Rozdział 10
Cała moja drużyna stała przy zniszczonym samochodzie, trzymając zakutego w kajdanki mężczyznę. Na widok przyjaciół zabiło mi serce. Nie byłem pewien dlaczego. Czy to z powodu szczęścia, czy raczej ze strachu przed tym co zrobi Ashley? Niepewnym krokiem podszedłem do nich, uśmiechając się przepraszająco.
- Stęskniłem się za wa... - nie dokończyłem, ponieważ otwarta dłoń czarnowłosej uderzyła mnie w policzek. Poczułem lekkie pieczenie, po czym spojrzałem na dziewczynę. Po policzkach spływały jej łzy. Wydawało się, że w jej oczach widać gniew, połączony z wielką ulgą. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, wtuliła się we mnie. Nie wiedząc co zrobić, odwzajemniłem gest. Uniosłem wzrok na resztę. Lili również płakała, Carl oraz Molly uśmiechali się, a Evren wydawał się zawiedziony ostateczną reakcją starszej stopniem pani oficer. Gdy Ashley już mnie wypuściła, podszedłem do samochodu. Miał cały zniszczony przód, poduszka powietrzna otworzona. Ogółem, czeka go kasacja. Westchnąłem. Czym ja teraz będę jeździł na akcje? Pokiwałem głową, a następnie podszedłem do Evrena. Nie był w żadnym stopniu zachwycony moim powrotem.
- Kto to jest? - wskazałem na mężczyznę z kamiennym wyrazem twarzy. Odniosłem wrażenie, że jest w głębokim transie.
- Szef tej całej sekty. Mamy go doprowadzić do naszego więzienia, tam zajmą się nim inni oficerowie. - odpowiedział, po czym popatrzył na resztę, która rozmawiała prawdopodobnie o mnie. - Mam jakieś informacje na temat handlu ludźmi z archiwów.
- Szczegóły, Ev. - skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej. Poczułem jak kropla deszczu spada na moją twarz, wzdrygnąłem się.
- Grupa handlarzy porwała dwójkę dzieci, chłopców, ze żłobka, którego nazwę zapomniałem. Po jakimś czasie jednego z nich odnaleziono w rezydencji jakiegoś polityka. W poszukiwaniu drugiego natknięto się na dokumenty potwierdzające zameldowanie dziecka w wieku porwanych. Jednak nie miało żadnych papierów. Rodzina, która go zameldowała miała na nazwisko Miller.
Moje serce zabiło mocniej. Zrobiło mi się gorąco, a w głowie zaczęły szaleć myśli. Miller... Fiona i John mówili, że wyglądam jak Garrett Miller. Nawet, że nim jestem. Może to być tylko zbieg okoliczności, to nie musi nic znaczyć. Odetchnąłem głęboko. Spokojnie, najpierw musimy dokładnie zbadać tę sprawę. Zakryłem twarz dłonią, aby nie było widać mojego zdenerwowania. Z rozmyślan wyrwał mnie głos Ashley.
- Zadzwoniłam po naszych, żeby odebrali tego sekciarza oraz nas. Będą za kilka minut. - podeszła do mnie, łapiąc mnie za rękę. Uśmiechnąłem się niezdarnie.
- Evren, czego się dowiedzieliście? - zapytałem tak, aby nikt nie wiedział o naszej rozmowie na temat tych dzieci.
- Handlarze mają bazę w starym teatrze. - oznajmił. Popatrzyłem na niego zdziwiony.
- W tak rzucającym się w oczy miejscu? - zadałem pytanie, żeby się upewnić. Chłopak tylko kiwnął ramionami. Czyli tak. Jak można być tak głupim? Przecież to miejsce jest prawie pod posterunkiem policji. Albo oni są tak dobrzy, albo policja do dupy. Stawiam na drugie. No ale jak to mówią, pod latarnią najciemniej. Zaczynało coraz bardziej padać.
