ROZDZIAŁ 007
Wzgórza Auranu. Nawet tak potężna amnezja nie wyrzuciła ich ze wspomnień.
Ponownie stałam na środku pola, gdzie przysłonięte białym materiałem ciało, przeraźliwym jazgotem odstraszało każdego śmiałka stawiającego ku niemu krok. I różnicą, która stanowiła solidną granicę między wydarzeniami autentycznymi, a występującą właśnie jawą, była odległość.
Zwykła odległość. Odległość między mną a bogiem.
Bo podświadomie wiedziałam, że tamtego dnia nie wynosiła ona więcej niż pięćdziesiąt metrów... Wobec tego spałam. Śniłam. Ciężko było tu o mylne stwierdzenie. Tym bardziej, gdy w szeregach araiskiej armii miast sojuszników, znajdował się wróg. Greeliny... monstra pozbawione oczu, nosa, jakichkolwiek oznak, że ofiarę mogłyby wychwycić poprzez zmysły. Uzbrojone w cztery masywne szczęki zdobiące mięsistą głowę; posiadające ciała, ale... no tak. Nie ich własne. Ludzkie. Ciała ludzi, których los nie oszczędził. Wszak greeliny - zrodzone bez kończyn przez bestialską matkę naturę - słynęły z doczepiania swych głów do zwłok nieszczęśników.
A nieszczęśnikiem tysiące lat temu stawał się każdy.
Śmierć nie robiła wyjątków.
Postawiłam pierwszy krok. Tylko jeden, nic nieznaczący. Sekundy mijały, a jednak nie sprowokowano mnie do ataku. Coś jest nie w porządku. Zresztą, jak zawsze. Wsłuchana w łomotanie serca, rozcięłam opuszki palców o sztylet wiszący przy biodrze. Bóstwo obróciło głowę, nie bacząc na chrzęst czy trzask nienaturalnie wyginanego karku.
Masz wszystko pod kontrolą, krew jest ci posłuszna. On nie stanowi dla ciebie zagrożenia. Zapieczętuj go. Spokojnie, spokojnie, spokojnie.
Dopóki nie powiedział...
– Nie zmienisz przeznaczenia.
... byłam spokojna.
– Od dnia twych narodzin podążało ono za tobą i będzie to robić nadal, aż do dnia śmierci, aż do dnia klęski. Wspomnisz me słowa dopiero w Dniu Końca, lecz zawczasu wiedz, że los każdego jest już przesądzony. Nad nim nie zapanuje nikt, ponieważ los... los to jedyny, niematerialny, niemożliwy do ujarzmienia bóg. – A ziemia pod stopami sukcesywnie pochłaniała zalewający ją szkarłat. Nad szkarłatem tym, o zgrozo, nie miałam upragnionej władzy. – Boisz się? – Głos bóstwa zabrzmiał kobieco. Ja zaś bezbłędnie mogłam wskazać osobę, do której przynależał. – Powiedz mi, boisz się? – Twarz łagodna, tak dobrze mi znana, była teraz jednocześnie wroga i obca. – Nie martw się, nie musisz odpowiadać. Wiem, że się boisz.
Nie boję się. Nie boję się, nie boję się, nie boję się.
Powtarzałam ów zwrot niczym modły. W odpowiedzi na prośby nie dostałam nic.
Nie uważałam się za odważniejszą, postawa względem wroga także nie uległa zmianie, a skoro nie mogłam wmówić sobie, że odczuwany natenczas lęk był jedynie ułudą, to jakże miałam zrobić to nieśmiertelnej, nowopowstałej istocie? Kobieta wpiła palce w ziemię. Wstała. Z południa natarł na nas ciepły wiatr Arai. Pozłacane źdźbła zafalowały. Materiał, który dotychczas otulał nagie ciało, okazał się bogato zdobioną szatą, plamioną przez wypływającą z okolic serca krew. Sięgnęłam po sztylet. Ostrze nakierowałam na Boginię Życia i Śmierci. Ostrze nakierowałam na siebie.
– Zatem inne wyjście z tej sytuacji nie istnieje. – Coś, co rzeczywiście było mną, rozłożyło szeroko ręce. Pasma białych włosów przysłoniły szkarłat wrogich oczu. – Podjęłaś decyzję, teraz więc walcz. Los począł prowadzić cię ku wojnie.
– Kim tak naprawdę jesteś?
– Byłam bogiem, życiem samym w sobie, pierwotną śmiercią. – Przechyliła lekko głowę z zagadkowym uśmiechem. – Teraz jestem tobą. Jestem życiem, początkiem, światłem, dniem oraz prawdą. Teraz jestem tobą. Wkrótce będę zagładą.
Ziemia zadrżała. Pęknięcia przecięły grunt. Pogłębiły się, rozrosły. Krew zalała spowity ciemnością świat, gdy cmentarny nieboskłon zesłał pierwsze strużki posoki.
Wzgórza Aruanu... ulegały samozniszczeniu.
A drapieżna fala rozpoczęła polowanie, sunąc na południe, eskalując na wschód. Pod swym gęstym płaszczem kryła tysiące greelinów, jako że namierzony zawczasu cel widniał dopiero gdzieś daleko przed nią. Cel? Huk. Huk wstrząsnął pobliskimi terenami. Oniemiałam, bo krew ofiarą tajże rzezi nie mianowała wzgórz ani araiczyków...
Lecz samego boga. Boginię.
Zmierzała prosto na mnie, wszystko inne unicestwiając niby przypadkiem.
Rzuciłam się do ucieczki, ignorując łomot serca.
Biegnij, biegnij, biegnij! Nie odwracaj się, nie odwracaj!
Niegdyś sucha trawa zachlupotała pod stopami. Krew. Każdy stawiany krok zanurzał mnie w czerwieni. Biegnij, proszę! Biegnij, biegnij, biegnij! Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, metaliczny zapach wypełniał płuca, wzdłuż kręgosłupa spływały krople potu; krople posoki wyrzucanej przez falę. I ciągle słyszałam ten szum; ten huk mknącego morza. Było blisko. Za blisko. Ciemność spowiła wzrok. Uderzyłam o lepką ziemię... I wtedy zrozumiałam, że to nie mrok był winowajcą upadku. Ktoś trzymał mnie za nogę.
