej chwili pojaśniały, jak niebo jaśnieje po ulewie w środku dnia.
— Mów mi Quillian.
— Quillian — powtórzył Emery, sprawdzając, jak to imię będzie brzmiało, gdy wydobędzie się z jego ust, jak będzie smakowało, gdy je wypowie. — Tak się nazywasz czy właśnie przedstawiłeś mi się fałszywym imieniem?
— W pewnym sensie wszystkie imiona są fałszywe, bo żadne nie opisuje tego, kim jesteśmy, nie sądzisz? — Uśmiech powrócił i Emery mimowolnie odpowiedział na niego swoim własnym. — Ale to uważam za moje.
— Moje brzmi Emery.
Quillian skinął głową.
— Obiło mi się o uszy.
— Nie mówisz poważnie — prychnął, ukrywając skrępowanie za nerwowym śmiechem. — Przecież jestem tylko...
— Najmłodszym i najprzystojniejszym paladynem w Kern? Tropiącym heretyków z taką skutecznością, że starsi paladyni zgrzytają zębami z zazdrości?
— Po prostu wykonuję moją pracę.
— Brzmisz tak, jakbyś nie był z siebie zadowolony. — Quillian przekrzywił głowę i zmartwienie znów pojawiło się na jego twarzy.
Emery wzruszył ramionami, licząc na to, że udzieliło mu się nieco beztroski rozmówcy, a zarazem wiedząc, że to niemożliwe.
— Wciąż mam wrażenie, że powinienem robić więcej. Że nie powinienem być tutaj, tylko gdzieś tam, tropić heretyków i błagać święte duchy o wybaczenie — wyznał powoli. Miał świadomość, że dla kogoś, kto go nie znał, mogło to brzmieć absurdalnie. Jakby uważał, że potrafił wziąć na swoje barki ciężar całego świata. Właściwie poza Idistreą, Briallenem i kilkoma przełożonymi w zakonie nikomu o tym nie opowiadał, tym bardziej słowa dziwnie zabrzmiały wypowiedziane przed mężczyzną, który wciąż był mu obcy. — Wiem, że to naiwne. Ale dokładnie to przysięgałem duchom. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł tak po prostu o tym zapomnieć.
— Wielu paladynów nie ma z tym najmniejszego problemu.
— Zdaję sobie z tego sprawę i jest to coś, czego nie pochwalam. Nie byłbym w stanie spojrzeć w swoje odbicie w lustrze, gdybym przyjął moc duchów, ale nie spłacił wobec nich długu, nie chronił ich przed herezją.
Quillian uciekł wzrokiem i uśmiechnął się ponuro. Cokolwiek przemknęło przez jego myśli, znów zmyło swobodne zadowolenie, które tak bardzo zachwyciło Emery'ego i paladyn uświadomił sobie, że właśnie zasypywał pierwszą od bardzo dawna osobę, która mu się spodobała, ponurymi przemyśleniami dotyczącymi obowiązków. Chciał zakląć w głos, przeprosić za ten błąd i błagać o wybaczenie, ale zanim zdążył się odezwać, Quillian zapytał:
— Jak właściwie brzmiała przysięga, którą złożyłeś?
Pytanie to zupełnie wytrąciło Emery'ego z równowagi. Zaprzysięganie paladynów było jedną z najważniejszych uroczystości na całym archipelagu. Wiedział, że mógł być nieco stronniczy, bo od lat przyjęcie święceń było jego największym marzeniem. Wiedział też, że na poszczególnych wyspach przysięgi nieco się od siebie różniły, odwoływały się do tradycji i historii poszczególnych królestw, a także zawieranych pomiędzy dynastiami sojuszy, które chciano wzmocnić. Ale nie na tym polegał problem. Quillian zadał to pytanie takim tonem, jakby nie był pewien, czym właściwie była przysięga, którą składali paladyni. Jakby żadnej jeszcze nie słyszał.
— Nigdy nie byłeś na zaprzysiężeniu?
