ROZDZIAŁ 004
Uciekaj. Bogato zdobione pochodnie stanęły w płomieniach całe, choć tylko ich spiczasty czubek oblepiono purpurową mazią. Począwszy od strony lewej, kolejno oświetlały pomieszczenie. Uciekaj, błagam. Uciekaj. I choć przed nimi zrobiło to słońce; promienie swobodnie osnuwające kamienistą, szarawą arenę, to koniec końców wszystko inne uwidocznił dopiero ich ogień. Uciekaj. Uciekaj, uciekaj, uciekaj. Ogień ukazał balkony otaczające okrągłą salę – u góry, u dołu, pośrodku, zewsząd. I ostre zdobienia zespolone z barierkami niczym zapomniane wieki temu miecze. Osiadł na nich pył. Kurz stale unosił się w powietrzu. Wraz z nim zapach duszący, do niczego niepodobny.
Iva przekroczyła próg bramy jako pierwsza. Postąpiwszy podobnie, mimowolnie wprowadziłam w ruch żelazne kraty doprowadzające do zamknięcia wejścia. Pomieszczenie wypełniły kroki kapłanki. Moje ucichły znacznie wcześniej.
– Hodujemy tu degriele. Jednego z nich spróbujesz zregenerować.
– Słucham? – Nie od razu pojęłam sens owych zdań. Zregenerować. Degriele. Dwa słowa naprzemiennie wypełniały umysł, ale tylko pierwsze nakierowywało mnie na potencjalny przebieg testu. – Przepraszam, ale nie wiem, jak powinnam to zrobić. A te... degriele... Czy ich obecność nie wpłynie na wspomnienia?
– Odpowiednio je zakryliśmy. – Podeszła do kamiennego, okrągłego stołu. Wszelakie zapiski zajmowały na nim miejsce dopóty, dopóki Ysenth nie nałożyła na dłonie białych rękawiczek. Pochwyciła dokumenty, a ostatecznie wręczyła je właśnie mi. – Kwestia bezpieczeństwa jest dla nas równie istotna co sam wynik testu, dlatego proszę się niczym nie przejmować. Wkrótce wszystko bogini wyjaśnię. Wpierw jednak... weź to.
Kartka. Posłusznie odebrałam przedmiot, wyczuwając pod palcami wgłębienia. Rysy, linie... kontury. Mapa. Odwróciłam szkic, by ujrzeć... cóż, praktycznie nic. Góry, jeziora, morze. I znak Norianu. Pominięto nazwy, które wspomogłyby podróżnika w osiągnięciu wyznaczonego celu. Pominięto miasta, a tym samym życie, które kluczowe było do odnalezienia. Bo bez życia nie było ludu. Bez ludu nie było informacji.
– Mogłabyś powiedzieć mi coś o tych światach?
Iva przygryzła dolną wargę, wbijając wzrok w rękawiczki.
– Niewiele wiem, bo niewiele nam zdradziłaś. Na pewno wszystkie planety, pomijając niestworzony przez ciebie Arai, rozpoczęły proces samozniszczenia w dniu twej porażki. A na Norianie – skinęła głową na dzierżoną w mych dłoniach kartkę – proces ten rozpoczął się najwcześniej. Musisz wiedzieć, że każde ciało niebieskie ma własny system czasowy, toteż różnice w zachodzących między nimi zmianach są niezwykle drastyczne. I że jeden rok na Arai równy jest siedmiu miesiącom na Saravie, ośmiu na Latoyi oraz siedemnastu latom na Ersenalu. Zapamiętaj to. Kartkę trzymaj przy sobie. Być może mieszkańcy udzielą wam cennych wskazówek.
Niewiele wiem, niewiele zdradziłaś. Celowo, przypadkowo, nie miało to już znaczenia. W efekcie utrudniłam sobie odnalezienie elementów.
– O mieszkańcach też zapewne niewiele wiecie.
