5. "Zdechły pies"

Czuję się jakby mnie ktoś z rozmachu w łeb karabinem uderzył.

Chwila. Tak było.

Całe ciało mam zesztywniałe, głowa boli jakby sam diabeł się nad nią pastwił, w pysku mam paskudny smak i nie mam sił otworzyć oczu. W sumie nie chcę tego robić. Obawiam się tego, gdzie jestem. Są cztery scenariusze:

1. Zabiłam Zangwilla, a gdy straciłam przytomność moje wilki zabrały mnie w bezpieczne miejsce - błagam, żeby tak było.

2. Zabiłam Zagwilla, a wampiry mnie porwały bym poniosła karę - słabo się do dla mnie skończy, ale przynajmniej zakończyłam wojnę.

3. Nie udało mi się zabić Zangwilla, ale moje wilki mnie uratowały, więc mimo niepowodzenia mogę walczyć dalej.

4. Nie udało mi się zabić Zangwilla i wampiry mnie porwały bym poniosła karę za zamach na życie ich króla - ten jest zdecydowanie najgorszy.

Ale jest pięćdziesiąt procent szans, że znajduję się wśród swoich. Chyba warto się przekonać.

Ze sporym wysiłkiem otwieram oczy. Wszystko jest zamazane. Jedna wielka plama szarego i jedna niewielka, czarno niebieska. Mrugam parę razy, ale niewiele pomaga. Ale mój nos działa sprawnie. Podsumujmy: siedzę w jakiejś celi, w której cuchnie odchodami. Cudownie, mam tylko nadzieję, że Zangwill się wykrwawił.

Po kilkunastu minutach mrugania i prób ogarnięcia co się ze mną dzieje uświadamiam sobie jak bardzo mam przesrane. Głowa mi pęka. Jestem ZNOWU, KURWA, w niewoli u wampirów. Założyli mi debilny kaganiec. KAGANIEC. Ja chyba te pijawki na pół poprzegryzam jak tylko pozbędę się tego cholerstwa. Mam związane łapy. Nie wiem, gdzie dokładnie jestem. Nie wiem, co stało się z moim oddziałem. Nie wiem, czy to przeżyję. Nie wiem, czy udało mi się zabić naczelnego komara. A najgorsze jest to, że jestem zdecydowanie za daleko by wezwać jakąś pomoc. Tylko Alfa i Luna potrafią się mentalnie połączyć z każdym członkiem stada. Ja mogę co najmniej z Gammami, a i tak muszą się znajdować w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów ode mnie. Nie wspominając już o tym, że wampiry opracowały sposób by "odciąć" swoich więźniów. Srebro ma właściwości drażniące, srebro z kryształem górski jest wręcz zabójcze, ale łańcuch ze srebra, żelaza i miedzi umieszczony na szyi wilka uniemożliwia mu kontakt z watahą.

Wspaniale. No, po prostu, kurwa, zajebiście.

Zaczynam gorączkowo myśleć jednak nic nie przychodzi mi do głowy. Jestem skrępowana, łeb mnie boli, ledwo widzę. Nawet, gdybym spróbowała użyć telekinezy to nawet nie widzę na czym. Pozostaje mi tylko czekać.

Mimo usilnych prób zachowania przytomności w końcu odpływam. Gdy się budzę otacza mnie ciemność. Czyli zapadła noc. 

Wsłuchuję się w ciszę. Po moje prawej słyszę przez ścianę czyiś chrapliwy oddech, a po lewej ciche  szlochanie. Zaś za moim plecami, gdzie pewnie są drzwi do celi, docierają do mnie lekkie, rytmiczne uderzenia w podłogę. Z braku innego zajęcia zaczynam je liczyć.

Siedemnaście...

Trzydzieści osiem...

Sześćdziesiąt cztery...

Sto dwadzieścia dwa...

Dwieście trzy...

I wtedy słyszę jak jakieś ciężkie drzwi się otwierają. Uderzenia cichną, szloch zamiera, chrapliwy oddech przybiera na sile. Na korytarz wchodzą trzy, nie! cztery osoby. Do mojej celi wpada parę promyków światła. Wtedy sobie uświadamiam, że widzę ciut lepiej.

- Kogo dzisiaj? - pyta znudzony męski głos.

- Lamparcicę - odpowiada inny. Jest odrobinę cieńszy i zdecydowanie bardziej podniecony. Zapewne młodzieńca.

Kroki zbliżają się do mojej celi od mojej prawej. Nagle dwóch z czterech przybyłych zatrzymuje się tuż za mną.