– Obiecałaś, że nie dopuścisz do rozlewu krwi. – Złapałam z nim kontakt wzrokowy. I wnet utonęłam w bursztynowej barwie jego tęczówek. – Teraz widzisz konsekwencje swych działań. Teraz widzisz znacznie więcej.
Karl... Nie, nie, nie, nie, nie, nie!
Wskazywał coś kościstą, na wpół przegniłą dłonią.
To nie jest Karl, to nie jest Karl, to nie jest Karl! To zły sen, koszmar, halucynacje!
Uparcie próbował zwrócić moją uwagę na niezwykle istotną dla niego rzecz.
Na trupy; na stertę zwłok leżącą dwadzieścia metrów dalej; na nieznajomych; na obcych mi ludzi. I na Razera, Meilę, Pearl, Ivę, Kassana, Natheę. Na wszystkich araiczyków oraz wojowników rzuconych niedbale na drobną górę śmierci. Nie próbowałam dłużej więzić w płucach krzyku. Otworzyłam szeroko oczy, gdy zamienił on głuchą ciszę w melodię pełną bólu i rozpaczy.
***
Nie mogłam złapać tchu na długo po przebudzeniu. Sufit wirował, ściany zmieniały swe położenie, pierwsza niewidzialna siła na przemian rozsadzała oraz kurczyła klatkę piersiową, druga zaś cięła skronie, zdzierała z nich skórę, rozrywała czaszkę. Kawałek po kawałku. Cięła. Zdzierała. Rozrywała. Kurczyła. Rozsadzała. I nie zamierzała przestać. Cięła. Zdzierała. Rozrywała. Kurczyła. Rozsadzała. Wrzask napierał na usta. Uwolniłam jedynie cichy syk, poprzedzany dociśnięciem lodowatej dłoni do rozpalonego czoła.
– Chyba nie spałaś najlepiej. – Wzdrygnęłam się. Ten głos... Siedzący obok mężczyzna ręką opartą o podłokietnik podtrzymywał głowę, drugą natomiast ściskał otwarte tomiszcze, od którego nie odrywał wzroku. – Niech zgadnę, ktoś dodał areosycyliutopis do N0R5. – Pokręcił głową z dezaprobatą. – Rozwiązanie dobre, ale niezbyt przyjemne. Podanie ci samego areosycyliutopisu w zupełności by wystarczało, choć wtedy musiałabyś poradzić sobie jeszcze z bólem, jaki powoduje ta rana na ręce. W sumie... Teraz też cierpisz, więc wybór oscylowałby wówczas między mniejszym cierpieniem a większym. – Wyprostował się, zamykając zakurzoną księgę. – Tak w ogóle, sama podjęłaś decyzję? Następnym razem wybierz porcję czystego narkotyku, bez zbędnych dodatków. Przypominam, że dawka śmiertelna to czternaście łyżek, dwie małe kostki lub trzydzieści wdechów... Oczywiście w zależności od stanu skupienia.
Areosycyliutopis... narkotyki...
– Nite... – nie wiedziałam, o co należało zapytać w pierwszej kolejności. Sen, tajemniczy brak czucia, rzekomo żartobliwe teksty Razera o wyrywaniu kręgosłupa. Wszystko to nagle wydało się niezwykle istotne. – Gdzie oni są? Razer, Karl, Iva...
– Zaraz pewnie tu przyjdą – mówiąc to, zastukał palcami o tomiszcze. – Iva odwiedza cię średnio co piętnaście minut, a tamta trójka wyszła raptem na chwilę, żeby coś uzgodnić. – Uderzenia o twardą oprawę ustały, lecz szybko zostały wznowione. – Przedstawiono nam przebieg testu. Nie zamierzam do niego pod żadnym pozorem wracać, ale muszę zapytać... Jak się czujesz?
Zamknęłam oczy. Głowa zapulsowała nieznośnie.
– W porządku – odparowałam.
Ale myśli krążyły wokół snu; wokół słów Razera; wokół degriela; wokół mocy. Byłam bogiem. Jestem tobą. Będę zagładą. Stos trupów nie znikał sprzed oczu. Żartuję, od zawsze wolała kręgosłup. Wyrwie ci kręgosłup. Nie zrobiłabym tego nikomu. Czerwień zalała arenę. Zabiłam go. Prawie go zabiłam. Temperatura krwi drastycznie wzrosła. Płonęłam. Płonęłam żywym ogniem posoki. Tego wszystkiego było zbyt wiele.
– Wyglądasz jak ktoś, kto w przeciągu paru minut stracił przytomność dziewięćdziesiąt dziewięć razy i uparcie próbuje nie dobić do setki – zauważył, nim książkę odłożył na komodę. A pokrywy tac umieszczonych na krawędzi blatu, ukazywały odbicie leżącej nieopodal bogini; odbicie wyblakłego, czerwonego tatuażu na lewej połowie śnieżnobiałej twarzy. – Też próbujesz nie dobić do setki?
– Uwierz mi, Nite, próbuję – jęknęłam.
Wojownik na przemian rozmazywał się, wirował, rozdwajał, unosił, a ja mogłam jedynie odszukiwać jego oczy za każdym razem, gdy te niekontrolowanie zmieniały położenie. Zaraz zwymiotuję. Coś szarpnęło za skroń. Coś wbiło szpilki do policzka, by zarysować nimi kształty niemożliwe do rozpoznania lub odtworzenia.
– Przyniosłem jedzenie – wymamrotał, spoglądając wymownie na tacki. Może też na tackę? Niechętnie wstał, powłócząc ku niej nogami. – Jesteś głodna? Czekaj, nie odpowiadaj. Wiem, że jesteś. – I uniósł przykrycie, wskutek czego aromat przeróżnych wypieków oraz potraw rozniósł się po pomieszczeniu.