– Praktycznie nic. – Z pudełeczka skrytego pod pochyloną ścianką stołu wyjęła szkiełko. Razem z nim igłę, fiolkę oraz pozłacane urządzenie złożone z dwóch nierówno usytuowanych rur. Tę wyższą, posiadającą niewielką lupę, nakierowano na płaską półeczkę zespoloną z niższą. – Ale możemy być pewni jednego: na ersenalczyków należy uważać najbardziej. Uchodzą za rasę dziką, nieufną, agresywną, toteż dojście tam do porozumienia przypuszczalnie nie będzie wymagało użycia słów... Wybacz tę szczerość. – Skinęłam głową. Szczerość ta była do przewidzenia. – Mogłabyś podać mi rękę?
Zamarłam, odruchowo zamykając ją w uścisku drugiej. Lecz Iva czekała cierpliwie. Zupełnie jakby przeciekający przez nasze palce czas nie był dla nikogo szczególnie istotny; jakby liczyła się tylko ta chwila, te odczucia, te zmagania. Bo przecież do momentu wyruszenia na pierwszą planetę mogliśmy sobie na to pozwolić. Mogliśmy zapomnieć o minutach, sekundach, godzinach. Choćby na krótką chwilę.
– Nie będzie bolało, obiecuję. Pobiorę tylko krew, żeby zbadać ją podczas testu.
– Ale...
– Obecność boskich komórek może mieć decydujący wpływ na posługiwanie się mocą. Jeśli ich ilość nie będzie wystarczająca, zostaniemy zmuszeni do późniejszej zmiany składu drużyny, a niewykluczone, że po przebudzeniu coś uległo w nich zmianie.
– Są aż tak istotne?
Nawiązałyśmy kontakt wzrokowy. Wysunęła ku mnie dłoń. Nie pochwyciłam jej od razu, nade wszystko przez trzymaną w palcach kapłanki igłę.
– Przeobrażają się w inne cząsteczki bądź fragmenty zgodnie z twoją wolą, aczkolwiek wpływ na komórki zaczynasz tracić już jakiś czas po odcięciu ich od krwiobiegu. I wówczas kreowany przedmiot pozostaje w swej końcowej formie, nigdy nie powraca do stanu poprzedniego... Oczywiście jeśli jesteś w pełni mocy. – Nakłuła palec. Delikatnie ścisnęła. Kropla przynależnego mi szkarłatu spłynęła na cieniutkie szkiełko. – Więc odpowiadając na pytanie, tak. Są istotne, bo stanowią główny element mocy...
Próbkę postawiła na półeczce lśniącego urządzenia, gdy rozbrzmiał zgrzyt otwieranych bram, a także łomot niemal wyskakującego z piersi serca - mojego, choć po wyrazie twarzy Ivy domniemałam, iż jej również było temu bliskie. Kolejny huk. Trzask, zgrzyt. Wrota zamknięto. W progu stanęła kobieta, która ukłonem i następującymi słowami przywitała uśmiechniętą kapłankę:
– Es faraos vini farada, vini endes, Iva Ysenth. Wybacz to spóźnienie, ale jedzenie dla degrieli do lekkich nie należy. Gdzie jest Kassan?
Tym samym zwróciła naszą uwagę na wór zbrudzony krwią. Gruby, mocny, przesiąknięty metalicznym odorem posoki. Degriele... były mięsożerne, po ilości przygotowanego posiłku wywnioskowałam, że również wygłodniałe... A przeznaczone mi zadanie wymagało zregenerowania jednego z nich. Atakowały. Tego nie podawałam w wątpliwość, lecz zgubą okazał się fakt, że w zakamarkach zapomnienia pozostawiłam informację, jak. Dotknęłam blatu, na który nieświadomie wpadłam.
– Przygotowuje rannego degriela – warknęła. Łagodniejszym tonem zwróciła się do mnie: – To jest Pearl Kassvinne, hodowczyni IV Boskiej Świątyni. Pomoże ci przeprowadzić testy razem z... – zamknęła oczy. Knykcie zaciśniętej na urządzeniu dłoni rychło zbielały, lecz spośród wszystkich znaków, to właśnie mocno zaciśnięta żuchwa pozostawała uwidoczniona najdłużej, a przy tym najbardziej – Kassanem Dearlinem.