Mężczyzna w jednej chwili wrócił spojrzeniem do Emery'ego i skrzywił się przepraszająco.
— To pewnie zabrzmi niedorzecznie, ale podobne uroczystości zawsze wydawały mi się mało porywające, a wszyscy, którzy mieli wątpliwą przyjemność uczyć mnie czegokolwiek, bez chwili wahania potwierdzą, że nie potrafię skupić się na niczym, co trwa dłużej niż mgnienie i nie wynika bezpośrednio z mojego kaprysu — wyznał pospiesznie, wędrując wzrokiem od Emery'ego, do kielicha, w którym okrężnymi ruchami mieszał resztkę wina. — Wybacz, to musiało zabrzmieć tak, jakbym nie traktował poważnie czegoś, co wyraźnie jest dla ciebie niezwykle istotne.
Emery powoli potrząsnął głową.
— Po prostu pomyślałem, że nigdy nie byłeś świadkiem żadnego zaprzysiężenia i zacząłem się zastanawiać, jak to możliwe — oznajmił, uważnie przyglądając się strapieniu na twarzy Quilliana. — Ale podejrzewam, że dla kogoś, kto nie chciał być paladynem od chwili, w której nauczył się mówić, zaprzysiężenie rzeczywiście może przypominać tylko nudny rytuał.
Żałosny jęk uciekł z ust Quilliana.
— Jedno słowo i sobie pójdę. Naprawdę. Nie musisz mnie znosić.
Zdążył nawet wycofać się o krok, ale Emery natychmiast złapał go za nadgarstek i przyciągnął z powrotem.
— Nic jeszcze nie powiedziałem.
Quillian zamarł, bez wahania poddając się paladynowi. Ta uległość zdawała się zupełnie przeczyć temu, co Emery myślał o nim do tej pory, ale czy rzeczywiście? Może po prostu odkrył dodatkową głębię, która wcale go nie odpychała. Przeciwnie. Mógł w niej utonąć. Zrobił krok w przód i nachylił tak, aby jego usta znalazły się bliżej ucha Quilliana.
— Zabawne, ale z tego, co powiedziałeś, wynika, że właśnie masz kaprys, by usłyszeć o czymś, co wcześniej wydawało ci się niewiarygodnie nudne. Co się zmieniło?
— Ty — szepnął mężczyzna głosem tak zduszonym, jakby walczył o powietrze. Przechylił głowę i oddech Emery'ego omiatał teraz jego szyję, a choć akt ten mógł sprawiać wrażenie poddańczego, paladyn nie miał wątpliwości, że krył się w nim rozkaz. — Wcześniej nie miałem okazji rozmawiać z tobą.
— Czy to znaczy, że mam na ciebie dobry wpływ?
Mężczyzna zadrżał.
— Nie, ani trochę.
— Wybacz. Nadal chcesz usłyszeć moją przysięgę?
— Czy to nie będzie świętokradztwo?
Emery zaśmiał się i potrząsnął głową. Włosy Quilliana musnęły jego nos i nagle zapach mężczyzny stał się niemal zbyt przytłaczający. Zdawał się przesycony elektrycznością jak powietrze przed burzą, rześki jak wiatr po deszczu, a zarazem słodki jak kwiaty późną wiosną.
— Nie sądzę. Dlaczego miałoby być? Przecież jedyne, co zamierzam zrobić, to powtórzyć obietnicę, którą złożyłem świętym duchom.
— Zatem nie jest przeznaczona dla moich uszu.
— Oczywiście, że jest. Właśnie dlatego wypowiada się ją publicznie, by usłyszało ją jak najwięcej osób. By każdy wiedział, że święte duchy są na wyciągnięcie ręki, że są przepełnione uwielbieniem dla świata, a ludzie tacy jak ja zawsze będą stali na ich straży.
