ROZDZIAŁ 002

Jermony były majestatycznymi stworzeniami. 

Ponoć, bo żadnego po opuszczeniu chatki nie pozwolono mi zobaczyć. Zasłonięto mi oczy. Ot tak, aż do końca podróży. I brzmiało to fatalnie zważywszy na okoliczności, ale dla własnego bezpieczeństwa nie negowałam decyzji towarzyszy. Zadałam tylko pytanie, na które niemal od razu uzyskałam dzięki Meili odpowiedź: 

– Nowe wspomnienia tworzy jedynie wzrok, więc pozostałymi zmysłami nie należy się teraz przejmować. Nawet próba wyobrażenia sobie czegoś nie przyniesie upragnionego rezultatu, bo myśli nigdy nie odwzorują prawdziwego oraz niewidzianego, choć znanego ci uprzednio wzorca. Zawsze powstanie jakaś drobna różnica. I to właśnie ta różnica Stwórczynię chroni. Słuch czy węch... cóż, kapłani długo nad tym debatowali. Ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że zapachy i dźwięki mogą być znajome, lecz w żadnym wypadku nie wspomogą one bogini we wskazaniu dokładnego źródła ich powstawania. Zacznie Wszechmocna oscylować między prawdopodobieństwami oraz możliwościami, ale nigdy między poprawnymi odpowiedziami. Proszę nam zaufać. 

Kwestię ich obecności w domku jednak przemilczeli, choć nie potrafiłam pojąć, dlaczego stanowili wyjątek od reguły. Wszak wojowników oglądać mogłam. 

Naszą czternastodniową podróż Razer spędził na opisywaniu otoczenia, wielokroć także mijanych istot bądź bujnej roślinności. Począwszy oczywiście od jermonów, których długie poroże raz za razem uderzały o moje ramiona, a bluszcz wpleciony w rzekomo białą sierść przy szyi systematycznie drapał odsłoniętą skórę. Tętent kopyt znienacka zmieszał się z kolejnymi ciekawostkami wychodzącymi z ust Goustena. 

– Jermony w przeciwieństwie do Karla nie są jakoś szczególnie wybredne. I za to je cenię. – Odniosłam wrażenie, że kiwa głową z uznaniem. – No ale właśnie przez wzgląd na zamiłowanie do nietypowych posiłków mają przekształcone przełyki, więc nic nie piją. A przynajmniej nie w sposób typowy dla zwierząt. Widzisz te rogi, które zawijają się przed czołem, bezoczna panno? Wiem, że nie, ale wyobraź je sobie... takie podobne do poroży rosnących po bokach kręgosłupa. Dzięki nim pobierają wodę. Natomiast rośliny przy szyi pomagają araiczykom przewidzieć pogodę. Zwiastują też zmiany pór roku.

Pogładziłam dłonią puszystą sierść zwierzęcia, wyczuwając jednocześnie obecność siedzącego za mną Karla. Dodatkowa ochrona podczas jazdy była nieunikniona. Co gorsza, ochrona ta od dwóch tygodni nie uległa zmianie. 

Kiedy do moich uszu dotarło określenie bezoczna panna – dwudziesty pierwszy raz, to zdołałam zapamiętać – zacisnęłam mocno zęby, skrywszy twarz pod kapturem. Jako że Razer doskonale zdawał sobie sprawę z dręczących mnie słabości, nierzadko śmiało je wykorzystywał, przy czym żadną przeszkodą w postaci protestu nie musiał się swego czasu przejmować. Ja tak czy inaczej nie miałam pojęcia, jak mogłabym do niego doprowadzić. Nazbyt częste wtrącenia do monologu natychmiast uznałby za przejaw dziecinnego zachowania zaś pozostałe tematy, niegdyś żwawo poruszane, po czternastu dniach po prostu wygasły. Był to również główny powód, dla którego obecność mężczyzny z każdą godziną robiła się coraz to bardziej męcząca.

– Przysięgam Razer, jeśli nie skończysz zaraz mówić, to odetnę ci język – wymamrotała Meila gdzieś po prawej stronie. Straciła cierpliwość jako pierwsza... Choć od samego początku stawiałam na Karla. Wojownik jednak przysunął się bliżej z nieadekwatnym dla niego spokojem. Palcem zaś zastukał o moją dłoń, nim ostrożnie wsunął do niej coś chropowatego, zaskakująco cienkiego... 