– Miło mi gościć u nas Boginię Życia i Śmierci. – Pearl odgarnęła za uszy piaskowe kosmyki, które wskutek drugiego ukłonu, wyślizgnęły się ze starannie upiętej fryzury. A ta przywodziła na myśl jasne fale, przeplatane, płynące zewsząd, jednakowoż złączone w idealnie splecionym punkcie na czubku głowy. Dłońmi przysłoniła plamy na sukni.
– Y'ra... Jestem Y'ra. Nie musicie używać formalnych zwrotów.
– Naprawdę? O krwi złocista, dzięki ci. – Przewróciła oczami, wzdychając ciężko. – Te zwroty bywają drażniące, ale przez wzgląd na zasady...
Jazgot swymi szponami zadrapał kości. Pierwiej jednak rozszarpał uszy, które bezwiednie przepuściły do głowy serie miażdżących dźwięków. Nie mogłam złapać tchu. Płuca wypuściły resztki pozostawionego w nich powietrza. Ryk rozbrzmiał ponownie. Uciekaj. I choć nogi rwały się do ucieczki, ciało niezmiennie pozostawało w jednym punkcie. Iva zaklęła pod nosem. Podłoga zadrżała. Coś tu szło. Coś wprowadzano do sali. Huk. Donośne słowa. Cień przy czwartych wrotach. Ujrzałam mężczyznę. Zaraz po nim zbrukaną krwią istotę; istotę ponad dwukrotnie wyższą od nieznajomego.
– Radzę ci się pospieszyć, Ysenth. Samica nie wyglądała na zadowoloną.
Wyjście zamknięto.
Jazgot nie ucichł. Zawtórował mu skowyt, podkreślający obecność co najmniej dwunastu degrieli na złudnie opuszczonej arenie. Krew spływająca po wszystkich łapach, zaczęła zastygać w punkcie występowania u stworzenia odsłoniętej kości. Zwiesił łeb. Zamknął ślepia zlokalizowane przy spiczastych uszach, choć nadmiar gęstego futra zawczasu skrył je fenomenalnie. I drugą ich parę otworzył. Czerwoną, błękitno-czarną. Zasyczał, jednak do jawnego ukazywania zębisk nie kwapił się szczególnie.
Stojący nieopodal mężczyzna poluźnił łańcuchy - echo poniosło po arenie brzdęk – a napięte pozostawały one tylko tam, gdzie początek miała metalowa maska otulająca łeb degriela. Oczywiście w zestawieniu z ogromną ilością futra była ledwie widoczna. Sierść nachodziła na twardą osłonę. Pochłaniała ją. Podobnie dwa stalowe garby na długim grzbiecie przepuszczały szafranowe barwy zwierzęcia, jakoby płynny metal rozlany po źdźbłach Aruańskich wzgórz. Tego przywileju nie dostąpiły okolice żeber.
To mnie zabije. Szuranie przeszło aż do szpiku kości.
Dreszcz wypełnił kręgosłup. Pazury na podłodze pozostawiły trwały ślad.
To mnie zabije... Nie miałam dokąd uciec.
– Ten samiec pięć dni temu doczekał się potomstwa – objaśniła Iva, która z dłonią na moim ramieniu, chłonęła wzrokiem każdy atrybut degriela. – Wybacz zatem, że przyszło ci oglądać go w takim stanie oraz w takiej... odsłonie.
Rozbiegane spojrzenie zatrzymała na masce. Chwilowo. Zanim zareagowałam, wygląd zwierzęcia znowuż poddała ocenie. I wtedy nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że czynność tę powtarzała kilkukrotnie w przeciągu minuty; zawsze począwszy od dodatkowych par niepokaźnych oczu, skończywszy na krwawiących kościach.