Po kilku minutach pod rezydencję podjechał czarny samochód przypominający radiowóz. Bez ociągania wpakowaliśmy się do środka, a więźnia usadziliśmy w bagażniku za kratami. Jechaliśmy krótko, przez całą drogę Ashley była we mnie wtulona. Już bardziej oczywista być nie może... Nie żeby mi to przeszkadzało, ale związki w tym zawodzie są niebezpieczne. Nasi wrogowie najpierw celują w naszych bliskich. Odgoniłem te myśli. Jak wrócimy, musimy od razu pójść do biura. Czeka nas raport do napisania. Po dojechaniu na miejsce, weszliśmy do środka budynku kwatery głównej. Gdy tylko przekroczyłem próg ostatnich drzwi, zauważyłem Armina. Stał obok swojego przyjaciela, Tom'a Hitch'a. Wysoki mężczyzna o twarzy pokrytej bliznami. Czarne włosy były zaczesane w tył, dodając mu tylko charyzmy. Oboje byli przerażający przy bliskim spotkaniu. Poczułem jak trzęsą mi się nogi. Wiedziałem, że czeka mnie rozmowa. Rozmowa z najlepszym oficerem na służbie. Armin Roth, kosiarz śmierci Oddziałów Specjalnych. Samo jego imię w przęstępczym świecie wywoływało gęsią skórkę. Próbowałem uchwycić wzrokiem kogoś z mojej drużyny, lecz wszyscy rozpłynęli się. Nawet Ashley. Zakląłem pod nosem. Podszedłem do dwóch wyższych rangą oficerów.
- Nie bądź zbyt ostry, Arminie. - powiedział Tom, a następnie odszedł. Jednak ułamek sekundy przed odejściem pokazał mi dłonią symboliczną szubienicę. Przełknąłem ślinę.
- Prze... - próbowałem powiedzieć, jednak gdy tylko się odezwałem, siwowłosy uderzył mnie otwartą dłonią w twarz. Odgłos uderzenia rozszedł się echem po całym holu. Zauważyłem jak wszyscy patrzą w naszą stronę. Bardziej od pieczenia spowodowanego ciosem, piekły mnie policzki ze wstydu. Dostać w twarz przy innych oficerach... Gdy uniosłem wzrok na Armina, spoważniałem. W środku cały trząsłem się ze strachu, jednak na zewnątrz udawałem twardego. Ciszę jaka nastała, przerwał głos Lili.
- Panie Armin, proszę nie karać Ashera. - powiedziała, jej głos drżał. Spojrzałem na nią.
- Cranel, do swojego biura. Natychmiast. Nie odwracaj się, Hawke. - nakazał głosem pozbawionym emocji. Rudowłosa odeszła, jednak widziałem, że przychodzi jej to z trudem. Wykonałem jego polecenie. - Uciekłeś na kilka dni, nie dając znaku życia. Kiedy byłeś potrzebny, nikt nie wiedział gdzie jesteś. Nie miałeś na to pozwolenia. To złamanie zasad obowiązujących w Oddziałach Specjalnych. Musisz zostać ukarany.
- Ale ja... - próbowałem się bronić, jednak po raz kolejny dostałem w twarz. Zacisnąłem zęby, aby nie zrobić albo powiedzieć czegoś głupiego.
- Nie odzywaj się nieproszony. Masz szczęście, że dostaniesz nowe zadanie. Inaczej kazałbym zamknąć cię na dwa tygodnie w izolatce. Możesz odejść. - oznajmił, a następnie wrócił do swojego przyjaciela, który stał kilka metrów dalej. Stałem chwilę w bezruchu, zaciskając pięści. To zdarzenie przypomniało mi nasze treningi. Za każdy zły ruch dostawałem cios w brzuch. Ale dzięki temu coś teraz potrafię. Odetchnąłem, po czym wszedłem do windy, która akurat była otwarta. Wcisnąłem odpowiedni przycisk. Gdy już wjechałem na swoje piętro, ruszyłem w stronę mojego biura. Policzki dalej mnie piekły, a do oczu cisnęły mi się łzy. Po chwili dotarłem na miejsce. Pomieszczenie nie było największe. Typowo biurowy wygląd. Na środku przy ścianie, na przeciwko wejścia stało moje biurko, a po bokach stały miejsca pracy mojej drużyny. Wszyscy byli już w środku. Usiadłem na swoim krześle, po czym zamknąłem oczy. Nie było mnie tylko kilka dni, a oni robią aferę. Dowiedziałem się trochę podczas tej nieobecności, przecież się nie opierdzielałem. Zostałem ranny. Niech dzadzą mi wreszcie odpocząć... Nie nacieszyłem się za długo spokojem, ponieważ do środka wparował jeden z niższych rangą funkcjonariuszy.