- Czyli to jednak prawda... - trzeci głos, również męski.

- Co jest? - pyta chłopak.

- Ranna Bestia - czwarty głos. Kobiecy.

-No nie gadaj! - trzecia osoba podbiega do wejścia do celi. - O, kurwa! Ona naprawdę jest cała w bliznach! Czemu się nie rusza? Nie żyje?

- Gdyby nie żyła nie byłaby by związana - wyraźnie słychać irytację w głosie kobiety.

- To czemu się nie rusza?

- Albo jest nie przytomna, albo tylko udaje.

- Udaje? Czemu miałaby...

- Nie podchodź do krat!

Z całych sił powstrzymuję się przed ruchem. Wolę udawać słabą i bezbronną. Nieprzytomną. Poza tym i tak nie mam jak się ruszyć.

- Czemu!?

- "Czemu"!? Bo masz przed sobą Bestię, a nie psa!

- Jak dała się złapać to raczej jest psem - odpowiada z rozbawieniem.

- O mały włos nie zagryzła króla.

Chwila. "O mały włos"!? KURWA, NIE.

- C... co?

- Myślisz, że czemu król od powrotu z wyprawy nie wychodzi z pokoju? Walczy o życie! Ranna Bestia rzuciła mu się do gardła!

- J...jak?

- Otoczyli nas - burknęła w odpowiedzi. - Chodźcie, mieliśmy się zająć kicią!

- Jak!?

- Nie. Ważne. Zajmijmy się tym, co mieliśmy zrobić.

Trójka odchodzi, chłopak nie rusza się spod drzwi.

- Jak to zrobiłaś?

Nie reaguję.

- Na pewno żyjesz?

Brak reakcji.

Słyszę szczęk zamka. Ten idiota naprawdę chce tu wejść? Ciężkie drzwi się uchylają. On naprawdę tu wchodzi!

- John! - krzyczy kobieta z drugiego końca korytarza. - Co ty wyprawiasz!? Chodź tutaj!

Chłopak jej nie słucha. Podchodzi do mnie. Wcześniej zamknęłam oczy, a teraz wstrzymuję oddech. Mam szansę. Nikłą, ale mam. John szturcha mnie stopą. O nie, nie, kochaniutki. Nieładnie.

- Ona nie oddycha! - krzyczy do swoich towarzyszy.

- Jak to!? - kobieta szybko przybiega.

- Jej klatka piersiowa się nie rusza, ma zamknięte oczy i zareagowała, gdy ją szturchnąłem.

No dalej, zbliżcie się.

Nie obawiam się braku powietrza. Wilkołaki potrafią wstrzymywać oddech nawet na osiem minut. Tyle czasu mi wystarczy by uśpić ich czujność.

Gdy pojawia się reszta ekipy minimalnie uchylam powieki. Widzę klucze przy pasie wysokiego, barczystego mężczyzny. Wampir. John i ta kobieta również nimi są. 

Wpatrują się we mnie przez następne trzy minuty, raz po raz szturchając, przewracają na drugi bok, kłując czymś. Ale żadne z nich nie ma odwagi sprawdzić, czy bije mi serce. Musieliby dotknąć mojej klatki piersiowej gołą dłonią, a to napawa ich przestrachem.

W końcu John zbiera się na odwagę. Tylko na to czekałam. Gdy chłopak nachyla się nade mną gwałtownie wierzgam uderzając go łbem w pierś. Wampirzycy wyrywa się krzyk zaskoczenia i strachu. Wampir upada, a ja przygniatam go przednimi łapami. John patrzy na mój pysk zszokowany. Jego towarzyszka wyciąga sztylet i skacze w moją stronę. Telekinezą wyrywam jej broń z ręki i uderzam ją rękojeścią w czoło. Zauważam, że największy wampir wycofał się pod drzwi wraz z innym. Kieruję swoją siłę woli właśnie na nie, a te z całej siły uderzają w mężczyzn i powalają ich na ziemię. Podnoszę sztylet i ostrożnie kieruję go na paski kagańca. Przecinam je szarpnięciem. Mój pysk jest wolny. Zębami rozszarpuję więzy na przednich łapach. Gdy podnoszę łeb zauważam, że chłopak zemdlał. Uśmiecham się makabrycznie wilczymi kłami i rozrywam resztę pęt. Wychodzę powoli z celi. Łapy mi się trzęsą, jetem kompletnie wycieńczona. Siłą woli podnoszę klucze, wpycham bezwładne ciała do celi i ją zamykam.


***********************************

Nie bijcie! Mam kryzys twórczy!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top