– Kora drzewa? 

– Pożywienie jermonów – sprostował markotnie. – I kora drzewa. Niech Wszechmocna go nakarmi, w przeciwnym razie nie będzie mnie słuchał.

Docisnęłam ciało do szyi zwierzęcia, ale nieprędko przysunęłam dłoń ku jego pyskowi. Zalała mnie bowiem fala ulgi. Nie czułam noży w okolicach bioder. Przy odrobinie szczęścia zdołałabym wyrwać się ze śmiercionośnego uścisku wojownika. Być może. Byłabym wolna... Przy odrobinie szczęścia... Ciepły oddech otulił palce, kiedy jermon dyskretnie obwąchał przekazywany mu przysmak. Mniej przyjemne uczucie podążyło wzdłuż dłoni, gdy korę zgarnął szorstki oraz definitywnie rozwidlony język. 

– Chciałaby Wszechmocna... 

– Mogę was o coś zapytać? – przerwałam Karlowi. Przypadkowo, lecz mimo to naraz zwiesiłam głowę w celu ukrycia płonących policzków, kiedy zapadła cisza. Obserwowali mnie. Z pewnością. Jakże głupie było to doświadczenie. – Nazywacie mnie przez cały czas Boginią, Stwórczynią... Ale jak brzmi moje prawdziwe imię? 

Coraz szybsze uderzenia serca uświadamiały mi, jak kojące bywały monologi Razera. Zapewniały odpoczynek od pytań wymagających szczegółowej odpowiedzi, bo kierowały wyłącznie na mężczyznę uwagę towarzyszy. Teraz to mnie otoczyły spojrzenia, a nawet zaintrygowanie tematem, który nie wiedzieć czemu, nagle poruszyłam. 

– Cóż... to zależy, jakie sobie bogini wybierze – zaczął Nite. – Na każdej planecie dominuje inny tytuł, więc nie posiada Stwórczyni konkretnego imienia. 

Zacisnęłam usta w kreskę. Żal rozlał się po klatce piersiowej, wypalając rozczarowaniu drogę ku sercu. Miano boga nie było mi przynależne już od momentu przebudzenia; zresztą, nie czułam też, by przynależne było ono mojej osobie kiedykolwiek. Ale ilekroć dokładałam starań, by myśli te zrzucić na samo dno nieistotności, tylekroć przeczuwałam, że obecny stan duszy na to mi nie pozwoli. Bo nagle, wbrew wszystkiemu, pragnęłam otrzymać niepowtarzalne, wyjątkowe imię. Przez ich bezmiar nie opuszczało mnie wrażenie, iż zależna byłam jeno od aktualnego miejsca pobytu; że na każdą cząstkę jestestwa - osobowość, przydomek, wygląd – wpływali ludzie zgromadzeni na wybranych terenach. Byłam tym, kim chciano żebym była. 

– Możemy Stwórczyni jakieś nadać – wtrąciła łagodnie Meila. 

– Proszę, zwracajcie się do mnie nieformalnie... 

– Na przykład Y – zasugerował Razer. Skierowałam głowę na lewo, nie mogąc ocenić, czy tym razem również sobie żartuje. I prawie już uwierzyłam w jego szczere chęci pomocy, dopóki nie dodał: – Zawsze jak śpi, układa się na kształt araiskiego znaku 𐌙, ale skróciłbym nieco brzmienie. Może poprzez przycięcie środkowej kreski? Wyszłoby Y. 

– Wcale tak nie śpię... – skwitowałam, nieco mniej stanowczo niż zamierzałam. 

– Mam rozumieć, że chcąc nie chcąc obserwowałaś się przez ten rok? 

Gdzieś z przodu zarejestrowałam cichy śmiech Nite'a. 

– Nazywanie kogoś w ten sposób może być problematyczne. Ponadto imię nie powinno składać się z jednego znaku, co gorsza tak brzmiącego. Chyba że jednak bogini podoba się taki... – Faisen zawahał się, jakby w poszukiwaniu odpowiedniego słowa – tytuł. Bo ciężko to w ogóle nazwać imieniem. 

