Rozdział 23

Sebastian z lekkością odbił się od ziemi, tańcząc pomiędzy płonącymi językami ognia. Mała, zwrotna ptasia postać dawała mu szereg możliwości, które zamierzał w swoim czasie odkryć i wykorzystać. Na razie zadowalał się samą możliwością lotu i odbieraniem bodźców z zupełnie innej perspektywy. Do tej pory nigdy nie zdarzyło mu się tak beztrosko porwać się uczuciu wolności, a swoboda, jaką z związku z tym odczuwał, była wprost nie do opisania. Zupełnie, jakby razem ze zmianą wyglądu pękły w nim jakieś łańcuchy przykuwające do miejsca i trzymające go w sztywnych ryzach zasad. Pasja, z jaką żywioł trawił wszystko dookoła, udzielała się i jemu. Wokół nie było żywej duszy – chociaż może to nie najszczęśliwsze określenie, bo gdyby była, to ktoś by na pewno ją zjadł i cieszył się sytym żołądkiem przez długie lata.

Instynktownie unikał ognia, w obawie przed zwęgleniem piór, ale zachowawcze zachowanie okazało się zbyteczne. Mógł nie tylko kontrolować żywioł, ale i przechodzić przez niego bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, ślizgać się pomiędzy złocistymi strzępkami i bawić z nimi w berka. To ostatnie pochłonęło go do tego stopnia, że stracił poczucie czasu po raz wtóry. Zasapany, wzbił się bliżej niebu, nie zapominając zdusić płomienie i pozostawiając po sobie pogorzelisko w obrębie sanktuarium na Wilczym Wzgórzu, które w niczym nie przypominało już wysypiska kości. Siwy, ciężki dym jeszcze unosił się przez jakiś czas, dopóki wiatr nie rozpędził szarej powłoczki otulającej nowo odkrytą tajemnicę.

Za tak świetną moc ma tylko przypilnować jakąś smarkulę? Zadanie nie wydawało się nie do wykonania, szczególnie jeżeli nikomu o nim nie wspomni. 

Po raz pierwszy zapragnął dosięgnąć chmur, zobaczyć, dlaczego są zielone, a nie białe, takie, jakie widywał na ziemi. Im bliżej był osiągnięcia swojego celu, tym mocniej biło jego serce, niosąc ciepłe i bolesne uczucie. Zostawiał za sobą malejące budynki, a z tej odległości, w której się teraz znajdował, mógł wypatrzeć nawet Zamek Królów, w którym mieszkał razem z matką. 

Pomimo, że nieliczne demony miały skrzydła, nie używały ich od tak do podróżowania. Do tego służyło Heksametonium, piekielne przejście pomiędzy wymiarami, opatrzone mnóstwem zawiłych pieczęci, które stabilizowały korytarz w odmętach czasoprzestrzeni. Otwarcie takiego portalu wymagało znacznych umiejętności i dużych nakładów energii, łatwo więc zgadnąć, że nie była to sztuka dostępna dla ogółu. Reszta mogła liczyć jedynie na ogólne przejście łączące piekło z ziemią, ale po wkroczeniu na błękitna planetę, nikt się nie zastanawiał i nie zamartwiał, jak będą się przemieszczać na niej zesłani bracia. Wówczas najczęściej przybierano swoje zwierzęce postacie, o ile nadawały się do użytku na ziemi. Szczęśliwcy, którzy byli karaluchami, myszami lub innymi, pospolitymi bytami, mogli swobodnie z nich korzystać, ale zdecydowana większość była wpół-ludzkimi hybrydami z ogonami, kilkoma dodatkowymi kończynami i tym podobnymi zbytkami, przekreślającymi szansę na komfortowe przemieszczanie się bez zwracania na siebie zbędnej uwagi. Samo ich pojawienie się dostarczało ludziom materiału na nowe opowieści, które pracowite języki niestrudzenie przekazywały sąsiadkom i kumom. Obrastały w coraz więcej szczegółów, aby zostać zapamiętanymi jako krwiożercze, mroczne istoty, niewarte współczucia i godne potępienia.