Quillian obrócił głowę, by spojrzeć Emery'emu w oczy, przypominając o zgubie, jaka czaiła się w jego spojrzeniu. O niewypowiedzianej groźbie i obietnicy, której paladyn wciąż nie potrafił rozgryźć. Pragnął rozwikłać tę zagadkę, zaniepokoiła go więc świadomość, że być może mu się to nie udać. Jeśli Quillian przybył do Kern wyłącznie na bal... mogli nigdy więcej się nie spotkać. Ale jeśli tak było, jeśli mieli przed sobą tylko tę noc, dlaczego to spojrzenie sugerowało istnienie pomiędzy nimi jakiejś więzi, której natury Emery wciąż nie pojmował? Co mu umykało?
— W takim razie zamieniam się w słuch — szepnął Quillian, omiatając paladyna słodkim zapachem wypitego wina.
Emery odchrząknął, by dać sobie chwilę na zebranie myśli. Musiał wziąć się w garść. Może i samo wypowiadanie przysięgi nie miało nic wspólnego ze świętokradztwem, ale nie zdoła nawet przywołać jej słów, jeśli będzie myślał wyłącznie o tym, jak bardzo chciałby pocałować nowo poznanego towarzysza. Zamknął oczy, odetchnął, po czym wyrecytował:
— W obliczu świętych duchów, pod baldachimem gwiazd i konstelacji, jaśniejących owoców ich niegasnącej miłości i troski, składam przysięgę, że stanę na straży świata, po którym niegdyś kroczyły. Na mój błogosławiony miecz przysięgam, że będę ich obrońcą, że stanę się filarem łączącym niebo i ziemię, że będę czuwał nad świętym przymierzem, do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi, do ostatniego zachodu słońca, póki ciemność nas nie pochłonie.
Skupiony na wypowiadanych słowach nie zauważył, że Quillian również zamknął oczy, dopóki ostatnia zgłoska nie opuściła jego ust i nie rozchylił powiek. Oddech mężczyzny stał się dziwnie ciężki, jakby słuchanie wymagało od niego ogromnego skupienia, a jednocześnie budziło myśli, których Emery nie potrafił usprawiedliwić ani pojąć. Aby odegnać prowadzące donikąd domysły, wychylił do końca wino z kielicha. Zapewne nie był to najlepszy pomysł, bo w jednej chwili poczuł, że wypił tego wieczora więcej, niż powinien.
Gdyby był sam, zapewne nawet by się tym nie przejął. Obiecał przecież, że dołączy do świętowania na cześć Idistrei. Ale był z Quillianem w labiryncie, w którym dziesiątki innych gości kradło i rozdawało hojnie pocałunki i chwile miłosnego uniesienia, jakich nie bali się zapomnieć i na zawsze stracić. I z wielu powodów chciał skraść tej nocy coś podobnego tylko dla siebie.
— Mam powtórzyć? — zapytał, starając się, by zabrzmiało to jak żart. Niestety, ochrypły i zbliżony do szeptu głos natychmiast zdradził, jak bardzo był poruszony.
Powieki Quilliana zadrżały, zatrzepotały i rozchyliły się, wystawiając Emery'ego na pastwę przenikliwego spojrzenia.
— Nie — sapnął Quillian, potwierdzając, że tak samo jak paladyn był więźniem tej chwili. Odchrząknął i dodał: — Nie spodziewałem się, że ktokolwiek mógłby tak mało precyzyjną przysięgę traktować równie poważnie.
— Jest bardziej konkretna, niż może się wydawać.
— Skoro tak uważasz.
— Masz jakieś propozycje zmian?
— Nie jestem paladynem, nie znam się na tym. — Quillian wzruszył ramionami. — Nie chcę nic sugerować ani wskazywać palcem, ale wiele osób, które musiały kiedyś złożyć podobną obietnicę, nie ma najmniejszego problemu z pokazywaniem na każdym kroku, że stoją wysoko ponad zwykłymi śmiertelnikami.
Och.