– Co... co mu się stało?
– Samice żywią się mięsem własnych partnerów aż do momentu porodu. – Rzuciwszy mi ukradkowe spojrzenie, skrzyżowała ręce na piersi. Palcami kilkukrotnie uderzyła o przedramię. – A ci dobrowolnie towarzyszą partnerkom przez cały ten czas. Nie opuszczają legowisk, nie ryzykują zdobywaniem pożywienia... Tym bardziej, że osobniki płci żeńskiej nie są do tego wówczas zdolne.
– I jakim cudem on nadal się rusza?
– Skomplikowana budowa ciała dostosowana do płci degriela. – Poruszyła nieznacznie ramionami. – U samców prawdziwe mięśnie skryte są w kościach, powierzchowne służą wyłącznie do karmienia samicy. Oczywiście jednorazowo. Ich późniejszy brak utrudnia degrielom prokreację, jako że partnerce w efekcie groziłby głód.
– A ja muszę go... zregenerować. – Fenomenalnie. Kassan napiął łańcuch. W następstwie rozpętał się ogień wrzasków skrytych za murami istot. – Nie dam rady, Iva. – Coś wewnątrz mnie wykrzykiwało podobne słowa. – Naprawdę, nie dam rady tego zrobić.
Zacisnęła usta w kreskę, zapewne niepewna powodu jawnej niechęci do działania.
A powodów prawdę powiedziawszy było kilka, każdy zaś nawiązywał do problemu odmiennego, choć stale zależnego od istnienia pierwotnego – zaniku pamięci. Bo bez wspomnień nade wszystko nie ufałam właśnie sobie; sobie oraz krwi. Nie znałam mocy. Nie znałam ograniczeń. Wobec tego nie znałam własnego jestestwa. Teraz miałam użyć posoki, o zgrozo, nieświadoma konsekwencji, które ewidentnie niosło ze sobą władanie nią... A wsparcie ludzkie po utracie kontroli bądź co bądź nie było wystarczające.
– Jeśli potrzebujesz czasu, żeby dojść do siebie, zrozumiem to. Po prawdzie nie mamy go za wiele, ale kilka godzin odpoczynku mogę ci zagwarantować.
Kilka godzin...
Oni na planetach nie mieli tyle czasu. My również, skoro on nadal żył.
Serce podeszło mi do gardła, żołądek wykonał parę obrotów. Błędne myślenie o nieśledzących nas przed podróżą minutach runęło, gdyż zdało sobie sprawę ze swej absurdalności. Nie było żadnych sekund czy godzin, które bez skrępowania zdołałabym przeznaczyć na odpoczynek - każdy niewykorzystany na poszukiwania czas wiązał się z jego zwycięstwem a moją porażką. Musiałam przestać wątpić. Choćby na krótki moment.
Drzwi otworzyły się, zwiastując nadejście nieprzewidzianych gości. Lub gościa. W progu bowiem stanął Karl. Nie zrobił ku nam nawet kroku, jedynie z nieodgadnionym wyrazem twarzy śledził dalsze poczynania degriela, choć ten od momentu przybycia wojownika na arenę do żadnych większych działań nie był skory. Złapał ze zwierzęciem kontakt wzrokowy. Dwa uderzenia serca później, Kassan stał się dlań obiektem tysiąckroć ciekawszym. Z dłońmi wsuniętymi do kieszeni płaszcza, przekroczył próg.
– Coś się stało? – zagaiła Iva. – Myślałam, że dołączycie do nas po testach...
– Nie zamierzam brać udziału w pozbawionej sensu debacie. Sami uzgodnią, co należy zrobić, a później powiedzą o tym Wszechmocnej. I pewnie znów coś uzgodnią.
– Rozumiem, ale... – kapłanka wbiła wzrok w uzbrojonego wojownika – obawiam się, że będziesz musiał opuścić arenę. Jeśli zaczniesz wpływać negatywnie na Y'rę... Ona potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie... I przede wszystkim spokoju podczas testu. Widownia, jakakolwiek, choćby najmniejsza, prawdopodobnie mocno ją zdekoncentruje.