Ryby, mięso bliżej nieokreślonego zwierzęcia, babeczki... Ów niewielki element posiłku wyczułam w pierwszej kolejności. Kanapki, miód, wszelkiego rodzaju owoce oraz warzywa, napoje o zniewalającej barwie, kostki czekolady, puszyste pianki. To zaś radowało oczy niedługo po tym, jak burczenie w brzuchu przerwało ciszę. Przełknęłam ślinę. Nie musiałam nawet kosztować potraw, by poczuć w ustach ich smak.
– Mogę to zjeść? – zagaiłam głupio.
– Możesz też obserwować, jak delektuję się smakołykami za ciebie.
Postawił je na łóżku, a ja długo zwlekałam z wzięciem kęsa puszystej kromki chleba. Gdyby nie miód, którym została posmarowana, odwlekałabym to najprawdopodobniej w nieskończoność, bo choć burczało mi w brzuchu, czułam się syta. Głód minął. Ot tak. Niespełna dwie minuty temu oddałabym wszystko za czekoladki, pianki tudzież inne słodkości, teraz zaś musiałam narzucić sobie chociażby ich podniesienie. Wzięłam gryz. Potem następny. Jeszcze jeden. Brałam do rąk pozostałe przekąski, mimo że tych w ustach nie zdążyłam nawet przełknąć. Jakże szybko powrócił apetyt...
– Gdybym wiedział, że pochłoniesz takie ilości jedzenia, poprosiłbym o dostęp do całej spiżarni – zagaił Nite. Usiadł na łóżku, nie uciekając wzrokiem od tacki.
– Sam to zrobiłeś?
– Hrae upiekła babeczki, ja zająłem się resztą. Słodkości nie są moją mocną stroną.
– Czyli... lubisz gotować.
– Nienawidzę – odburknął. Przestałam przeżuwać czekoladkę, którą dopiero co włożyłam sobie do ust, a wojownik jeszcze przed lawiną moich zbędnych pytań dodał: – To, że umiem coś robić, wcale nie oznacza, że lubię to robić.
Wzięłam babeczkę, kilkukrotnie obróciłam ją w dłoni...
I wiedziałam już, że działanie areosycyliutopisu nie minęło.
Babeczka zyskała kopię, podobnie zresztą jak drżąca ręka.
– Mimo to dziękuję – odparłam. Kątem oka spostrzegłam, że unosi brwi. – Przygotowałeś to, żebym mogła się najeść, a gotowanie nie sprawia ci przyjemności.
– Tylko dlatego jesteś zmartwiona? Bo z własnej woli przyrządziłem posiłek?
Szczerze mówiąc, prawda była zgoła inna, ale ja nie widziałam powodu, dla którego miałabym wówczas dzielić się nią z Nitem. Ten sen... wraz z koszmarem powstała bowiem bariera, której nie mogłam ominąć – z pamięci uleciały elementy snu spajające go w logiczną całość – a zatem każda próba wyjawienia jego treści, prowadziłaby do niepoprawnego zinterpretowania ogólnego przesłania wizji. Na to nie mogłam sobie pozwolić. Musiałam poczekać. Lub zachować to dla siebie. Na zawsze.
– Ależ nie! Nie spałam najlepiej. To wszystko. – Kolejny kęs z trudem przełknęłam. – Po utracie kontroli powinno to być raczej do przewidzenia.
– N0R5.
– Słucham?
– Nie wyspałaś się, bo podano ci dość mocno pobudzający narkotyk. Areosycyliutopis wprowadza ciało oraz umysł w pierwsze fazy snu zaś N0R5 odpowiedzialny jest za wszelkiego rodzaju urojenia. Właśnie dlatego to połączenie nie jest najlepsze, choć powstały w następstwie oherros przyspiesza proces leczenia. – Nite totalnie zignorował wzmiankę o szalejącej w świątyni krwi. Nielegalne substancje psychoaktywne wydały mu się tematem godnym ponownego przytoczenia. – Cieszmy się zatem, że żyjesz i powróciłaś do rzeczywistości.
Kolejny kęs chleba uzmysłowił mi, iż jedzenie utraciło początkowy smak, dlatego każdy następny przełykałam wyłącznie dla zduszenia głodu. Wierzyłam, że po wymieszaniu ze sobą tylu różnorodnych przysmaków, nie zwrócę ich na podłogę.
– Sen wywołały narkotyki? Iva nazwała areosycyliutopis środkiem uspokajającym, nie wspominała nic o żadnym N0R5.
– A ty powiedziałabyś zlęknionemu pacjentowi wprost, że zaraz będzie ćpał? – prychnął. – W medycynie araiskiej środki psychoaktywne stosowane są niezwykle rzadko i zawsze niepostrzeżenie, ponieważ silnie reagują na emocje człowieka. Zwykły śmiertelnik stresem uintensywniłby ich działanie, a na to nie można pozwolić podczas zabiegu. Przypuszczam, że Ysenth nie chciała wywołać ataku paniki, skoro... – urwał, rzuciwszy mi ukradkowe spojrzenie – tylko proszę, nie wyrywaj za to nikomu kręgosłupa.
Nie zamierzam! Kim do cholery byłam, że aż nadto obawiali się o swoje kości?
– Nite, posłuchaj... – zaczęłam z pełnymi ustami.
– Mogłabyś opowiedzieć mi o śnie?
Zamilkłam, aczkolwiek udawanie, że byłam zbyt pochłonięta mieleniem posiłku, nie mogło ciągnąć się w nieskończoność. Upiłam łyk orzeźwiającego, słodkawego napoju.
I odpowiedziałam:
– Nie pamiętam go. – Jeśli wplączę w kłamstwo odrobinę prawdy, prawdopodobnie nie zarzuci mi nieszczerości. – Stałam na wzgórzach Aruanu. Wiem tylko to. – Może z czasem luki koszmaru jakoś się uzupełnią. Przez pierwsze pięć sekund Nite mierzył mnie nieodgadnionym spojrzeniem. Nie dopytywał o szczegóły, a jednak odczułam lekki dyskomfort. – Chciałabym zadać ci jedno pytanie. Podczas podróży wspomnieliście, że moje przebudzenie, a tym samym tożsamość, chcecie ukrywać przed zwykłymi mieszkańcami Arai. Założyłam więc, że jedynie kapłani poznali całą prawdę, a tymczasem Pearl i Kassan... Są hodowcami. Dlaczego zwrócili się do mnie formalnym tytułem?