No tak. Emery uciekł wzrokiem, karcąc się w myślach, że chciał zrobić coś, co tak często miał za złe innym paladynom. Nie każdy, kto krytykował tradycje jego zakonu, dopuszczał się świętokradztwa. Wiedział przecież doskonale o tym, że nadużycia, łapówki czy nepotyzm nie były im obce. Nikt tak naprawdę nie był wolny od chciwości i zawiści, od żądzy i poczucia wyższości. A jeśli miało się choć trochę władzy, a obok nikogo, kto mógłby powiedzieć „dość", co miało stanąć na przeszkodzie, by dać się pochłonąć tym ludzkim słabościom?
Powoli wycofał się o krok. Nie chciał kierować się bezpodstawnymi wnioskami, ale jakby na to nie spojrzeć, był paladynem i przyjacielem rodziny królewskiej, przewyższał Quilliana wzrostem, był zdecydowanie większy i lepiej zbudowany, być może silniejszy, a do tego zapewne bieglejszy w walce. A sam Quillian właśnie dość wyraźnie zasugerował, że coś kazało mu podważać dobrą wolę paladynów.
Nie zniósłby myśli, że w jakikolwiek sposób przyczynił się do spotęgowania tych uprzedzeń. Nie tylko dlatego, że Quillian mu się podobał. Chodziło raczej o to, że był zupełnie przypadkowo spotkaną osobą i w pewien sposób reprezentował wszystkich, których Emery mógł spotkać na swojej drodze.
— Jeśli ci się narzucam, proszę...
— Jeszcze nie – uciął Quillian. Zmarszczył lekko brwi i przechylił głowę, pogłębiając tylko wrażenie, że oceniał Emery'ego i wszystko, co ten sobą reprezentował. — Ale nie martw się, jeśli zrobisz cokolwiek wbrew mojej woli, natychmiast cię o tym poinformuję.
Paladyn westchnął z ulgą.
— Czy... doświadczyłeś jakiejś niesprawiedliwości ze strony paladynów? — zapytał ostrożnie, bojąc się, jaką odpowiedź może usłyszeć. Był też boleśnie świadomy, że właśnie robił kolejny krok w kierunku zniszczenia nastroju i po raz kolejny pozwalał, by praca i obowiązek rządziły jego życiem.
— To zależy, co rozumiesz przez niesprawiedliwość — odparł Quillian, niedbale wzruszając ramionami, co tylko dodało goryczy jego słowom. — Nigdy nie zostałem porwany, zaatakowany, niesprawiedliwie oskarżony, przesłuchany pod groźbami, torturowany, okaleczony ani nic podobnego. Ale przyznaj, że obaj potrafimy przywołać przynajmniej jedną osobę, którą spotkało coś z tej listy.
Emery cofnął się jeszcze o krok i zamknął oczy. Powietrze tak daleko od Quilliana zdawało się okrutnie zimne, zupełnie jakby pozbawiono go prywatnego słońca, jakby duchy płomieni i żaru wolały zostać bliżej tego tajemniczego mężczyzny niż paladyna, który przysięgał im służyć.
Potrafił. Och, potrafił. Nie jedną, a wiele. Choć sam nigdy nikogo nie aresztował, nie torturował ani nikogo nie okaleczył, osobiście znał paladynów, którzy mieli podobne czyny na sumieniu. I wiedział, że nie zawsze wymierzone były one przeciwko heretykom oraz tym, którzy im sprzyjali.
— Błędy się zdarzają — powiedział lata temu Everild, gdy Emery zapytał, czemu szaty nauczyciela pokrywa krew. — To zupełnie normalne. Pamiętaj o tym, chłopcze.
Wspomnienie dopadło go nagle, gwałtownie, z brutalnością, której się nie spodziewał i na którą nie był gotów. Chłód przestał być jego problemem. Jęknął cicho, próbując zaczerpnąć tchu i czując, że jego żebra ścisnęły się zbyt mocno, by było to możliwe.
— Emery? — Ciche pytanie Quilliana przedarło się do jego uszu i powoli zajęło miejsce przykrego wspomnienia. Chwilę później paladyn poczuł na swoim policzku chłodne palce poznaczone odciskami podobnymi do tych, które znajdował na własnych dłoniach. — Przepraszam, nie chciałem cię martwić.
