ROZDZIAŁ 031

GODZINA: ----------

POZOSTAŁY CZAS: ----------

Pierwsza kryjówka, utworzona przez Uzuruia, była niebywale przestrzenna.

I niedostatecznie dobrze zakryta, pomimo swego usytuowania pod ziemią, toteż skutków nieszczelności schronienia doświadczaliśmy przez całą noc - najsampierw, bo po około dwóch minutach od przebicia S'alva,ramu, dochodziło do tych łagodniejszych. Kończyny drętwiały, utrudniały sprawne przechodzenie z jednego punktu do drugiego... A przecież przez wzgląd na tworzone oraz poszerzane mrozem rany, Iva musiała zmieniać położenie stosunkowo często. Częściej, aniżeli my sami. Następne nasilenie ataków zanotowałam natomiast po piętnastu minutach. Wystąpiły mdłości, zawroty głowy, spowolnione reakcje na bodźce... I senność. Aż do końca chaosu robiliśmy wszystko, by nie ulec zmęczeniu; by powieki ani na moment nie przysłoniły oczu.

Bo ich przysłonięcie prawdopodobnie byłoby wieczne. Bezpowrotne.

Pierwszą noc przeżyliśmy zatem wyłącznie dzięki cudowi oraz kwiatom pylniszka, utrzymującym poniekąd ciepłotę naszych ciał. Drugą zresztą też. Bo o ile pierwszy przypadek pozostawił kryjówkę nienaruszoną, o tyle następny wzbogacił ją o drobne pęknięcia oraz poszerzane nierzadko szczeliny.

Zniszczenie Dieathu ze szczytu S'alva,ramu będzie mniej ryzykowne. Jeśli wpadniesz do przepaści, nikt ci nie pomoże, a zmniejszona odległość bądź co bądź niewiele zmieni, kiedy dojdzie do ostatecznego starcia, powiedziała Deyverene, która wbrew początkowej niechęci, utworzyła sobie tymczasowe, ponoć boskie imię.

Oby krew wytrzymała spotkanie z księżycem...

Przeciągłe westchnienie zadudniło w czaszce na tyle głośno, że podirytowanie bogini na kilka sekund było prawie że namacalne. Uzurui drgnął nieznacznie nad naszymi głowami. Ułożony na krwistej sieci, a przy tym wielkościowo dorównujący sześciu zespolonym drzewom, świetnie sprawiał się w roli włazu do prowizorycznego schronu.

Podobnie zresztą jak ułożony pod nim pierzasterek.

Nie przeżywaj tego aż tak bardzo, serce bije nam w piersi jak oszalałe, wymamrotała. Podziałało to na mnie nad wyraz kojąco... Nie, nie na mnie. Owa pewność siebie przynależała do uparcie wypływającej na uczucia Deyverene. Krew wytrzyma, a my nie narazimy Nite'a na niebezpieczeństwo. Odniesiemy sukces... A przynajmniej ja.

W aktualnym stanie nie zniszczymy satelity. Trenowałam raptem dwa dni...

I zamiast trenować nadal, marnujesz cenny czas na rozmowę!

Westchnęłam. Rozmowa ta bynajmniej nie była zbędna...

– Wolałabym dotrzeć na szczyt bez waszej pomocy – wyznałam.

Siedzący obok mnie Razer, przestał wystukiwać zagłuszany Dieathem rytm. Przeczesał palcami upięte w kucyka włosy - lekko skołtunione, lecz wciąż piękne, nieporównywalnie lepsze obecnym stanem od moich. I choć pozostawał ciasno spowity ciemnością, kiedy to Rentar mimowolnie badał lśniącym spojrzeniem zupełnie inne punkty, jawnie malował swe niezadowolenie na twarzy; nierzadko uzewnętrzniał je także pełnym napięcia tonem. Powrócił do rytmu piosenki. Oparł głowę o ścianę schronienia.

– Nie puszczę cię do przepaści bez wsparcia.

– Pójdę tam sama.