– Pearl Kassvinne i Kassan Dearlin? – Przytaknęłam. – Przed podziałem duszy byłaś obeznana ze świątynną hierarchią, więc ponowne przytoczenie tej kwestii wiązałoby się z dodatkowym ryzykiem... Nawet jeśli nowe wspomnienia nie kształtują się przy pomocy słów. – Ścisnął srebrną odznakę w dłoni, jakby w zamyśleniu. – Chociaż... Razer chyba zdążył wszystko pogorszyć w trakcie podróży. Czasami nie umie się zamknąć.
– Skoro wspomnienia kreuje tylko wzrok, to chyba możesz mi coś wyjaśnić...
Przetarł oczy, tłumiąc ziewnięcie. Różowa pianka zniknęła w jego ustach.
– Podobno Pearl służy w świątyni już siedem lat. Przez trzy pierwsze była kapłanką, tak samo jak Iva. Na czwartym roku służby wypełniła ostatnie święte zadanie, zdała test z niebywale dobrym wynikiem, a potem otrzymała propozycję wykonywania drugiego zawodu. U Kassana wyglądało to identycznie.
– Próbujesz mi powiedzieć, że po trzech latach służby kapłani otrzymują propozycję wykonywania dodatkowych prac?
– Tylko ci, którzy tego chcą. – Uniósł nieznacznie wyraźnie spięte ramiona. – Po minionym okresie, zwanym Tekreo, podpisują wstępne dokumenty, wykonują powierzone im zadania, zdają test i wybierają posadę, która interesuje ich najbardziej.
– Hodowcy zaliczają się do tych stanowisk?
– Można zostać medykiem, strażnikiem, hodowcą bądź spisywaczem, ale zapamiętaj jedną, bardzo istotną rzecz. – Uniósł palec wskazujący. – Każdy kapłan może zostać hodowcą, ale żaden hodowca nie może zostać kapłanem. To samo tyczy się pozostałych profesji. Jeśli po przybyciu do świątyni mianowany zostałeś strażnikiem, to w przeciwieństwie do kapłana nie zmienisz lub nie wybierzesz drugiej posady.
Uśmiechnęłam się. Nite zmarszczył czoło, świdrując mnie wzrokiem.
– Mówiłeś, że nie możesz zdradzać mi szczegółów – zauważyłam.
– Bo nie mogę, ale sama mnie o to poprosiłaś. – Z zamkniętymi oczami oparł głowę o ścianę. – Więc jeśli za chwilę wrócą do ciebie wspomnienia, to wiń za to wyłącznie siebie. Ja spełniłem jedynie zachciankę bogini.
Oderwałam chrupiącą skórkę od leżącego przy owocach mięsa.
– Ależ oczywiście – wymamrotałam sarkastycznie pod nosem, kładąc dłoń przy sercu – biorę za to pełną odpowiedzialność, nie musisz niczym się martwić.
Musnęłam palcami bandaże. Zranioną rękę ból opuścił całkowicie, niemniej przez opatrunek nadal można było dostrzec stwardniałą, po części wpasowaną do odcienia skóry posokę. Krew. Znowu krew. Iva nie wyjaśniła mi tak wielu rzeczy, gdy znajomość tak wielu była potrzebna. Rozumiałam coraz mniej, a do osiągnięcia sukcesu wiedza była niezbędna. Nie znałam siebie; nie znałam nikogo, choć w pojedynkę nikłe były szanse na zwycięstwo. Informacje. Sojusznicy. Wspomnienia. Tego potrzebowałam. Skłamałabym zatem mówiąc, że nie planowałam obdarowania co poniektórych osób zaufaniem. Wydali się go godni.
Pogrążona w zamyśleniu, zupełnym przypadkiem wychwyciłam cichutkie skrzypnięcie zamykanych drzwi. Kolejno głos Meili, śmiech Razera, niemiły komentarz przynależny do Karla. Nie potrafiłam jednoznacznie powiedzieć, ile czasu upłynęło od końca koszmaru, do ich odwiedzin. Po grymasach na twarzach wojowników wywnioskowałam jednak, że wystarczająco dużo, by całą czwórkę wpędzić w niepokój, a może nawet dostarczyć każdemu z osobna nieco adrenaliny przed podróżą. Analogicznie do pierwszego dnia spotkania, Meila podeszła bliżej jako pierwsza. W ślad za nią podążył Razer zaś Karl, oparty o ścianę z założonymi rękami, nie wykazywał chęci do zmiany obecnego położenia. Chwilowo śledził mnie spod półprzymkniętych powiek.
– Y'ra, jak się czujesz? – Wojowniczka ujęła moje dłonie, by ścisnąć je stanowczo, acz delikatnie. – Karl o wszystkim nam powiedział, tak bardzo mi przykro. Ten degriel...
Nie chcę do tego wracać. Ale miałam świadomość, że wkrótce będę musiała. Wszak to, co miało miejsce na arenie, wzbogaciło kapłanów o nowe możliwości.
– Przypomnij jej o tym raz jeszcze, żeby poczuła się lepiej – zadrwił Razer z ręką położoną na komodzie. – No nic nie działa na człowieka tak kojąco, jak solidna dawka tragicznych wydarzeń z przeszłości, w których płonie żywcem.
– Chyba nie potrzebujesz aż tylu zębów, Gousten – odparował Karl, ale pozycji bynajmniej nie zmienił. – Język również jest u ciebie zbędny.
Meila zamknęła oczy. Sporadycznie otwierała usta, aż po wielu próbach wydusiła:
– Ja też nie lubię przyznawać mu racji, uwierz mi, Karl... Ale teraz muszę. Y'ra powinna unikać stresu, więc póki co rzeczywiście skupmy się na podziale drużyn. Jeśli Iva uzna powrót do testu za konieczność, wznowimy rozmowę. Do tego czasu niech odpoczywa. – Wypuściła powietrze nosem. – Przepraszam. Nie chciałam żebyś...
– Nic się nie stało – rzuciłam krótko. Kąciki moich ust powędrowały ku górze.