Nie było też w zwyczaju, aby anioły ciemności latały beztrosko pod niebem, z którego je strącono przed wiekami. Ta niechęć pozostała, a może poczucie winy, której otwarcie się wypierano? Tego nie wiedział nikt, jednak kto już został obdarzony przez szczodrą naturę nabytkiem w postaci dwóch opierzonych kikutów, nie zaniedbywał nauki latania, opanowując ją prawie zawsze do perfekcji, odnajdując w sobie pradawną zdolność do podboju niebios i czerpiąc radość z namiastki utraconego szczęścia.

Młody demon upajał się wiatrem, przestrzenią, ale przeżył ogromne rozczarowanie. Wyprawa nie wyjaśniła niczego. Gęste chmury, które z ziemi wydawały się nieprzeniknioną masą, okazały się szarozieloną mgłą, zupełnie tak, jak te ludzkie. Dla pewności powrócił do swojej prawdziwej postaci, żeby porównać bodźce odbierane z perspektywy ptaka, jak i jego własnej. Nie różniły się zbytnio, co wskazywało na to, że demoniczne zmysły działały równie dobrze w o wiele mniejszym ciele. Bolesne westchnienie odgoniło gromadzące się wokół jego twarzy zielone drobinki. 

– To chrom – stwierdził po chwili na głos, sądząc, że wróci z niczym.

Na otwartej dłoni osadziło się parę drobinek, które wzbijał w wirowanie ruchem skrzydeł. Umysł podsunął mu rozwiązanie zagadki, która nie dawała mu spokoju. Dlatego wyglądały na gęstsze i brudniejsze! Uradowany fiknął koziołka w powietrzu, pozwalając, by pył wniknął dokładnie między jego pióra i ubranie. Rozwiązanie zagadki natychmiast poprawiło mu nastrój. Kichnął parę razy i usatysfakcjonowany, postanowił wrócić do zamku, w międzyczasie zabierając ze sobą trochę chromu. Jeszcze nie wiedział, po co mu się przyda, ale stwierdził, że lepiej go mieć, niż nie, tym bardziej, że i tak przyniesie go ze sobą na ubraniu.

Po przeżyciach ostatnich kilku godzin czuł się wyczerpany. Nareszcie zmęczone ciało dało mu się we znaki, płatając mu figle w postaci różnych mroczków przed oczami. Nie pomagało mu to, szczególnie, że przez absolutny brak słońca w piekle wyróżniano tylko dwie pory: szarzyznę dnia i piękniejszą noc, rozświetloną dla stęsknionych oczu prześcigająca się zorzą polarną. Prawdopodobnie stąd się wzięło zamiłowanie demonów to pojawiania się szczególnie nocą na ziemi: bardzo możliwe, że przywodziła im ona we wspomnieniach piękne noce, jakie spędzili w swoim domu, w Piekle.

Wracając, mijał się z małymi, błyskającymi światełkami, które zupełnie nie zwracając na niego uwagę, sunęły ławicą w powietrzu, kierując się na wchód. W absolutnym mroku, jaki spowijał okolicę, byli jak mali orędownicy, albo jak zabłąkane byty. Czasami można było je spotkać jako małpokształtne cienie o pustych oczodołach. Nie były groźne, ale nie należało tracić w ich obecności czujności. Wiele słabszych demonów, zwłaszcza zmęczonych polowaniem albo otępiałych padało ich ofiarą. Wówczas cienie mogły opuścić piekło i stawały się marami, trapiącymi ludzkość jakby w odwecie za czas, jaki musieli spędzić w najsmutniejszym zakątku świata, aby odnaleźć znikomy cel swojej egzystencji. Zasadniczo nawiedzali śniących o potędze, władzy i mających nieczyste pobudki. Wówczas demony, idąc za ich śladem mogły łatwo odnaleźć duszę, która wzbudziłaby ich zainteresowanie. Kończyło to się porozumieniem obu stron, które wieńczył znak hańby wyryty w skórze ofiary i dumnie zdobiącym dłonie demonów.