- Oficerze Hawke, dostaliśmy wezwanie od policji. Jakiś mężczyzna porwał dwie kobiety i trzyma je jako zakładniczki. Przypuszczamy, że jedna może nie żyć. Macie rozkaz stawić się przy ulicy Hooke'a, w dzielnicy domów publicznych - wyrecytował wyprostowany na baczność. Przyłożyłem palce do skroni.
- Policja nie może sobie poradzić sama?
- Nie. Mężczyzna był karany za znęcanie się nad kobietami oraz gwałt, jednak ktoś go wyciągnął. Uważają, że z takimi ludźmi my mamy się męczyć - odpowiedział, jednak po chwili zorientował się, że wyraził swoją opinię. Widziałem jego gotowość do przeprosin jednak machnąłem ręką, na co funkcjonariusz wyszedł z biura. Westchnąłem, podnosząc się z krzesła. Rozejrzałem się. Nikt nawet nie zwrócił uwagi na to co się właśnie stało. Lili oglądała z Carlem jakieś anime, Molly grała w jakąś strzelankę, a Evren słuchał muzyki z zamkniętymi oczami. Zapał tej grupy do pracy jest zaledwie minimalnie wyższy od ich IQ. Podszedłem do rudowłosej i ściągnąłem jej słuchawki.
- Za dziesięć minut na dole. - oznajmiłem. Proceder powtórzyłem jeszcze trzy razy. Wyszedłem z pomieszczenia i skierowałem się w stronę magazynu broni. Musiałem poprosić o wydanie pistoletu, ponieważ ostatni jak wiadomo gdzieś zgubiłem. Po kilku chwilach wymijania ludzi oraz ich drwiących spojrzeń, znalazłem się w magazynie. Przy biurku siedział mężczyzna ubrany w odświętny mundur Oddziałów Specjalnych. Głowę zdobiła wojskowa czapka. Miała taką samą kolorystykę jak reszta. Na mój widok funkcjonariusz zaśmiał się.
- Oj Asher, mocno ci się oberwało.
- Pierdol się, Frank. - warknąłem. Miałem dosyć tych wszystkich drwin skierowanych w moją osobę. - Daj mi lepiej pistolet.
- Ten co zwykle?
- Tak. Daj, podpiszę. - powiedziałem już spokojnie, a następnie podpisałem się w książeczce z rejestrem wszystkich odbierających broń. Wziąłem pistolet wraz z kaburą, po czym przyczepiłem je do pasa. Podziękowałem mężczyźnie i wyszedłem z magazynu. Bez ociągania zjechałem windą na parter, gdzie już czekała na mnie moja drużyna. Podszedłem do nich i uśmiechnąłem się.
- Niestety Ashley rozwaliła mi samochód. Zostały nam publiczne środki transportu. Autobus. - oznajmiłem udając wesołego. Tak jak powiedziałem, tak zrobiliśmy. Poszliśmy na najbliższy przystanek autobusowy, wsiedliśmy do odpowiedniego, a następnie dojechaliśmy na miejsce. Aby było milej, padał deszcz. Cali przemoknięci podeszliśmy do grupki policjantów w płaszczach przeciwdeszczowych. Popatrzyli na nas krzywo.
- Czego, dzieciaki? - warknął najwyższy z nich. Spojrzałem mu prosto w oczy, mimo, że musiałem patrzeć w górę. Liczy się gest, dobrze?! Wracając, wyjąłem z kieszeni odznakę, którą wziąłem z biurka zanim wyszedłem. Na jej widok, jeden z policjantów symbolicznie splunął na ziemię.