Podział drużyn... Naprawdę chcą zostawić kogoś na Arai?
– Tutaj najwięcej do powiedzenia będzie miała Y'ra – rzekł Nite, czym zatrzymał na moment moje serce. – Prawdą jest, że kompletnie nas nie pamięta... Jednak na pierwszą planetę powinna zabrać kogoś, komu zdążyła zaufać. Podstawą drużyny jest współpraca, a współpraca nie może zaistnieć bez wiary w drugiego człowieka.
– Nite, to jest – zaczął Razer z entuzjazmem – najbardziej kretyński pomysł, na jaki wpadłeś w przeciągu ostatnich parunastu tysięcy lat swojego życia. – I złapał z Karlem kontakt wzrokowy. Ten uniósł brwi, kręcąc głową. Znał bowiem zamiary Razera.
– Przyznałbym ci rację, gdybyś był kimkolwiek innym – skwitował prędko Karl. – Ale również uważam, że zaufanie nie powinno mieć wpływu na wybór składu drużyny. Gdyby bogini wzięła na Norian takiego Goustena, zginęłaby od razu. Jest najsłabszy fizycznie. Nieodpowiedni dobór wojowników do sytuacji doprowadzi do klęski.
– Debili też nie warto zabierać. Miło zatem, że dotrzymasz mi towarzystwa.
Na zaczepkę Razera, Karl zareagował jedynie mocno zaciśniętymi pięściami.
– Iva wspomniała, że samopoczucie Y'ry ma dość duże znaczenie dla działania krwi. Strach omal bogini nie zabił, a przy nieodpowiednich osobach mogłoby dojść do powtórki – zauważyła Meila ostrożnie. Skinęłam głową, nieurażona wysnutym wnioskiem, choć szalejące w piersi serce było innego zdania. – Wobec tego zgadzam się z Nitem.
– Ile osób chcecie zostawić na Arai? – zapytałam. Jedzenie, jak dotąd przepyszne oraz sycące, nagle wydało się mdłe. Zapadła cisza. Nie wiedzieli.
– Jedną lub dwie. – Meila puściła moje dłonie. Wpierw jednak w zamyśleniu przejechała palcami po bandażu; po trwałych śladach śnieżnobiałej wskutek regeneracji krwi. – Nie zapominajmy, że drugie bóstwo nadal żyje i prawdopodobnie zabije pozostawionych bez ochrony araiczyków. O śmiertelników należy zadbać w równym stopniu, co o ciebie, dlatego wybrałabym podział dwa oraz trzy.
– Trzy na Norian, dwie na Arai. – Nite potarł podbródek, gdy odłożona na komodę książka na nowo wzbudziła jego zainteresowanie. Stłumił ziewnięcie. Zamknął oczy, szpecone worami. – Lub cztery na jeden. Wliczając Y'rę, pięć.
– Pięć?
– Medyk będzie niezbędny podczas podróży – zauważył. – My opatrzymy tylko podstawowe rany. Gdyby doszło do poważniejszej kontuzji, znaleźlibyśmy się w niebezpieczeństwie. Nie przewidzimy też nastawienia obcych ras względem gości, bo po ponad roku życia na niszczonych planetach mogło ono ulec zmianie. Może nas zabiją, może zaczną torturować... Myślicie, że wynaleźli tam nowe metody egzekucyjne?
– Który śmiertelnik wskoczy śmierci prosto w ramiona? – zakpił Karl.
– Kiedyś każdy. – Razer w istocie rozważał pewną opcję. Pięścią uderzył wewnętrzną część drugiej dłoni. – Więc weźmy kogokolwiek. Myślę, że nie będzie protestował, jeśli opowiemy mu o misji oraz jakże szczytnym celu.
– Y'ra – Meila zwróciła się bezpośrednio do mnie – proponuję, żebyś wzięła ze sobą dwóch wojowników. Jednego obdarzonego największym zaufaniem, drugiego wskazanego przez nas... aczkolwiek wiele zależeć będzie od twojej ostatecznej decyzji. Być może zdecydujemy się nawet na podział Nite'a, pięć na jeden.
Unikałam ich spojrzeń jak ognia. Wybierz. Wybierz kogoś. Jakże miałam wybrać osobę obdarzoną największym zaufaniem, skoro wszystkich znałam raptem czternaście dni? Meila? Sprawiała wrażenie inteligentnej, spokojnej, analitycznie myślącej, niewątpliwie była także skarbnicą wiedzy oraz doświadczonym w boju wojownikiem. Dotychczas wielokrotnie przejmowała inicjatywę, nie bała się mówić, rozpoczynać tematów tak ciężkich do poruszenia. Nosiła miano łącznika. Przekazywała informacje powiązane z duszą, planetami, wspomnieniami, podczas gdy równi jej towarzysze zawsze czekali w cieniu na dogodny moment do kontynuacji... I jemu początek dawała właśnie O'vinis. Uchodziła za idealny element drużyny. Zbyt idealny.
A Nite? Z początku niewiele różnił się od Meili, zdążyłam to zauważyć. Mądry, sprytny, rozsądny, niemalże prawa ręka wojowniczki, którą na wstępie można by okrzyknąć liderem grupy. Drugi idealny element. No prawie... Zasadnicza różnica między nimi została uzewnętrzniona dopiero dzisiaj, kiedy rozmowa na osobności wreszcie doszła do skutku. Wieczne zmęczenie, obojętność, niepokojące zainteresowanie narkotykami tudzież egzekucjami. Nie należał zatem do wymarzonych towarzyszy podróży, ale miał w sobie coś, co można by uznać na czas jej trwania za niezbędne.
Posłałam Razerowi ukradkowe spojrzenie. Razer... zabranie go ze sobą było niezwykle ryzykowne. W przeciągu minionych parunastu dni, dał się poznać jako osoba głośna, towarzyska, żartobliwa, a przez to nierzadko irytująca, ciężka do zrozumienia lub niemożliwa do poskromienia. Mówił wszystko. Zawsze wprost. Ranił celowo, może przypadkiem, a jednak wnosił coś do drużyny; coś ważnego, dla mnie istotnego.