– Odbiorę ci czucie w nogach, przysięgam – syknął. A przy moim kolanie nakreślił powoli araiskie znaki: ,,I jeśli tylko zechcesz, zrobię to bez użycia zdolności". Podbrzusze znów zaatakowała fala ciepła, która ewidentnie nie przypadła do gustu Deyverenie.

Dochodzę do wniosku, że Złote Ostrze nie ma tu na myśli odcinania kończyn.

O krwi złocista, bynajmniej... Naciągnęłam kaptur aż po sam czubek nosa. Rumieniec na policzkach pulsował nieznacznie, podczas gdy serce szalonymi uderzeniami o żebra, sprowadzało owe drgania do pozostałych kości. Skóra przesiąkała dreszczami. Elektryzujący dotyk wojownika błądził po udzie, mimo że dłoń parę sekund temu cofnięto. Objęłam kolana dłońmi. Żołądek wykonał kilka obrotów... lecz nie nieprzyjemnych, a pożądanych. Pragnęłam, by to odczucie powróciło, choć sama nie wiedziałam, dlaczego.

– Możecie dojść do pewnego punktu – zaczęłam nieco wyższym tonem – ale tam was zostawię. Śmiertelne ciała nie przetrwają bliskiego kontaktu z Dieathem.

– Chcesz walczyć bez naszej pomocy? – zagaiła Iva.

– Y'rav – wtrącił siedzący naprzeciwko mnie Nite. Ścisnął mocniej nieczytaną, a jeno przeglądaną na przekór mrokowi książkę, gdy zduszona eksplozja wstrząsnęła ziemią. Nie była ona jednak wielka. Księżyc praktycznie odszedł od Lahkateru. – Przybyliśmy na Norian razem. Dotarliśmy na S'alva,ram razem. Plan na zniszczenie Dieathu opracowaliśmy razem... Nie myśl więc sobie, że ostateczną walkę pozostawimy tylko jednej osobie. Będziemy cię wspomagać. Powiedz tylko, czego potrzebujesz.

– Nie wiem, Nite. Nie chcę ryzykować waszym życiem.

Zdolność Złotego Ostrza może okazać się przydatna, wymamrotała Deyverene. Zmniejszy towarzyszący ciału ból, abyśmy dłużej ustały na szczycie...

W efekcie zwiększy czucie u siebie! Ataki go wyczerpią!

Trudno. Na to nic nie poradzę.

– Rentar pisze, że wyśle za tobą Uzuruia. – Iva przekazała wszystkim wiadomość nakreśloną w glebie. Słowa otulone brązowawą łuną, łatwe były do odczytania. – Może przetrzymać ataki Dieathu dłużej od ciebie. Umożliwi ci osiągnięcie pełnego skupienia.

Rentar przytaknął. Nic nie dopowiedział, choć wszystko doskonale słyszał przez wypoczywającego nad nami węża. Westchnął. I tylko raz rozchylił milczące od dwóch dni usta. Śmierć Vieny odbiła na każdym bolesne piętno. U Harfothsa zrobiła to jednak dwa razy... Z czego ów pierwszy raz zapewne nieświadomie. Bo któż mógłby przypuszczać, że człowiek zdolny jest do oddawania swej duszy bóstwu kilkukrotnie?

– Nie sądzę, żeby przetrwał tak bliskie spotkanie z satelitą – wycedziłam przez ściśnięte gardło. – Dotychczas obserwował chyba zdarzenia z dość sporej odległości...

A kapłanka znów przekazała mi odpowiedź:

– ,,Przetrwa. Znam go lepiej od ciebie. Zaniesie cię też do schronu, kiedy zajdzie taka potrzeba, bo jeśli zostaniesz ciężko ranna, to o własnych siłach niewiele zdziałasz".

– Spróbuję zmniejszyć wpływ Dieathu na twoje ciało, Y'rav – zaproponował Razer, jak gdyby przed momentem przechwycił kąśliwe spostrzeżenia Deyvereny. – I przyjmę na siebie część ataków, żebyś mogła zniszczyć go bez myślenia o... o czymkolwiek innym.

– O odpadających kończynach – wymamrotał Nite.