Zamek tonął w fioletowej poświacie, unoszącej się nad nim tak swobodnie i tak irracjonalnie, że pierwszym, co przychodziło do głowy po zobaczeniu tego niezwykłego widoku zapierającego dech w piersiach, była negacja zjawiska i szukanie powodu, dlaczego tak jest. Ci, którzy upierali się, że to niemożliwe, mieli część racji. Genezę nadprzyrodzonej scenerii można z łatwością wytłumaczyć złudzeniem optycznym, więc rzecz ujmując prościej: obecna panorama nigdy nie istniała w takiej formie, jaką stworzył mózg odbiorcy. Wszystko zawdzięczano surowcowi, z którego wykonane były ściany zamku i obecności wiatru słonecznego, który w odpowiednim polu magnetycznym ulegał odchyleniu. Pobudzone w ten sposób atomy zaczynały emitować promieniowanie, które było wychwytywane przez czarne mury i przekształcane do fali o zakresie niewidzialnym dla ludzkich oczu. Tak samo, jak Księżyc jest naturalnym satelitą, który odbija promienie słońca w nocy, tak Zamek Królów pełnił podobną funkcje w stosunku do zórz polarnych. Śmiertelnik, znajdujący się w piekle i mający zaszczyt ujrzenia majestatu władzy, przewrotnie nie zobaczyłby nic. A to nie były żadne diabelskie sztuczki, o które posądzano by cała rasę: to była fizyka w czystej postaci, którą ignoranccy ludzie nigdy nie raczyli się nauczyć.

Sebastian wszedł przez główną bramę, nie zwracając uwagę na poruszenie, jakie wywołał swoim pojawieniem się po tak długim czasie, na jaki zniknął wszystkim z oczu. Wiadomość obiegła zamek lotem błyskawicy, więc gdy dotarł do swojego pokoju, nie dziwiła go obecność władczej matki, która próbowała zmusić go do ujawnienia jakichś szczątków informacji.

– Zachowujesz się skrajnie nieodpowiedzialnie – wydusiła, gdy cisza wisząca w powietrzu stawała się nieznośna – Zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz? Wiesz, ile czasu cię nie było?! Nie jesteś królem! – powoli traciła opanowanie, podchodząc nieco bliżej do milczącego syna.

Chwilę przypatrywała mu się, próbując wywnioskować, czy poczuwa się do winy. Jak zwykle, twarz następcy tronu nie wyrażała nic. Obojętne spojrzenie krwistych tęczówek ślizgało się po jej twarzy. Nie zamierzał się z nią podzielić niczym, przynajmniej na razie. 

– Jestem księciem – odparł niewzruszenie.

– Dlaczego to robisz? – jęknęła, opadając na fotel – Rozumiem cię, że lekcje są dla ciebie męczarnią i najchętniej w ogóle byś się na nich nie zjawiał, ale swoim zachowaniem motywujesz Kurarę do działania. Nie rozumiesz tego? Nie widzisz tego?

Raum odrzucił do tyłu opadające włosy, rozrzucając nieco zielonego pyłu, który nie umknął uwadze Isztar. Przeciągnęła palcem po blacie stolika i podsunęła pod nos. Głośne westchnięcie i niedbałe strzepnięci ręki było wystarczającym dowodem jej niezadowolenia. 

– Doprowadź się do porządku, skoro jesteś księciem – prychnęła pogardliwie.

Tego nie musiała powtarzać dwa razy. Zanim jednak wykonał polecenie, zebrał resztki pyłu do ampułki. Chciał się później dokładniej zapoznać z tą substancją, która całkowicie zawładnęła jego umysłem. Zdenerwowana matka wyrwała mu ją z ręki i cisnęła o podłogę. Szklana fiolka rozprysła się na tysiące okruszków, nie mając szans w starciu z bezlitosną podłogą. Zgrabny bucik księżnej dodatkowo nadepnął na resztki, aby skierować na siebie całą uwagę wyprowadzonego z równowagi Rauma. Gdyby osobą, która zniszczyła jako cenne trofeum nie była jego matka, nie powstrzymywałby się przed wymierzeniem kary. Książę odwrócił się, czekając na atak pytań odnośnie jego wyprawy. 