Natomiast Karl... Cichy, łatwy do rozsierdzenia, impulsywny, przerażający, stanowczy, negatywnie nastawiony do ludzi. W uzdrowisku pomógł mi zdusić ogień krwi, choć zważywszy na próbę dźgnięcia go w Vorrivie, wcale nie musiał. Jego decyzja wydała się dobrowolna, niepodyktowana zaleceniami Ivy. I tę myśl pochwyciłam. Objęłam wzrokiem napięte ciało wojownika, poszukując jakichkolwiek oznak zaangażowania w wyprawę. Nie odnalazłam jednak ani jednej.
– Ja... – zaczęłam. Ktoś zostanie. Ktoś podąży za mną. Ktoś musi zostać. Ktoś musi wyruszyć. Ktoś, komu ufasz. Meila... lecz wskutek eliminacji, na Arai pozostałby Razer, Nite albo Karl. Czy to było rozsądne posunięcie? – Myślę, że wybrałabym Nite'a. – Jak bardzo będę tego żałować? – Kogo wy chcecie wskazać?
Nie umknęła mi nerwowa reakcja Karla. Szerzej otworzone oczy, paznokcie wbite w przedramiona, przestąpienie z nogi na nogę... Zawiodłam go. A może rozjuszyłam? Zupełnym przypadkiem zmieszałam rozczarowanie z nieludzkim gniewem? Coś zrobiłam.
I to coś ewidentnie sprawiało mu ból.
– Nite? To jemu ufasz najbardziej? – dociekał Razer.
– Też jestem w szoku – wtrącił Nite. – Ja bym sobie nie ufał.
– Wobec tego drugim członkiem drużyny mianowałabym Razera – zaczęła Meila, a stwierdzeniem tym zaskoczyła chyba każdego. – Nie jest jakoś szczególnie inteligentny, ale wiem, że w razie potrzeby zdołałby Y'rę ochronić. – Uniosła dłoń w uspokajającym geście. – Nie zrozumcie mnie źle, zrobiłby to każdy wojownik, lecz podczas bitwy Gousten jako jedyny ma zawsze gwarancję sukcesu. My nie. Ja potrzebuję surowca, Karl czasu, a Nite... no Nite szczęścia, nie mówiąc już o zdolnościach bojowych.
– Razer po użyciu mocy jest podatny na wszystkie inne ataki – odburknął Karl. – Powaliłyby go na ziemię nawet zbyt głośne dźwięki, masz tego świadomość?
Zdolność Razera? W uzdrowisku nic o tym nie wspominał, jednakowoż pewne słowa mocno utkwiły w głowie. ,,Nie bój się, to tylko ja. Pomyślałem, że ze znieczuleniem poczujesz się bardziej komfortowo." Ta utrata czucia w ręce...
– Karl, słonko – zaszczebiotał Razer. – Zazdrościsz?
– Stwierdzam fakty – sprostował, nieurażony wysnutym wnioskiem. – Na polu bitwy jesteś nie mniej upośledzony niż na co dzień.
Gousten puścił mu oczko.
– To przykre, że bardziej od ciebie, wolą wziąć ze sobą upośledzoną osobę.
– Ja uważam, że Karl powinien wyruszyć z nami – dorzucił Nite. Usiadł na łóżku, stopami dotknął podłogi, a zrobił to w momencie, gdy Karl oderwał plecy od ściany z ponownie wrogim nastawieniem względem Razera. – Jest najbardziej obeznany z tworami bogini, a wiedza, której my nie posiedliśmy, będzie niezbędna na obcym terenie.
Wojowniczka przygryzła dolną wargę. Analizowała coś, rozważała, podawała w wątpliwość. Jej oczy dość często wędrowały z pierwszego bliżej nieokreślonego punktu do drugiego, a kiedy wreszcie na krótki moment gdzieś utkwiły, sprawiała wrażenie pewnej swych planów oraz świadomej wynikających z nich konsekwencji.
– Owszem, zostanę sama, ale nie mam nic przeciwko temu – zawyrokowała. – Moim priorytetem jest ochrona araiczyków, więc nawet bez wsparcia utrzymam ich przy życiu do waszego powrotu. Sprawą krzyków zajmę się przy okazji.
– Czyli... Karl też do nas dołącza? – upewnił się Razer. Moja decyzja niewiele zmieniła. – Przemyśl to na spokojnie, Meila. Jeśli coś ci się stanie, nie wezwiesz pomocy, a bez ciebie araiczycy w bezpośrednim starciu z bogiem polegną niemal od razu.
– Dłuższe przywracanie Y'ry do pierwotności zagraża wszystkim znacznie bardziej – odparła, nawet na niego nie patrząc. – Musi odzyskać część siebie zanim dojdzie do tragedii, a cel ten wymaga zjednoczenia drużyny odpowiednio silnej oraz zdeterminowanej. Bogini jest najważniejsza. Dla nas. Dla araiczyków, noriańczyków, saraiczyków, latoiczyków oraz ersenalczyków. Musi żyć, więc zróbmy wszystko, by żyła.
Wszyscy zgodnie, acz niechętnie, pokiwali głowami.
Wpatrzeni w podłogę, nie wydusili z siebie ani słowa.
Wiedzieli, że ostateczna decyzja właśnie została podjęta. Podobnie wiedzieli, że decyzja ta była częścią niemożliwego do zatrzymania mechanizmu i że mechanizm ten sukcesywnie wprawiali w ruch od momentu mego przebudzenia. Karl, Nite, Razer... Meila zamierzała pozostać na Arai sama, choć niepokonane jak dotąd bóstwo według podejrzeń grasowało w pobliżu Vorrivy. Przecież nie miała szans na zwycięstwo...
Drzwi zaskrzypiały. Iva wtargnęła do pomieszczenia w towarzystwie chłodu.
Mocno ścisnęła dzierżoną w dłoniach skrzyneczkę.
– Obudziłaś się! – Ledwie wykrzyczała to oczywiste stwierdzenie, a nogi prędko poniosły medyczkę do łóżka. Ta nieprzerwanie miała jednak na uwadze przechowywane w pudełku przedmioty... Szklane, to przeczuwałam oraz słyszałam przy każdym gwałtowniejszym ruchu. – O krwi złocista, nawet nie wiesz, jak się cieszę!