— To nie tak — zaprzeczył pospiesznie paladyn i przykrył dłoń Quilliana własną, by zatrzymać ją na swojej twarzy. — Po prostu jest tyle rzeczy, które chciałbym robić lepiej, na które nie mam wpływu, o których zapominam, bo jestem skupiony na czymś innym, co też wymaga mojej uwagi. — Westchnął przeciągle i otworzył oczy, by napotkać zatroskane spojrzenie mężczyzny. Pozwolił sobie na krzywy uśmiech. — Briallen kazał mi się po prostu dobrze bawić. Jak się czujesz z tym, że przeszkadzasz w wypełnieniu rozkazów księcia?
— Podejrzanie cudownie, ale to chyba przez to, że zawsze miałem skłonność do nieposłuszeństwa — odparł szczerze Quillian, nie zabierając ręki. — Martwi mnie wyłącznie to, że najwyraźniej robię to twoim kosztem.
— Chyba nigdy nikt nie znęcał się nade mną w podobny sposób.
— I jak ci się podoba?
— Nie wiem, czy miałbym ochotę to powtórzyć, ale gdybyś robił to ty... chyba mógłbym się do tego przyzwyczaić.
— Wyczuwam w twoich słowach bezczelne kłamstwo i zamierzam wybaczyć ci je tylko dlatego, że próbujesz mi się przypodobać.
— Nie mam pojęcia, o jakie kłamstwo ci chodzi. — Emery przygryzł dolną wargę, zastanawiając się, jak ubrać myśli w słowa. Jak wyrazić to, co poczuł z taką przytłaczającą jasnością? — To, że tak bezczelnie rzucasz mi w twarz tym, o czym inni każą mi zapomnieć, jest poniekąd tym, czego potrzebowałem.
Quillian uniósł brew.
— Coraz bardziej brzmisz jak ktoś, kto bardzo by chciał dostać kilka klapsów.
— Może właśnie tak jest.
— Rozmawiając przy tym o świętych duchach i społeczno-politycznych skutkach władzy sprawowanej przez paladynów.
— Jeśli to dla ciebie za dużo...
— To po prostu bardzo specyficzny kaprys i nie jestem pewien, czy rozmawiamy doświadczeniach miłosnych, czy może czegoś nie zrozumiałem.
— Och, więc uważasz, że właśnie o tym rozmawialiśmy?
Quillian przewrócił oczami i zaśmiał się cicho.
— I co mam z tobą począć?
— Pomóc mi wypełnić rozkaz księcia Briallena? Tak na początek.
Czy posunął się za daleko? Zapewne tak. Nigdy nie był dobrym towarzystwem na podobnych uroczystościach i niepokojąco łatwo wpadał w pętlę duszących myśli o tym wszystkim, co powinien robić jako paladyn, a od czego odwodzili go nawet bracia i siostry z zakonu. Nie pomagał fakt, że przy Quillianie czuł się obnażony. Nie potrafił znaleźć siły na półsłowa, niedopowiedzenia i niewinne kłamstwa. Nie, gdy te szare oczy uważnie śledziły każdy jego ruch, każdy grymas. Był bezbronny. Jak na dłoni widział coraz więcej wątpliwości, które nie dawały mu spokoju przez lata, a pod rosnącą paszczą ciemności wydawały się zarazem grzechem jak i drogowskazem naprowadzającym na ścieżkę do scalenia świata.
— Prosisz mnie, żebym pomógł ci zapomnieć o troskach i dobrze się bawić, po czym sam dajesz się porwać lawinie okropnych myśli — zauważył Quillian, delikatnie głaszcząc kciukiem policzek Emery'ego. — Nie wiem, czy to coś zmieni, ale sam też próbuję zapomnieć o obowiązkach. Właśnie po to tu przyszedłem.