Było to ryzykowne. Nie znałam pełni możliwości satelity; nie wiedziałam nawet, czego doświadczę podczas bitwy, jako istota niechroniona kompletnie niczym przed mocą księżyca. Przecież pocisk, który boskiemu ciału wyrządziłby niezauważalne rany, temu śmiertelnemu przekazałby przewlekłe – oczywiście przypuszczalnie, lecz wolałam mieć to na uwadze. Wolałam katować duszę myślą, że każda sekunda spędzona na odbieraniu mi zmysłów, niosła za sobą ryzyko śmierci Razera. Wolałam myśleć tak, niż bardziej lekceważąco. Może mogłam temu jeszcze przeciwdziałać...

Nawet nie próbuj nie wyrażać zgody, Y'rav. Bez niego polegniemy natychmiastowo.

On umrze.

Bitwy niosą śmierć. A jeśli ta nie niesie żadnej, to najpewniej robi to już następna.

Jesteś okrutna... Traktujesz tak boskiego wojownika, nasz twór!

– Nie... zgoda. Niech Razer wspiera mnie zdolnością, a Rentar Uzuruiem. Głos, nasączony metalicznym smakiem krwi, zagłuszył me desperackie przeczenie.

I następnym razem nie zmuszaj mnie do mówienia. Przejmowanie kontroli - jakiejkolwiek, choćby krótkotrwałej - bywa bolesne. Zbyt bolesne.

– Mogę na bieżąco im pomagać, Y'rav – zadeklarowała Iva. Ścisnęła w dłoniach kwiat pylniszka, zanim chuchnęła na widocznie skostniałe palce. – Wiemy teraz, przynajmniej częściowo, jak reaguje ludzki organizm na coraz częstsze oraz bliższe ataki Dieathu. Zakładając, że podczas starcia ulegną one jedynie wzmożeniu, a nie dodatkowym komplikacjom bądź nieznanym nikomu zmianom, zdołam wszystkim pomóc. I może zabrzmi to dziwnie... ale znacznie lepiej uporam się z wychłodzeniem organizmu niż zbyt intensywnym krwotokiem rozsadzonej ręki. A do tego, jak mniemam, u Razera nie dojdzie.

– Co jeśli wystąpią urazy wewnętrzne? Przeprowadzisz operację?

– Śnieżynko, wyobraź sobie, że satelity nie musimy niszczyć za jednym zamachem. – Razer uniósł zawadiacko kąciki spierzchniętych ust. – Możemy podzielić jego likwidację na części... A po każdej Iva nas opatrzy. Dzięki temu zmniejszymy ryzyko śmierci o dobre dziewięćdziesiąt procent. Wiem, bywam genialny, kiedy zechcę.

– Dziewięć procent, Razer. Dziewięć co najwyżej – podchwycił Nite.

– Wobec tego wyznaczam sobie trzy próby – zaczęłam. Serce niemal rozbiło kości klatki piersiowej, gdy wznowiło swe niebezpieczne dudnienie. – Powinny wystarczyć.

– Rentar mówi, że powinnaś dodać przed nimi jeszcze jedną. – Iva poprawiła opadający na czoło warkocz, nim drugi, znacznie mniejszy, dotykający ramienia, owinęła wokół palca wskazującego. – I tę jedną poświęcić na zbadanie granic wytrzymałości.

Doprawdy... Te ludzkie móżdżki przechowują wiele logiki. Wpierw zobaczysz, ile zniesiesz na S'alva,ramie, by później dostosować do własnych możliwości plan działania.

– Jeśli druga próba się nie powiedzie, zamknę go w pustce – zawyrokował Nite. Wychylił niebieskie spojrzenie znad wpółotwartej książki. – Zbyt długie wystawianie ciała na działanie Dieathu, może prowadzić do zmian w organizmie, więc jeśli księżyc nie zabije nas teraz, zrobi to później dzięki komplikacjom wewnętrznym. Trzeba zniszczyć go szybko... Ale też nie za szybko. Pośpiech jest złym doradcą.

Nie odpuści... A nawet jeśli odpuści, to potem nie posłucha ostrzeżeń.

– W zamian musicie obiecać, że pozostaniecie w schronie do samego końca.