Jeszcze przed wejściem na salę poparłabym te słowa. Publika nie była wymarzonym dodatkiem do testu, którego przebieg zawczasu nie został nawet uczestnikowi zdradzony. Teraz jednak podawałam te myśli w wątpliwość. Mimowolnie zapragnęłam obecności Karla, choć po ostatnim incydencie nie miałam prawa prosić o wiele.
– Niech zostanie, proszę.
Karl uniósł brwi. Kassan przestał tłumić chichot.
Brązowe, sięgające ramion fale przysłoniły jego twarz.
– Pomocnik nam się przyda, tym bardziej płci męskiej. Panienkom należy się odpoczynek, bo musicie wiedzieć, że sprzątanie po degrielach najprostsze nie jest. – Iva spiorunowała Kassana wzrokiem, którego ten uparcie nie unikał. Uniósł kąciki ust. Nieco poważniejszym tonem dodał: – Oczywiście nie wszystkim panienkom. Ciebie, Iva, wsadziłbym do gnoju na pięć miesięcy co najmniej.
– Twoje towarzystwo mi wystarcza – odburknęła. I ani razu nie umknęła przy tym spojrzeniem gdzieś indziej. – Ale z grzeczności wezmę pod uwagę także tę lepszą opcję. Karl... możesz zostać. Jeśli dodasz tym samym bogini otuchy, nie będę was rozdzielać. – Ryk zamkniętych degrieli wstrząsnął areną. Pearl przysunęła do siebie worek, ale nie podeszła do istoty, dopóki Iva nie dodała: – Możemy zaczynać, Y'ra? Postaraj się niczym nie przejmować, jeśli coś wymknie się spod kontroli, inni kapłani ci pomogą.
Rzuciłam Karlowi błagalne spojrzenie, smakując zarazem gorzkiego rozczarowania. Patrzył przed siebie. Nie obrócił głowy. Iva usiadła przy urządzeniu, włożywszy do niego próbkę. Dźwięk poruszanego pokrętła zmieszał się z odgłosem rozwiązywanego worka, niemniej swąd posoki oraz zgnilizny raptem sekundę później skutecznie odwiódł pozostałe zmysły od reagowania na bodźce. Pozostał tylko węch. Rozmowy docierały do uszu z daleka, ciało błagało o ucieczkę lub odpoczynek, oczy zaś sama nieco przymknęłam.
– Weź to. I wpuść swoją krew do zewnętrznego krwiobiegu degriela. – Poczułam delikatne szturchnięcie w talii czymś twardym, nieostrym. Kapłanka podała mi sztylet, pierwotnie zajmujący miejsce w pochewce przy udzie. – Nie musisz od razu tworzyć wszystkich mięśni, wystarczy nam coś prostego, jak dalsza część naczyń krwionośnych.
Z pewnością będą one prostsze... Obróciłam ostrze w dłoni.
– Spokojnie, degriel panienki nie zje – zażartował Kassan. Jego ciemne oczy rozbłysły. – Nie lubują się w kościach, więc śmierć bogini nie grozi.
– Dobrze, że ty wyhodowałeś wystarczająco tłuszczu – syknął Karl.
Z podejściem do mężczyzny czekać już nie zamierzał.
Skryte w kieszeniach dłonie definitywnie zacisnął w pięści.
– To są mięśnie, Karl. W dodatku zdobyte ciężką pracą.
– Przysięgam, że degrielom będzie wszystko jedno, co zaraz zjedzą.