Meila ustąpiła miejsca kapłance.
– Drużyna została wybrana – napomknęła Meila, nim zrównała się z Razerem. A kiedy dostojnym krokiem przemierzała niewielki odcinek sypialni, wyjawiła Ivie jedną z prawdopodobnie wielu dręczących ją kwestii: – Obawiam się jednak, że medyk będzie jej niezbędnym elementem. Czy mogłabyś, proszę, przekazać tę wiadomość swojej grupie?
Iva nie wyglądała na zaskoczoną. Można by rzec, że przewidziała temat, który Meila planowała poruszyć. I choć skinęła głową, odpowiedziała mniej entuzjastycznie.
– Zrobię to, ale niestety bez gwarancji sukcesu. Araiczycy nie opuszczą ot tak swoich rodzin; nie udadzą się na planety, gdzie czeka ich rychła śmierć. Jesteśmy śmiertelni, pamiętaj o tym. Nasze postrzeganie życia różne jest od waszego.
– Naprawdę zamierzasz pytać dobrodusznie medyków o zgodę, gdy mamy do czynienia z zagładą na czterech planetach? – odburknął pod nosem Karl.
– Postaw się na ich miejscu! Mogą zginąć w każdej chwili, znacznie szybciej od was.
– My ryzykujemy, więc zaryzykujcie także wy.
Knykcie Ivy zbielały na krawędzi pudełka, a mnie zrobiło się duszno na brzmienie tak nieczułych słów. Zabieranie Karla na poszukiwania nie było dobrym pomysłem, ale pozostawianie go na Arai wcale nie prezentowało się lepiej. Bez odpowiednich łańcuchów, którymi twardo pozostawała Meila, byłby wolny. Wolność ta prowadziłaby zaś do konfliktów, konflikty do tragedii, tragedie do śmierci...
– Wychodzimy. Wszyscy – powiedziała Meila, stawiając krok ku drzwiom. Ton nieznoszący sprzeciwu wywołał dreszcze mknące wzdłuż kręgosłupa. – Karl, pomożesz mi przygotować prowiant. Nite i Razer zajmą się bronią.
I wyszła. Po prostu wyszła. Nie czekała, aż wojownicy wpierw opuszczą sypialnię, bo miała pewność, że wkrótce bądź co bądź zobaczy ich na korytarzu. Oczywiście nie była w błędzie. Jeszcze przed czwartym uderzeniem serca Karl podążył za nią, a Razer, choć odwlekał nieuniknione przez następne trzynaście sekund, ostatecznie uległ rozkazowi Meili. Nite pozostał, lecz nie dłużej od Goustena. Dwanaście sekund.
– Iva, wyglądasz jakbyś rozważała propozycję Meili – wypalił, stanąwszy przed wyjściem. Kiedy objęłam wzrokiem twarz medyczki, przyznałam wojownikowi rację. Z lekko rozchylonymi ustami gładziła pozłacane zabezpieczenia pudełka, lecz żadnych wykonywanych ruchów nie była chyba świadoma. – Nie pozwolę ci ruszyć z nami.
Przemilczała ów zakaz. Możliwe też, że wcale on do araiki nie dotarł, gdyż naraz pochłonęło ją wyjmowanie fiolek ze skrzyneczki. Drzwi zamknięto. Trzask poniósł się echem po sypialni, wytrącając z równowagi tracącą spokój kapłankę.
– Przepraszam – wydukałam. Winę za zachowanie wojowników odruchowo wzięłam na siebie, choć z przebiegiem rozmowy nie miałam wiele wspólnego. – Mnie też Karl zaskoczył. Naprawdę nie wiem, dlaczego to powiedział. Wybacz...
– Emocje. Stres. Osobowość... Nie martw się, nie winię go za to – odpowiedziała, zatrzymując na wzrok na wysokości mojej twarzy – ty też nie powinnaś, skoro doskonale świadoma jesteś powagi sytuacji. Ona na każdego ma znaczący wpływ. – I wysuniętą dłonią zachęciła mnie do wykonania podobnego gestu. Ujęła nadgarstek, palcami przejechała po zasklepionej pod bandażami ranie. – Jak się czujesz? Potrzebujesz środków przeciwbólowych? Twoje ciało nadal chyba zmaga się z regeneracją.
Sprawnymi ruchami zdjęła opatrunek. Blizna po cięciu nie była już możliwa do wychwycenia, lecz na tamtą chwilę nie miało to dużego znaczenia. Na sam widok kapłanki zalały mnie niedokończone myśli z uzdrowiska. ,,A chcąc nie chcąc... nieważne, wyjaśnię ci to później", ,,Stali na balkonach, żeby cię nie dekoncentrować"... kapłani, moc. To właśnie te tematy brzmiały jak priorytety. Dawna rana nie była istotna.
– Nie, chyba nic nie potrzebuję – odparłam, gdy Ysenth przyłożyła do skóry szmatkę nasączoną zielonkawym płynem. Pustą fiolkę włożyła do pudełka. – Ale jedna rzecz nie daje mi spokoju – nawet nie spojrzałam na wyjmowaną strzykawkę – mianowicie kapłani. Wspomniałaś, że stali na balkonach. W jakim celu? Dlaczego?
– By w razie potrzeby pokierować twoją mocą. I sprawdzić, czy będzie to w ogóle możliwe. – Igłę wbiła w nawilżony punkt. – Ludzka wiara jest dla ciebie wysoce istotna, bo z niej zostałaś zrodzona. Założyliśmy więc, że krew nie będzie wyjątkiem... Że po osłabieniu oraz po oddzieleniu od boskiej świadomości ponownie zyska podatność na wpływy zewnętrzne. Nie myliliśmy się. Przynajmniej w pewnym stopniu.
– To oznacza, że wierzące we mnie rasy mają teraz władzę nad tą zdolnością? Bo utraciłam boskość i stałam się czymś słabszym od nich?