– Nie było cię całe trzy dni. Cały zamek został przetrząśnięty od stóp do głów. 

– Nie wiedziałem.

– Gdzie byłeś?

Raum zbył milczeniem po raz kolejny pytanie matki. Wiedział, że domyśliła się, skąd obecność zielonego pyłu na jego ubraniu, ale nie chciał opowiadać o zjawie. Sam nie był pewien, co to takiego, a jedynym śladem po bliskim spotkaniu z wytworem chorego umysłu była nowo odkryta umiejętność kontroli żywiołu i strzępki wspomnień, które nic mu nie mówiły. Zbyt mało, by z kimś się tym podzielić, ale wystarczająco, by podjąć poszukiwania na własną rękę. 

Im mniej osób o tym wiedziało, tym lepiej. Przynajmniej do gier rankingowych. 

– Dlaczego ją zabiłeś? – zapytała zaintrygowana Isztar.

Nuta ciekawości była zbyt oczywista w tym pytaniu, aby móc zakwalifikować je do kategorii potępiających zachowanie, tak jak poprzednie. 

– Miała zbyt długi język.

– A ty zbyt silną rękę – ucięła, wiedząc do czego zmierza – Zobaczysz, że...

Przerwało jej pukanie do drzwi. Zaskoczona umilkła, odwracając głowę w kierunku dochodzącego dźwięku i opuszczając dłoń, którą zawzięcie gestykulowała. Tylko coś ważnego mogło teraz im przerwać. Po krótkim odzewie z jej strony do środka weszła zaniepokojona Efsedarum, uprzednio kłaniając się przed Księżną i jej synem. 

– Belial pragnie ciebie widzieć, książę. Natychmiast – dodała, żeby uniknąć niepotrzebnych pytań.

Wezwanie nie zwiastowało niczego dobrego. Cała trójka westchnęła unisono, każde martwiąc się o coś innego i nie wiedząc, czego się spodziewać. Pochwały na pewno nie, zbyt wielkie zamieszanie zostało spowodowane jego zniknięciem. Isztar chciała iść z nim, ale błękitnoskrzydła powstrzymała ją od tego pomysłu. Znała swoją panią nie pierwszy dzień, wiele jej zawdzięczała, więc była bardzo oddana jak na demona i zależało jej na dobru swojej władczyni. 

– Nie zrób niczego głupiego – poprosiła Isztar, zanim drzwi nie odgrodziły ich od siebie.
Królowie nigdy nie wzywali nikogo bez powodu, a ich dzieci nie należały do wyjątków.

Echo samotnych kroków niosło się korytarzem, co niespecjalnie dziwiło Sebastiana. Nigdy nie wzbudzał zaufania u poddanych, raczej strach, a po jego ostatnim zabójstwie każdy zdroworozsądkowy demon niższej rangi rozpływał się w nicość w jego obecności. Nikt do końca nie znał motywów jego zachowania, więc obawiano się, że doprowadzając księcia do szału staną się kolejnymi ofiarami kaprysu arystokracji.

Wzdłuż kręgosłupa młodego demona przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Najwyraźniej to nie koniec atrakcji na dziś. Sebastian pocieszał się, że już próbowano mu odebrać życie, więc miał cichą nadzieję, że wyczerpał limit okresowy na tę wątpliwą przyjemność. Nawet w piekle nadzieja umierała ostatnia, ale żaden szanujący się mieszkaniec Gehenny nie przyznał się do posiadania uczuć, co uważano za hańbę zrównującą ich z ludzkimi robakami, którymi otwarcie gardzono.
Gdyby demony mogły się modlić, zapewne teraz Raum błagałby, aby droga prowadząca do ojca nie miała końca. Pozbawiony tej deski ratunku, musiał otwarcie i odważnie zmierzyć się z problemem, gdyż ucieczka nawet nie wchodziła w grę. Nie był tchórzem, a za swoje nieodpowiedzialne zachowanie na pewno nie zostanie wynagrodzony. Trochę obawiał się o to, co powiedziało mu wówczas widmo, a co teraz dudniło mu wewnątrz głowy. Twój ojciec i wujowie naprawdę postarali się, aby było tam zupełnie nieprzyjemnie. Nieprzyjemnie, to on się czuł tu i teraz. Domyślał się, że naruszył coś zbyt ważnego, by to zignorować, a było tylko kwestią czasu, kiedy sprawa wyjdzie na wierzch.