- Skurwysyny zabiły mi brata. A to tylko dlatego, że zdesperowany niemocą znalezienia pracy groził zabójstwem jakiejś babie z banku. Mordercy, marnują nasze podatki - mówił głosem pełnym gniewu. Nie zwróciłem na to uwagi. Jednak mężczyzna nie dał za wygraną. Stanął mi na drodze. Obdarowałem go jedynie zimnym spojrzeniem. Widziałem jak jego szczęki zacisnęły się. Nagle popchnąl mnie do tyłu.
- Hej, Mitch, to już za dużo! - zawołał jeden z policjantów, a drugi chwycił kolegę, który mnie prowokował. Wyminąłem ich. Nawet policja nami gardzi. Cóż, taką mamy pracę. Niestety większość oficerów korzysta z wolności w działaniu jaką mamy aby zabijać wszystkich przestępców. Nawet tych co jeszcze nic nie zrobili. Przed wejściem do wąskiej alejki stała dwójka policjantów. Jednego z nich poznałem. Michael Craft, jeden z komendantów. Powitałem go ruchem dłoni.
- Michael, witaj. Z czym mamy doczynienia? - zapytałem.
- Drake Spineback. Dostał wyroki za gwałt i znęcanie się. Niestety ktoś go wyciągnął, prawdopodobnie ktoś z tej całej bandy morderców. Wykupują innych zdolnych do zabijania, a potem puszczają ich żeby czynili swoją powinność.
- Gdzie jest?
- W tamtym budynku. - wskazał stary budynek, na którym wisiał zatarty szyld "dom publiczny". Znajdował się w rogu całej uliczki, otoczony niższymi budowlami. Podziękowałem skinieniem głowy, po czym ruszyłem w głąb alejki. Gdy byłem pod drzwiami cudu architektury, obróciłem się do drużyny.
- Macie go obezwładnić, nie zabijać. - powiedziałem, po czym wyjąłem pistolet z kabury, reszta zrobiła to samo. - Ja i Carl idziemy na samą górę, wy przeszukajcie niższe piętra.
Wszyscy przytaknęli. Otworzyłem drzwi, a następnie wraz z blondynem ruszyliśmy schodami w górę. W budynku panowała cisza, nie wliczając kropel deszczu za oknami. Każdy krok stawiałem ostrożnie, nie mogłem ryzykować wpadnięcia w pułapkę. Chociaż pewnie nasz cel o tym nie pomyślał. Nagle usłyszałem pisk kobiety, a potem głośny huk. Zaczęliśmy biec na górę. Z każdym stopniem robiłem się coraz bardziej nerwowy. Zawsze tak się czułem podczas misji. Po kilku męczących chwilach wpadliśmy do ciemnego pomieszczenia. Ruszyłem powoli przed siebie, uważając na nogi. W oddali słyszałem cichy szloch. Zacisnąłem dłoń na kolbie pistoletu, wyrównałem oddech. Moje powolne tempo chodu nic nie dało. Przez chwilę nieuwagi przewróciłem się o coś masywnego. Zakląłem, gdy runąłem z hukiem na podłogę. W tym samym momencie ktoś zaatakował mnie z góry. Poczułem jak zimne ostrze ociera się delikatnie o moje ramię. Odturlałem się w bok, próbując ogarnąć całą sytuację. Niestety zgubiłem pistolet. Znowu. Usłyszałem głośny śmiech, który pojawił się w ułamku sekundy.
- Asher! - zawołał Carl. Nie zdążyłem go ostrzec. Usłyszałem jego stęknięcie, a dopiero po chwili ujrzałem jak osuwa się na kolana. Fala adrenaliny przeszła przez moje ciało. Zerwałem się na nogi, po czym rzuciłem się w stronę upadającego blondyna. Ku mojemu szczęściu w nieszczęściu trafiłem na nasz cel. Mężczyzna upadł wraz ze mną na ziemię. Nie miał noża, co oznaczało, że jest dalej wbity w ciało Carla. Było ciemno, nie wiedziałem co się dzieje. Miałem tylko nadzieję, że blondynowi nic się nie stało. Nagle zapaliło się światło. Zamknąłem oczy, które przyzwyczaiły się do ciemności.