– Sent'en – syknęła ostrzegawczo Iva. Pokręciwszy ukradkiem głową, uznała ów ruch za zbyteczny. Stał przecież tyłem. Nie widział medyczki. Nie miał jak usłyszeć własnego nazwiska pośród zgiełku emocji. Dlatego niespełna trzy sekundy później wstała, szurając krzesłem o podłogę. To pomogło kapłance mężczyznę zatrzymać. – Nie możesz. Śmieciowym jedzeniem nie zwykliśmy ich karmić, a co poniektóre degriele doczekały się właśnie potomstwa. Zasługują na odpowiedni posiłek. – Kątem oka zerknęła na mnie i dodała: – Y'ra, proszę, zignoruj zachowanie tego świątynnego... erotomana. Możesz zaczynać. Życzę ci powodzenia, vini farada es endes.
Przyłożyłam ostrze do wewnętrznej części dłoni. Dopiero wtedy obrócił się Karl. Nie przecięłam skóry. Zastygłam w bezruchu. Z gardzieli zwierzęcia uleciał jazgot, który nie stłumił odgłosu haratających o podłogę pazurów. Zadrżałam. Postawiłam pierwszy krok, a istota wraz z każdym następnym jawiła się wyższa. Zgrzyt metalu wypełnił arenę, łańcuchy napięte zostały raz jeszcze. Degriel obnażył kły.
Czyjaś dłoń pogładziła moje ramię.
– Idź. Nic ci nie zrobi.
Kwestionowałam obietnicę Karla, a mimo to przejechałam gładko ostrzem po skórze, wyczuwając ranę sięgającą kciuka. Krople krwi wypłynęły z rozlepiającej się rany; zbrudzone palce pozwoliły im upaść. I był to moment, w którym odniosłam wrażenie, że nie wiem co mam robić. Serce załomotało w piersi, mrowienie w żyłach zwiększyło tempo jego pracy... moc została przebudzona, lecz nie istniał na tę chwilę nikt, kto wydałby jej odpowiednie rozkazy. Uniosłam rękę. Zamknęłam oczy, intuicyjnie wyobrażając sobie cienką, nad wyraz delikatną wstęgę sunącą ku degrielowi. I uznałam, że jeśli w istocie nic nadzwyczajnego nie ma teraz miejsca, to ze wstydu zapadnę się pod ziemię na kolejny rok.
Bo nie czułam nic nadzwyczajnego.
Ot sunąca po dłoni krew, raz za razem spadała na ziemię. Ciepła, lepka, rozsiewająca intensywny odór - nie leciała ku górze zgodnie w wyobrażeniami. Posłuszna bezwzględnej grawitacji, burzyła wzniesione mury nadziei. Nie chciałam patrzeć na nieuniknioną porażkę. Tak bardzo nie chciałam tego robić. A jednak otworzyłam oczy, by nie karmić dłużej duszy złudnym optymizmem. Zsuwająca się wzdłuż nadgarstka kropla splamiła rękaw podarowanej mi sukni. Ciszę przerwało czyjeś westchnienie.
– Widzę komórki odpowiedzialne za produkcję tych boskich... Nie jest ich za wiele, ale taka ilość powinna być wystarczająca do wykonywania prostych sztuczek – wymamrotała Iva, sądząc po tonie głosu, mocno skonfundowana. – Nie rozumiem, dlaczego teraz nie doszło do... czegokolwiek. – Przekręciła coś w urządzeniu, nim pochyliła głowę nad próbką. – Mogłabyś przesłać krew do żył degriela bezpośrednio i dopiero w nich rozpocząć proces regeneracji?
– Bezpośrednio?
– Przelać krew do zerwanych tkanek albo naczyń krwionośnych.
Czy mogłabym... Spojrzałam prosto w jedne ślepia bestii. I właśnie te przy uszach zamknęły się bezzwłocznie. Nie, nie mogłabym! Zawarczał, gdy postawiłam krok do przodu. Karl odruchowo sięgnął po dziwny przyrząd doczepiony do pasa, a Kassan...
– Niech się panienka nie martwi, nasza ukochana Pearl odwróci jego uwagę.