– To może Y'ra? – poprawił się Razer. 

Westchnieniem ogłosiłam rezygnację. 

– Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Ale... 

Moje niezadowolenie stłumiło wycie jermona oraz raptowne uderzenie przednich kopyt o ziemię. Odruchowo złapałam poroże chroniące nas od upadku. Karl objął mnie w pasie jedną ręką, przywracając ciało do uprzedniej pozycji. Mocniejszy chwyt drugiej wyczuwałam na dłoni kurczowo zaciśniętej przy bluszczu. Stłumiłam pisk. Dookoła rozbrzmiały ostre słowa nagany. Karl. Naciągnął kaptur praktycznie na czubek mojego nosa; pospiesznie oraz niedelikatnie, wskutek czego łzy automatycznie napłynęły do oczu. 

– Złaź z drogi – warknął. – Mam cię stratować? 

– Jesteście wojownikami... – Posłyszałam wysoki głos dziewczynki. 

– Bardzo spostrzegawcze z ciebie dziecko. Odsuń się. 

– Potrzebujemy pomocy! 

– A my czasu. Przestań go marnować i... 

– Karl, uspokój się – wycedziła Meila. – Dodajesz nam problemów.

Ucisk na nadgarstku ani trochę nie zelżał. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że wezbrał na sile, kiedy mrowienie kończyny zdemaskowało zapewne przed momentem powstały ślad. Zamarłam, uważając jakiekolwiek próby wyszarpnięcia ręki za nierozważne. Bynajmniej nie zamierzałam testować cierpliwości wojownika, albo przekraczać wyznaczonych przez niego granic. 

Peleryna, którą od Razera otrzymałam jeszcze przed wyjazdem, szczelniej zakryła przyduże spodnie oraz koszulę. I choć dokładano wszelkich starań, aby araiczyków o mojej obecności w wioskach pod żadnym pozorem nie zawiadamiać, to nieuniknione było wzbudzanie u ludzi podejrzeń nietuzinkowym wyglądem piątego jeźdźca. Czerwone rogi na czole, których zamaskowanie graniczyło z cudem... One w zupełności wystarczały. 

– Proszę, naprawdę potrzebujemy pomocy! – Wysoki ton głosu nieznajomej, wzmógł ucisk dłoni Karla. Rozmowy ucichły. 

– Jak się nazywasz? – zagaiła Meila.

– Ja... Nathea Beatheliana.

– Nathea... – powtórzyła, niemalże z czcią. – Śliczne imię. Nahe w staroaraiskim oznaczało cel, a warto zauważyć, że mało kto dzisiaj nosi w sobie dawny zapis słów...

– Przejdź do konkretów, Meila – sarknął Karl. 

– Nie z tobą rozmawiam – odburknęła w odpowiedzi. 

– Powiedz, Nathea, czy mogłabyś wyjawić nam powód waszych zmartwień? Ty albo ktokolwiek z wioski? – wtrącił się Nite. 

– Demony – skrzekliwy głos, przypuszczalnie starca, rozbrzmiał gdzieś za nami. – Demony albo bogowie czają się przy Kite. Okolice tego jeziora nie są już bezpieczne. – Serce zadudniło. Bogowie. Demony. – Boimy się opuszczać Vorrivę, więc handel z sąsiednimi wioskami bywa utrudniony, a gleba na terenie Niebiańskich Pól jest wystarczająco nieurodzajna, żeby dotknął nas problem głodu. 

– W nocy... ale czasami też nad ranem słychać tam przeraźliwe krzyki – dopowiedziała rychło Beatheliana. – Ale nie takie ludzkie czy zwierzęce, chyba bym je rozpoznała. To są krzyki... czegoś innego. Są straszne.

– Nie widzę tu problemu, który dotyczyłby nas. 