– Obiecać mogę. – Razer rozmasował prawdopodobnie obolałą lub zdrętwiałą z zimna rękę, wzniósł obie ponad głowę, a rozciągnąwszy się, ziewnął przeciągle. – Ale wiedz, że nie lubię dotrzymywać słowa, kiedy istnieje prawdopodobieństwo napotkania przez nie problemów. – Puścił mi oczko. Deyverene zazgrzytała zębami, mamrocząc gdzieś w okolicach potylicy przekleństwa. I tylko raz odesłała wojownika do stu demonów.

– Czyli... – zaczęłam, choć kłopot ze zbudowaniem sensownego zdania powrócił – zaraz wylecimy do punktu leżącego prawie na szczycie S'alva,ramu. Wy zrobicie kryjówkę; ja w międzyczasie rozpocznę wspinaczkę ku Lahkaterze. Razer będzie mnie wspierał razem z Uzuruiem podczas badania granic wytrzymałości boskiego ciała... I podczas bitwy. – Cholera... Ścisnęłam własną, lodowatą, kościstą, drżącą rękę. Drżącą bynajmniej nie z zimna. Głos uległ załamaniu, lecz w mych złudnych nadziejach, nikt tego nie zarejestrował. – Uzurui pomoże mi dotrzeć z powrotem do schronu... A po dwóch próbach, nie licząc próby wytrzymałościowej, Nite przeniesie Dieath do pustki. Oczywiście pod warunkiem, że nie zdołam go osłabić lub zniszczyć.

Nienawidziłam tego podsumowania całym naszym sercem. Nienawidziłam faktu, że sama niewiele mogłam wskórać w starciu z księżycem. Nienawidziłam ich szczerej chęci do pomocy, bo chęć ta niosła ze sobą ryzyko śmierci. Nienawidziłam prawdy.

Zbyt wielu rzeczy ostatnio nienawidzisz. Przestań. Nie mogę cię słuchać.

Ale...

Skończ biadolić. O krwi złocista, błagam, skończ. Popierdoli mnie ten lament.

– Mogę zadać ci pytanie, Y'rav? – Razer znów spoważniał.

Nie obrócił głowy, lecz bacznie lustrował mnie wzrokiem. Czułam to - nieprzyjemne spojrzenie, choć jeszcze kilka sekund temu przesiąknięte czułością oraz wsparciem. Uniknęłam go. Serce zabiło żwawiej... Ale serce to było jeno rozrzuconymi po kościach elementami; fragmentami; jakoby pozostałościami po zbitym szkle. Bo na takie części zostało właśnie podzielone. Może niepotrzebnie wierzyłam we wspierających mnie szczerze sojuszników, skoro sama czułam do siebie z przeszłości jeno obrzydzenie.

– Jasne... Pytaj.

– Jak szybko chcesz odzyskać dawną siebie?

– Nie chcę robić tego w ogóle – odparłam bez zastanowienia.

Chciej. Deyverene zachichotała. Obecnie możesz tylko chcieć.

Razer zacisnął usta w kreskę. Nic więcej nie dodał, więc zrobiłam to ja:

– Nienawidzisz mnie? – Było mi wszystko jedno, czy na czas rozmowy osłabiał pozostałym zmysły. Wkrótce, zgodnie z zamierzeniami, miałam rozpocząć wspinaczkę do chaosu, ale nie chciałam tego robić bez wcześniejszego wyjaśnienia pewnych kwestii. Nie chciałam nic błędnie zinterpretować; nie chciałam dopuścić do nieporozumień... Deyverene prychnęła. Ona akurat miała to gdzieś. – Bardzo często rozmawiamy normalnie. Żartujesz w mojej obecności i w ogóle... Ale czasami też odnoszę wrażenie, że jesteś... Sama nie wiem, wrogo do mnie nastawiony? Zrobiłam coś nie tak?