— Jakie to obowiązki? — Pytanie wyrwało się z ust paladyna, zanim ten zdążył ugryźć się w język. Jęknął cicho. — Przepraszam. Nie chcę być wścibski. Nie musisz odpowiadać.
— Nie zamierzam, bo to tajemnica.
Emery zmarszczył brwi, starając się rozgryźć uśmiech na twarzy Quilliana. Szybko pogodził się z myślą, że nieznajomy coś przed nim ukrywał. Nie było w tym nic dziwnego. Wielu gości na podobnych uroczystościach decydowało się zapomnieć, kim są, i udawać kogoś innego. Nie sprawiało to jednak, że paladyn zupełnie przestał się nad tym głowić. Poniekąd dlatego, że pod tym względem mężczyzna miał nad nim przewagę — wiedział, kim był Emery i gdzie mógł go w przyszłości znaleźć, gdyby przyszła mu na to ochota.
Ale może właśnie tak miało być. Dokładnie tego życzył mu Briallen. Tego od niego oczekiwał. Jedna noc spędzona na uciechach i świętowaniu. Nic złego się przecież nie stanie. Może w takim razie...
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo Quillian wspiął się na palce i delikatnie złożył pocałunek na jego ustach. Dotyk był subtelny, czuły, ale kryło się w nim coś więcej. Nie erotyzm, nie wyzwanie ani zaproszenie. Bardziej... prośba, błaganie. Ale o co?
Ostrożnie objął Quilliana, oparł dłonie na jego biodrach i przyciągnął do siebie, dbając o to, by mężczyzna mógł się w każdej chwili wycofać.
— Obiecaj mi — sapnął Quillian pomiędzy jednym pocałunkiem a drugim.
— Co takiego?
— Że nie przestaniesz mieć wątpliwości.
— Wolałbym ich nie mieć.
— Wtedy pewnie byłoby ci łatwiej.
— Byłoby mi łatwiej, gdybym wiedział, jak zamknąć otchłań na niebie.
— Czy to, co robiłeś do tej pory, przyniosło zamierzony skutek?
Poczuł, że usta Quilliana wyginają się w uśmiechu. Kpił z niego?
— Nie, obawiam się, że nie.
To było absurdalne uczucie. Narastające podniecenie mieszało się z ekscytacją, jaka wypełniała go podczas nauki. Czy właśnie uczył się czegoś nowego? Cóż, zdecydowanie potwierdził swoje domysły o tym, że nie przeszkadzała mu utrata kontroli, że lubił być wodzony za nos, gdy nagrodą za bezradność miało być spełnienie. A fakt, że Quillian nie powiedział ani razu, że powinien zapomnieć o świętych duchach i swych ślubach, tylko potęgował instynktowną więź.
Zupełnie jakby w pocałunkach z tym nieznajomym zamykał przysięgę.
Nie mówił Emery'emu, żeby po prostu słuchał się mistrzów. Żeby tak bardzo się nie przejmował. Żeby skupił się na tym, co w zasięgu jego dłoni. Kiedy po raz ostatni ktoś tak gorliwie nagradzał go za patrzenie w gwiazdy? Tak otwarcie pytał, tak uważnie słuchał, patrzył na niego tak, jakby chciał złowić każde słowo... Och, święte duchy, nawet nie pamiętał.
— Może w takim razie powinieneś spróbować czegoś nowego — szepnął Quillian, przesuwając usta z warg Emery'ego na jego żuchwę i szyję, jednocześnie powoli rozpinając guziki munduru, wciąż broniącego mu dostępu do torsu paladyna.
— Może powinienem — przyznał Emery i odruchowo sięgnął ku koszuli Quilliana.
Z siłą, której zupełnie się nie spodziewał, nieznajomy chwycił go jedną dłonią za oba nadgarstki, po czym przyszpilił je do muru z krzewów ponad głową Emery'ego. Ponieważ był nieco niższy od paladyna, skończyli niemal splątani, bliżej niż podczas pocałunków, kradnąc sobie nawzajem dech i drżąc od uderzeń serc.