– Nie mogą cię kontrolować, choć poniekąd tak to wybrzmiało. – Zbiorniczek strzykawki przybrał szkarłatny odcień. – Zdolni są natomiast do przesyłania sygnałów oddzielonej od krwiobiegu krwi... aczkolwiek wymaga to współpracy ponad miliarda osób. Pojedyncza istota nie naruszy mocy dawnego boga, tak jak żadna istota nie naruszy mocy prawdziwie potężnego, nienaruszonego niepamięcią wszechmocnego.
Krew oddzielona od mojego krwiobiegu...
– Wycofaliście ją z żył degriela! – Przecież to było oczywiste! – Ja miałam problem z kontrolowaniem zdolności, ale wy dzięki temu zyskaliście pewność, że ktoś nadal ma nad nią odrobinę władzy. Przed rozpoczęciem testu sama nie wiedziałaś, jak mocno uczucia wpłyną na magię, ale potem snułaś podejrzenia. W uzdrowisku wspomniałam o emocjach. Ty urwałaś temat... – cholera, obym się myliła. Proszę, żebym była w błędzie – bo nie chciałaś, żebym spanikowała przed kolejnym, niezbędnym użyciem krwi. Muszę jej użyć, prawda? Do czego?
Zapomniałam o oddechu. Zapomniałam o igle, nagle zajmującej miejsce w metalowym prostokąciku. Zapomniałam o nieufności, którą niegdyś obdarzałam wojowników. Zapomniałam o ostrożności niezbędnej przy emocjach. Zapomniałam, bo lęk przed ogniem wzmagała każda wzmianka o posoce - gasiła zdrowy rozsądek, niekiedy myśli. Pochłaniała je. Pochłaniała mnie. Dlatego też ledwie wyczytałam z ust Ivy:
– Do procesu przenoszenia. Nie mamy innego wyboru, musisz przetoczyć krew do ciał wojowników, żeby araiczycy skierowali was na Norian.
Lodowaty pot spłynął po płonącej skórze. Nie koił wypalanych ran, lecz wchodził poprzez nie do wnętrza, by siać zniszczenie dopiero tam – przy sercu, przy nadbrzuszu, przy krtani. Na przemian drżałam z zimna, wytrzymywałam objęcia rozgrzanego metalu. Nabierałam łapczywie powietrza, bo nacisk myśli o przypadkowym zabójstwie całą mnie miażdżył. To nie miało prawa się udać. Degriel był tego dowodem.
Żył, ale jaką cenę przyszło mu zapłacić za pomoc bogini?
– Nie mogę, Iva. To się nie uda – wychrypiałam przez ściśnięte gardło. Na widok resztek jedzenia poczułam mdłości, bo każdy uprzedni kęs znienacka zyskał smak goryczy. Wstrzymałam oddech. – Na pewno istnieje inny sposób przenoszenia.
Jakże głupio brzmiały te słowa. Gdyby inny sposób rzeczywiście istniał, wzięto by go pod uwagę. Tymczasem rozwiązanie mieliśmy jedno. Tylko jedno. Od samego początku. I Iva nigdy się z tym nie kryła. ,,Drogę do wyboru mamy jedną". Tylko jedną.
– Ja również nie chcę ryzykować. – Zamknęła skrzyneczkę. Zabezpieczenia zatrzeszczały. Coś wydało ciche kliknięcie. – Ale prawda jest taka, że przyszłość nie ukaże nam nigdy prostych ścieżek do wyboru. Musimy nauczyć się decydować teraz. Musimy nauczyć się podejmować ryzyko teraz. W przeciwnym razie polegniemy.
Iva była uosobieniem opanowania podczas przemów odnoszących się do potencjalnej katastrofy międzyświatowej. Mówiła stanowczo, zawsze nieomylnie, nierzadko boleśnie, a poprzez to wystarczająco, żeby poruszana kwestia utkwiła komuś w pamięci. Nie miałam więc szans wywalczyć czegokolwiek, choć nie widziałam także w tym sensu. Gdybym postawiła na swoim, doprowadziłabym do czegoś gorszego.
– Rozumiem, ale nie przeprowadziliśmy nawet zwykłego testu przenoszenia. Próbujesz mi powiedzieć, że pierwszy, a zarazem ostatni odbędzie się dopiero na mnie i wojownikach? – To jest absurd! – Jeśli oni zginą w trakcie podróży, ja zginę na planetach.
– Wydarzenia z areny przekazały nam niezbędne informacje. Zmusiły kapłanów do interwencji. – Ułożyła skrzyneczkę na kolanach. – Wiemy teraz, do czego są zdolni. Wiemy też, że mogą w miarę bezpiecznie każdego gdzieś przenieść. I może zabrzmi to irracjonalnie, zważywszy na skalę problemu, ale twoje zadanie podczas przenoszenia ogranicza się na ten moment wyłącznie do transfuzji krwi oraz do wyciszenia emocji.
Rzeczywiście, brzmiało to irracjonalnie. Byłam bogiem, a losy wszystkich światów leżały w rękach araiczyków, bo jako istota wszechmocna nie potrafiłam uspokoić własnej krwi. Chyba nie tak powinna wyglądać hierarchia...
– I macie pewność, że przed waszą ingerencją moc nikogo nie rozsadzi?
– Nie, ponieważ ta część zadania należy do ciebie. Jeśli okiełznasz emocje, bezpieczeństwo wykonywanego zabiegu wzrośnie ponad dwukrotnie.
To dużo... Po prawdzie niewystarczająco, ale dużo.
Wątpiłam jednak, by stłumienie strachu było proste bez pomocy narkotyków lub środków uspokajających. Tym bardziej że samo przewidzenie własnej reakcji na transfuzję krwi graniczyło z cudem. Sięgnęłam po ostatni kawałek czekoladki, choć na widok słodkości żołądek zawiązywał się w supeł.
– Co teraz nas czeka? – zapytałam z drugą dłonią zaciśniętą na kołdrze.
– Wędrówka na Szczyt Niebios – odparła Iva półgłosem. – Wpierw jednak pomogę wojownikom zapakować prowiant. Proszę, poczekaj tu na nas.
KOREKTA
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top