W sali tronowej było nadzwyczajnie pusto. Brakowało szeptów demonów, które zazwyczaj przybywały tu, by uczestniczyć w naradach, a nawet jeśli były, to doskonale ukryły swoją obecność. Sebastian odważnie podszedł do podwyższenia i uklęknął na jedno kolano, opierając się dłonią o czarną podłogę i czekając na to, co ma się wydarzyć. Łypnął krwistoczerwoną tęczówką na króla, czego prawie natychmiast pożałował.

– Ty i ten twój bezczelny wzrok. 

Belial nie miał w zwyczaju śpieszyć się dokądkolwiek, a jego srogi ton wzbudził w księciu trwogę. Chyba naprawdę przesadził, a teraz otrzyma za to karę. 

Zanim przeniósł wzrok na podłogę, zauważył kawałek sukni czającej się za tronem władcy. Skupił się i przeanalizował zapach, aby potwierdzić swoje przypuszczenia. Kurara. Co ona tutaj robi? Jednak nie było pozostałych władców. Zastanowiło go to. Czy to oznacza, że to rodzinne spotkanie kameralne? Jakoś nie poczuwał się do szczególnego związku z matką swojego przyrodniego brata. 

– Zabiłeś jednego z nas, synu – zaczął powoli król, odsyłając ręką natrętnego kamerdynera niosącego tacę z przekąskami. Raum mógłby przysiąc, że w tym momencie Kurara aż promieniała z radości, że to nie robota Setha, ale jej mina musiała ulec drastycznej zmianie, gdy usłyszała dalsza część – Całkiem zgrabnie ci to wyszło. Teraz wszyscy żywią wobec ciebie odrazę i strach. 

Kolejna przerwa podsycająca uczucie niepewności. Ma to potraktować jako pochwałę czy naganę? 

– Jednak twoje zachowanie jest nie do przyjęcia. Nie możesz ot tak sobie zabijać, bo ktoś krzywo na ciebie spojrzał. Jesteś księciem, ale nie królem.

Dłoń demonicy czule powędrowała po ramieniu Beliala, gładząc skórę na twarzy. Niewątpliwie miała w tym swój cel, inaczej by jej tu nie było. Raum uniósł nieznacznie głowę. Jego poprzednie wrażenie było mylne. Pozostali też tu byli, cały czas. Dopiero teraz, gdy emocje nieco opadły, słyszał bicie ich serc. Na tronie obok pojawił się milczący Azazel, który najwyraźniej miał być świadkiem tego całego przedstawienia.

– Kurara wstawiła się za tobą i zaproponowała, abym puścił ci w niepamięć twoje zachowanie, pod warunkiem, że zstąpisz na ziemię i zawrzesz pakt, w którym będziesz służyć człowiekowi – oznajmił król i machnął szponiastą dłonią na znak, że sprawa jest przesądzona, zdanie jego syna zbędne i właściwie może odejść.

Sebastian na szybko przeanalizował tę propozycję, która w gruncie rzeczy była rozkazem ubranym w ładne słówka. Demony z rodziny królewskiej nie musiały zabiegać o dusze, więc zaproponowanie czegoś takiego, w dodatku przez Kurarę, ocierało się o szczyt hipokryzji, a jego samego stawiało w dość upodlonej pozycji, jako zwykłego, szarego sługę piekieł, jednego z wielu, którzy odwalali brudną robotę.

– Tak jest, panie – odpowiedział pokornie i zniknął w otoczce czarnego dymu, dziwiąc się, że ani słowem nie wspomniał o dzisiejszym incydencie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top