— Nie dziś. Dziś wolałbym zostać w koszuli — szepnął mu na ucho Quillian, na co Emery zaśmiał się ochryple. — Uważasz, że to zabawne?
— Uważam, że to wspaniałe, bo zasugerowałeś, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
— I cieszy cię to? — Oddech mężczyzny palił ucho Emery'ego.
— Och, tak, zdecydowanie. A nie powinno?
Quillian potrząsnął głową, po czym wrócił do całowania każdego skrawka skóry paladyna, jaki znalazł się w zasięgu jego ust. Dookoła wciąż trwał bal, a ponad ich głowami raz jeszcze rozbłysły sztuczne ognie. Emery zadarł głowę i jęknął przeciągle, rozkoszując się pieszczotami, czułością delikatnych dłoni rozpaczliwie szukających dostępu do jego ciała. Może tylko mu się wydawało, ale w każdym muśnięciu czuł obietnicę ponownego spotkania i w myślach dziękował za to świętym duchom.
Potrzebował tego. Desperacko tego potrzebował. Potrzebował przypomnienia, że jego życie nie sprowadzało się do zakonu, a świat warty był ocalenia nie tylko ze względu na święte duchy, ale też dla ludzi takich jak Quillian. Cudownych, zachwycających, spontanicznych i ofiarnych... Pozwolił, by dłonie mężczyzny zdejmowały z niego kolejne troski, by miękkie usta wyszarpywały z jego ciała napięcie i zmęczenie. Zastępowała je słodycz, a wraz z nią nadeszło odrętwienie, kołyszące nimi w rytmie dobiegającej z oddali muzyki.
Poczuł, jak koronki koszuli Quilliana ocierają się o jego lepki od potu, nagi tors i jęknął przeciągle. Musiały minąć miesiące od ostatniego razu, gdy ktokolwiek dotykał go w podobny sposób, ale stwierdzenie to było potwornym niedopowiedzeniem. Tylko ktoś zupełnie obcy na Kern i absolutnie bezczelny mógłby odważyć się pchnąć Emery'ego na żywopłot, posłać paladyna na ziemię, a potem dosiąść go władczo i desperacko, jakby jutro miało nie istnieć, jakby liczyło się tylko tu i teraz.
Emery poddał się temu ochoczo i z uwielbieniem. Ujął rozbujane biodra Quilliana, najpierw delikatnie, potem bardziej stanowczo, gdy tylko jego palce natrafiły na miejsca, które zostały stworzone do tego, by się ich trzymał. Jakby tylko ten dotyk mógł go ochronić przed paszczą na niebie, jakby Quillian był jego kotwicą.
Powiódł po nim nieprzytomnym wzrokiem, po ciemnych włosach muskających szyję, po białej koszuli, teraz mokrej i opinającej go ciasno, po rozpalonej, lepkiej wilgoci rozkwitającej pomiędzy jego udami, i z powrotem po drżącym ciele, ramionach i dłoniach szukających oparcia, po rozchylonych wargach i tych cudownych, cudownych szarych oczach, które przywoływały Emery'ego spojrzeniem.
— Święte duchy, jesteś wspaniały — wydyszał Emery, a roztrzęsione dłonie Quilliana chwyciły się go kurczowo. Jedna wczepiła się palcami w jego ramię, druga nieco łagodniej ujęła policzek paladyna, by przygotować go na pocałunek. — Wspaniały — szeptał prosto w miękkie usta Quilliana. — Wspaniały i mój, tylko mój — powtarzał raz po raz, zlizując wspomnienie słodkiego wina z jego języka. — Bądź mój — błagał z mocą, której się po sobie nie spodziewał, z desperacją, która go zaskoczyła, ale nie była niemile widziana. — Błagam, bądź mój.
— Jestem — obiecał Quillian, dysząc ciężko i skubiąc zębami wargi Emery'ego podczas coraz bardziej rozpaczliwych pocałunków. — Jestem tylko twój.
I tej nocy była to prawda.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top