- Asher! Carl! - głos Lili był dla mnie wybawieniem. Szybko spiąłem się i podniosłem powieki. Siedziałem na mężczyźnie, który przed chwilą dźgnął chłopaka. Zacisnąłem pięści, po czym zacząłem go bić. Pełne gniewu ciosy padały na jego twarz z ogromną siłą. Po każdym kolejnym uderzeniu, puchła coraz bardziej. Krew spływała po moich dłoniach, jednak furia nie ustępowała. Serce biło jak szalone, oddech miałem nierówny. Po policzkach spływały mi łzy. Jak przez mgłę słyszałem głos Lilith wołający Carla. W pewnym momencie przestałem. Mężczyzna już dawno stracił przytomność, a ja patrzyłem tępym wzrokiem w sufit. Do pomieszczenia wbiegła reszta drużyny. Kątem oka zauważyłem jak Molly zakrywa usta na widok twarzy Drake'a. Z trudem wstałem z niego, jednak gdy tylko stanąłem na prostych nogach, światło zgasło po raz kolejny. Nie wiedziałem co się dzieje. Usłyszałem jak ktoś się bije, a po chwili coś ciężkiego upadło na ziemię. Chciałem coś zrobić, jednak nie wiedziałem co. Zrobiłem krok do przodu. Światło zapaliło się, a w pomieszczeniu znajdowała się grupka uzbrojonych ludzi. Mieli założone kaptury, co utrudniło ich rozpoznanie. Rozejrzałem się. Evren leżał na ziemi, trzymając się za głowę, a nad nim stał osobnik z wycelowanym w niego pistoletem. Molly klęczała, a obok niej stała podobna postać z łomem. Lili miała przystawioną lufę do skroni, a Carl nie mógł się ruszyć przez ranę. Ale żył, dopiero teraz przypomniałem sobie, że miał na sobie kamizelkę. Odetchnąłem z ulgą. Nagle jedna z osób w kapturach podeszła do mnie, po czym uderzyła mnie w twarz. Cofnąłem się do tyłu, łapiąc za policzek. Chciałem oddać postaci, jednak ta uderzyła mnie po raz kolejny.
- Patrzcie, Wilki z podwiniętymi ogonami. Napawajcie się tą chwilą, przyjaciele. Już niedługo wszyscy będą tak wyglądać. - odezwał się osobnik, który mnie uderzył. Głos miał... kobiecy. Wyprostowałem się.
- Kim jesteście?
- My? Jesteśmy wszystkim i niczym. Jesteśmy i nas nie ma. Jesteśmy Zjawami, cholerny kundlu. - warknęła kobieta. Popatrzyłem na nią uważnie. Wydawała się być gotowa w każdej chwili przebić mnie nożem schowanym w rękawie. Zakląłem. Gdy już traciłem nadzieję na zyskanie przewagi, przypomniało mi się coś ważnego. Nóż. Wsadziłem dłoń do kieszeni, po czym rzuciłem się na kobietę. Zamachnąłem się ostrzem, a przeciwniczka sparowała mój cios, a następnie stanęła w pozycji do walki. Widziałem, że jej znajomi szykują się do zabicia mojej drużyny. Szefowa tej bandy zakazała im interweniować ruchem ręki. Odetchnąłem, po czym zacisnąłem dłoń na rękojeści.
- Co powiesz na układ? - odezwała się kobieta. Popatrzyłem zdziwiony.
- Układ?
- Tak, układ. Walka jeden na jednego. Ty i ja. Wszystko co jest w tym pokoju może być bronią. Kto pierwszy będzie niezdolny do walki, przegrywa. Jeśli ty wygrasz, puszczamy was wolno. Jeśli ja wygram... - zauważyłem jej szeroki uśmiech pod kapturem. - ... bierzemy ciebie i zabijamy resztę. Zgoda?
Mam walczyć z nią o życie moich przyjaciół? Chyba nie mam wyboru... Zaczesałem dłonią włosy do tyłu, po czym ustawiłem się lekko na nogach. Rozejrzałem się po pomieszczeniu aby znać jego rozkład. Widziałem przerażenie w oczach mojej drużyny. Nawet Evrena. Westchnąłem. Moje serce uspokoiło się, a zdenerwowanie zniknęło z mojej twarzy, ustępując miejsca zimnemu spojrzeniu.
- Zgoda...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top