Pewna jestem, że to nie ciebie srogo nienawidzi, lecz mnie. A boginię mocno ów fakt radował. Cierpnące ciało żądało wrażeń, kłótni oraz walki, choć dotychczas stroniło od bliższego kontaktu fizycznego przez zdarzenia powiązane z krwią. Posoka zaś wcale mniej żwawo nie reagowała - podburzała cały organizm; podburzała umysł; przez wrogość Deyvereny względem wojownika, ciężka była do opanowania... Tragedii dopełniał fakt, że uczucie to zostało prawdopodobnie swego czasu odwzajemnione, a aktualnie rozprzestrzeniało ogień tam, gdzie tylko zaistniała taka możliwość. Złote Ostrze było nastawione do ciebie złowrogo trzy razy. Chyba. Na Krwawych Polach, po śmierci norianki, a także teraz. Nietrudno jest znaleźć między tym powiązanie.

W dwóch przypadkach interweniowałaś osobiście... Ale na Krwawych Polach jeszcze nie istniałaś. Nie rozumiem jedynie sytuacji z Krwawych Pól.

Och, nie musiałam wtedy istnieć. Szeroki uśmiech oblepił wewnętrzną stronę czaszki. Wystarczyły czyny, które mu o mnie przypomniały.

Serce zabiło w gardle, wywołując ucisk oraz duszności.

Zabójstwo. Widział, jak zabijałam noriańczyka?

– ... więc powinnaś to zrozumieć. – Razer kontynuował wyjaśnienie, którego nie zarejestrowałam. – Po tym całym pieczętowaniu próbuję traktować cię jako kogoś zupełnie innego. Chcę, żebyś czuła się lepiej w naszym towarzystwie, żebyś się zaaklimatyzowała... Często żartuję, zawsze w sposób nieśmieszny, ale uwierz mi – jego głos zadrżał – próbuję. Próbuję jakoś poprawić ci humor, bo aktualne zdarzenia są po prostu przytłaczające. Miałbym wrócić do poprzednich relacji? Po co... Gdybym się na to zdecydował, byłbym skończonym skurwysynem. Miałbym wyrzuty sumienia za tak okropne zachowanie wobec kogoś, kto niczego nie pamięta, bo ty nie jesteś niczemu winna. I ty nie jesteś dawną sobą... Przynajmniej dla mnie.

– Czyli... Myślałeś, że powracam do pierwotnej osobowości? I dlatego bywałeś oschły? – sprecyzowałam, nie mając mu tego za złe. Przecież teraz doskonale znałam Deyverene. Gdybym mogła, unikałabym bogini jak ognia.

– Można tak powiedzieć. – Wysunął dłoń spod peleryny. Kiedy kwiat pylniszka został mocno ściśnięty w palcach wojownika, posłyszałam wypuszczane nosem powietrze. – Weź to. Tobie bardziej się przyda. – Musnął moją rękę. Chwycił ją. Ścisnął.

– Zwariowałeś? Ty też potrzebujesz...

– Nie, Śnieżynko. To ty staniesz z Dieathem bezpośrednio do pojedynku. Nie będziesz miała schronienia, nikt nie pomoże ci inaczej uniknąć zimna... Nie licząc odbierania zmysłów, mogę zrobić dla ciebie jeszcze tylko to. – Zacisnął moje palce na delikatnych, zaskakująco gładkich, przezroczystych, płomiennych kielichach kwiatu. I właśnie tę zamkniętą dłoń, naraz ujął we własne ręce. Zewsząd spłynęła fala ciepła. – Kiedy dotrzemy do punktu schronienia, nie znajdziemy czasu na pożegnanie. Dlatego chciałbym zrobić cokolwiek teraz. – Rozciął swą skórę przy nadgarstku na ostrym elemencie paska, przyłożył usta do spływającej krwi, by dopiero z lekka czerwonawymi wargami musnąć moje knykcie. Następny pocałunek złożył nieco wyżej. Zamknął oczy.

Ten gest...

Policzki objął rumieniec. Ogień zaatakował podbrzusze. Co on oznacza? Punkt, który naznaczyły usta Razera, sprawiał teraz wrażenie tysiąckroć czulszego. Wojownik potarł je czule kciukiem. Nie podniósł wzroku. Deyverene? Co on...

Nie pamiętam przecież! Wiem jedynie, że to coś istotnego!

– Razer?