Zaraz po tych słowach wymusił na istocie posłuszeństwo. Hodowczyni zaś podeszła do degriela z mięsem wielkości własnej nogi, nie dbając o powstały w następstwie ślad. Będąca nim posoka, zmieszana na posadzce z półprzezroczystymi płynami, kształtem jęła przypominać z wolna płynący strumyk o początku zlokalizowanym gdzieś w paszczy zwierzęcia. Cichy pomruk odbił się od ścian. Dłoń Pearl pogładziła nieprzysłoniętą maską część pyska. I wtedy skinięciem głowy zachęciła mnie do podejścia.
– Zignoruje cię na najbliższe pięć minut. Możesz robić swoje.
Więc postawiłam kolejny krok. Pierwszy. Drugi. Trzeci. Swąd pożeranego mięsa przyprawił mnie o dreszcze; nieprzyjemny zapach samego degriela wywołał zawroty głowy niebywale ciężkie do opanowania. Podeszłam do kości lewej łapy, rezygnując z natychmiastowego jej dotknięcia. Żyły. Tkanki. Mięśnie. Wszystko to, doszczętnie rozszarpane, przywodziło na myśl plątaninę sieci, której nie sposób było długo obejmować wzrokiem. Wstrzymałam oddech, choć duchota panująca na arenie zapalczywie odwodziła płuca od tego pomysłu. Zakrwawiony opuszek palca przyłożyłam do punktu, gdzie zastygły już szkarłat gromadził się swego czasu najczęściej.
Rozpoczęłam odliczanie.
Nie wiedziałam, do czego. Po prostu rozpoczęłam. Od sześćdziesięciu.
Pięćdziesiąt dziewięć. Pięćdziesiąt osiem. Pięćdziesiąt siedem.
Mrowienie objęło każdą kość dłoni. Niezmiennie płynęło we wskazywanym przez coś innego, aniżeli mnie samą, kierunku... bo choć ja nieraz uległam rozkojarzeniu za sprawą odgłosów miażdżonych kości lub przeżuwanego mięsa, to energia pozostawała nienaruszona. Nie był to dobry znak. Z pewnością. Wpływu na tempo przemieszczania się posoki nie miałam nagle żadnego. Mknęła przed siebie, bez ingerencji boga.
A degriel zastygł w bezruchu.
Nie porzucił mięsa wystającego z pyska. Coś zarejestrował, być może dotkliwie odczuł. Łypnął kątem oczu na łapę. Z trudem przełknęłam ślinę. Postawiłam krok w tył. Powoli, proszę, powoli. Palce oderwałam od miękkiego, lepkiego mięsiwa. Drugi krok. Żadnych gwałtownych ruchów. Trzeci krok. Ślepia usytuowane przy szyi nie oderwały się od dopiero co leczonego punktu. A wkrótce potem pozostałe podążyły ich śladem. Sięgnęłam po rękę Karla, od której, nie wiedzieć czemu, nagle dzieliły mnie centymetry, ale palce w ostatecznym rozrachunku zacisnęłam na grubym, szorstkim rękawie miast dłoni, ku której zdążałam. Ten degriel... zawył rozpaczliwie.
Odpowiedziała mu kakofonia jęków.
Coś było nie w porządku. Definitywnie. Czułam ruch własnej posoki krążącej w jego żyłach; czułam ruch krwi zakorzenionej w obcych naczyniach krwionośnych, a przecież bezpośredni kontakt utraciliśmy niespełna sześć sekund temu. Wbrew sobie uniosłam palec serdeczny. Pearl rzuciła Kassanowi porozumiewawcze spojrzenie, po którym ten łańcuch naciągnął. Ktoś powiedział coś do mnie. Wykrzyczał. Karl wzmocnił uścisk dłoni, ale resztę jego gestów przestałam rejestrować. Rana zapiekła boleśnie.
– Y'ra, nie panikuj! – Iva chyba poderwała się z miejsca. – On cię nie skrzywdzi!
Nie, nic nie rozumiecie...
– To ja go skrzywdzę – wyszeptałam drżącym głosem.
Górna część łapy pękła, a gdy rozsadzona została jej całość, czerwień zalała arenę.
KOREKTA 29.03.2024r.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top