– Pozwól, że ten jeden jedyny raz wykorzystam do czegoś twoją niepamięć. – Przyłożył spierzchnięte wargi do mojego nadgarstka, by to przy nim zastygnąć w bezruchu na dłuższy moment. Uniósł kąciki ust, uniósł głowę... Szmaragdowe tęczówki przeciął nieodgadniony błysk, kiedy powrócił do zajmowanej uprzednio pozycji. – Zwycięż, Y'rav. I podczas odzyskiwania następnych wspomnień, nie pozwól jej wrócić. Pozostań z nami ty.

Cholerny przygłup... Deyverene zazgrzytała zębami.

Nienawiść wznowiła taniec ze znacznie przyjemniejszym uczuciem...

– Nie przegram, Razer. Nie przegram.

... a w tańcu tym nie prowadził już nikt.

***

Zadrżałam. Mroźny wiatr oplótł skostniałe palce, dążąc - zresztą nie po raz pierwszy - do powolnego, acz widowiskowego oderwania ich od wątpliwej jakości czekanów. Te, wbite w srebrzyste, gdzieniegdzie zaś wyblakłe skały S'alva,ramu, cudem utrzymywały mnie na pionowej ścianie czterdzieści metrów ponad ziemią. Wbiłam zęby w rękojeść sztyletu; w przekształconego, możliwego do przeniesienia na szczyt Uzuruia. I wciągnęłam lodowate powietrze ze świstem, katując potrzebą oddechu obolałe od zimna płuca.

Nie puść czekanów, nie puść ich, nie puść ich. Ale wykreowane z krwi, same nie dawały gwarancji pozostania w aktualnym punkcie wspinaczkowym. Były kruche, podobnie jak lina wytworzona na pierzasterku; mijające sekundy rozwijały na nich niewidzialną rdzę, a rdza ta doprowadzała do rozpadu pewnych elementów... Każde uderzenie serca mogło zatem zwiastować powrót przedmiotów do postaci cieczy. I tym samym mą rychłą śmierć. Nie puść ich, nie puść. Przymocowałam łańcuch Razera do wbitego powyżej noża. Obwiązany także dookoła talii, był moją ostatnią deską ratunku.

A mięśnie płonęły. Słabły. Przesiąknięte bólem, wymuszały odpoczynek.

Znów cięte były językami ognia bądź rozgrzanego do granic możliwości metalu.

Zmianie uległ jedynie powód ich powstania, nieskryty dłużej za szalejącą krwią, a zbyt intensywnym wysiłkiem. Wyjęłam dziób głowicy ze skały. Resztkami sił wbiłam czekan wyżej. Echo poniosło po górze towarzyszący temu jęk, aby wkrótce potem pozwolić mu zniknąć gdzieś na dole S'alva,ramu w akompaniamencie odpadających kamyków. Świat zawirował. Mdłości powróciły. Śnieżyca ponowiła natarcie.

Nie patrz w dół, ostrzegła mnie Deyverene.

Nie zamierzałam tego robić!

Bo pomimo ciemności, zalewającego niebiosa szkarłatu oraz wzburzonej fali płatków śniegu, miałam świadomość istnienia dzielących mnie od ziemi metrów. Wichura uderzyła z impetem o ścianę. Docisnęła ciało do szorstkich skał. Huk wybrzmiał w głowie. Przeszedł wzdłuż wszystkich kości. Zacisnęłam oszronione dłonie na czekanach, wbijając wytworzone uprzednio szpikulce butów we wgłębienie. Podciągnęłam się wyżej.

I znów zamarzyłam o odpoczynku. Niestety wierzchołek, widniejący z rzadka ponad gęstymi chmurami, wyznaczał następną kilkunastominutową trasę poprzedzoną katuszami. Przypominał o cenie jaką poniosę, jeśli nie dotrę tam na czas. Nie mogłam odpocząć... Nie mogłam, choć ręce coraz częściej puszczały czekany – to przez osłabione mięśnie, to przez skórę niemal odrywaną od nich za pośrednictwem szczypiącego mrozu. Nie mogłam odpocząć, mimo że stopy osuwały się ze skał, wywołując zawroty głowy.

Głęboki wdech. Przymknęłam oczy ranione śniegiem. Wyjęłam głowicę ze ściany.

Głęboki wdech. Wbiłam ją wyżej. Podciągnęłam się. I jeszcze jeden raz.

Łzy przymarzały do policzków. Sine ręce drżały niekontrolowanie. Płytkie wdechy wypełniały płuca śnieżnymi kolcami. Nie dam rady... Nie mam siły...

Zwyciężyłabyś po powrocie do dawnej osobowości. Dążyłabyś do celu bez wątpienia we własne możliwości. Brakło by wahania. Brakło by wstydu. Czyż nie jest to wizja kusząca? Pozwól mi przejąć kontrolę, Y'rav. Pozwól mi zwrócić ciału boskość. Pozwól mi odrzucić słabość, którą trujesz je od kilku dni.

Nie! Nie zgadzam się. Nie zamierzam znów traktować śmiertelników lekceważąco, warknęłam. Zacisnęłam mocniej powieki. Pomogli mi. I nadal pomagają. Jeśli zaczniemy żyć w zgodzie, śmierć nigdy nikogo nie nawiedzi. Wszyscy będą szczęśliwi.

Żyjesz w wyimaginowanym świecie pełnym dobroci, żachnęła się. Przez to nie dostrzeżesz zła, kiedy zajdzie taka potrzeba. Powinnaś...

Zamknij się... Jeśli sądzisz, że zmusisz mnie do zmiany zdania, to jesteś skończoną idiotką. Wygram. Wygram dla siebie, dla wojowników, dla noriańczyków, dla araiczyków, dla Rentara, dla Ivy, dla Karthien i dla Vieny... Wbiłam czekan wyżej. Ciśnienie zmalało.

***

Kres wędrówki był w zasięgu wzroku - szpiczasty wierzchołek usytuowany pomiędzy dwoma wzniesieniami, stanowiącymi kontrast głównie przez nienaturalnie płaskie szczyty oraz nieskalane czerwienią tudzież czernią chmur skały. Pochylony był on pod przeczącym logice kątem, tworzył coś na kształt zwiniętego ku przepaści ogona... A połączony z masywem górskim, mógł zostać nazwany także częścią diademu Norianu. Przysłaniał przepaść. Bywało jednak, że podczas wspinaczki doskonale ją widziałam: niemożliwa do przekroczenia, posiadająca brzeg, choć ciężki do dostrzeżenia; otoczona szczytami, ziejąca zniszczeniem oraz mrokiem, nieposiadająca granicy szerokości.

Podciągnęłam się po raz ostatni, a kiedy wyczułam upragniony grunt pod nogami, upadłam na śnieg. Mięśnie zwiotczały. Oddech przyspieszył. Mrok przysłonił widoki. Żołądek podszedł mi do gardła. Serce załomotało... aż ostatecznie zwymiotowałam.

Jesteśmy prawie na szczycie. Dieath przebije S'alva,ram punktualnie o dwudziestej pierwszej, więc masz dziesięć minut na przygotowanie ciała do ataków. Może podczas sprawdzania wytrzymałości spróbujesz coś przeciwko niemu zdziałać?

Przytaknęłam Deyverenie, choć tamtej nocy poparłam plan czterech prób. Spośród nich wszystkich, tylko pierwsza była sprawdzaniem granic wytrzymałości; pozostałe uwzględniały ostateczny atak na satelitę po opracowaniu znacznie lepszego planu. Dlaczego jednak miałabym nie skorzystać z okazji teraz, skoro nadchodziła... Może mogłam rozpocząć proces niszczenia jeszcze przed drugą okazją. Nie zamierzałam bynajmniej narażać fizyczności na rozpad ot tak, bez powodu; siedzieć bezczynnie na S'alva,ramie w oczekiwaniu na cierpienie. Zamierzałam podjąć jakiekolwiek działania.

Podniosłam głowę. Otaksowałam wzrokiem cel wędrówki.

Góra zadrżała. Rozbrzmiał ogłuszający huk. Zalamentowała.

Karmazynowe błyskawice przecięły cmentarne niebo.

Zwyciężę.

Och, w to nie wątpię.

KOREKTA 09.07.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top