Ani drgnęłam. Nie ośmieliłam się. Nie mogłam. Karl jawnie prezentował swoje podirytowanie szorstką barwą głosu. Wprowadzenie do rozmowy przemocy, bądź znacznie ostrzejszych słów lub gróźb, było zatem tylko kwestią czasu. Cóż mogłam zrobić... Szczerze wątpiłam, by wysunięcie jego ostrza z pochwy nie poskutkowało po stokroć szybszym przechwyceniem broni przez wojownika. Ale należało spróbować. Badania... badania nadchodziły nieuchronnie. A minione dni dowiodły, że poddanie się im w towarzystwie wojowników byłoby w skutkach tragiczne. Bywali impulsywni. Milczący. Odpowiadali zdawkowo, a odpowiedzi nierzadko obleczone były w nieścisłości. Jak mogłabym zaufać komuś takiemu? Zapewne czekali na dogodny moment do ataku. 

– To dziwne – zaczął Razer. – Pozostałe wioski wyglądają na nietknięte przez podobne obawy. I mam tu na myśli też araiczyków. No... są pełni życia jak zawsze, a podczas podróży niejednokrotnie natknęliśmy się na przewóz drogocennych kruszców. 

– Problem stanowi tu tamta część Kite, mój drogi – rzekł starzec. Mogłam tylko zgadywać, że wszystkim wskazano źródło owych nieszczęść, bo zapadła cisza. Jakże nieznośna cisza. Raz jeszcze przerwał ją araiczyk. – Usłyszenie tych krzyków poza Vorrivą nie jest możliwe. Zwróć też uwagę, młodzieńcze, na czas ich trwania. Rozpoczęły się raptem parę dni temu, więc mieszkańcy nie mieli kiedy zasiać paniki. 

– I zamiast zwrócić się o pomoc do żołnierzy, czekaliście na ich przybycie – żachnął się Karl. – Doprawdy, działanie godne pochwały. Jedźmy już, tracimy tutaj czas. Równie dobrze dźwięki mogą powstawać przez wiatr wiejący z gór Myhmar... 

– Nie zakładaj od razu, że sytuacja z krzykami nie jest warta uwagi. 

– Podniecanie się wymyślnymi historiami, które swoją drogą nie mają racji bytu przez wzgląd na okoliczności, znacznie nas spowolni. Tego właśnie chcesz, Razer? 

– Świetnie. W najgorszym wypadku znowu zlekceważymy przeciwnika. Spójrz, do czego doprowadziła już jedna taka drobnostka, zamierzasz ją powtórzyć? 

– Karl, posłuchaj... Razer, o dziwo, ma teraz rację. – czułam, że Nite dobrymi zamiarami wznieca w sercu Karla ogień; ogień niekoniecznie sprzyjający konwersacji. – Wzgórza Aruanu leżą daleko na południu, ale nie możemy wykluczyć sprawnego przemieszczania się nieprzyjaciela. Oczywiście pod warunkiem, że dokonał regeneracji. 

– Pomożemy wam – zadecydowała Meila. A wiozący mnie jermon ruszył przed siebie na rozkaz niewypowiedziany, acz wiadomo komu przynależny. 

Z początku nie zarejestrowałam żadnych dodatkowych tętentów kopyt. O zwiększonej odległości między nami a wojownikami świadczyły więc wówczas jedynie ich niknące rozmowy - ledwie możliwe do wychwycenia spośród setek ludzkich, czasem aż trywialnych. Ale kiedy zyskałam absolutną pewność, że do ponownego spotkania z towarzyszami nie dojdzie w przeciągu najbliższych trzech minut, ułożyłam dłoń obok biodra. Niepozornie. Taką żywiłam nadzieję. Rękojeść sztyletu musnęła moje palce. 

Gdyby zaatakowali, musiałabym się obronić... 

I obróciłam się nieznacznie. Może dodałam tym samym gestowi zwyczajności... Dwadzieścia pięć centymetrów ku górze, liczone od grzbietu jermona. Dwadzieścia sześć centymetrów w tył, liczone od mojego biodra. Nachylenie pod kątem trzydziestu stopni... Wyliczenie bądź spamiętanie dokładnej lokalizacji rękojeści, nie stanowiło dla mnie problemu. Nie miałam pojęcia dlaczego, jednakowoż uznałam to za naturalne. A dwa uderzenia serca później żywiłam nadzieję, by przy potencjalnej próbie wyszarpnięcia sztyletu z pochwy nie doszło do komplikacji. Niestety niepokój - o zgrozo, potęgowany obecnością Karla - sięgał właśnie zenitu. 

W następstwie bliska byłam poddania się strachowi. 

– Kiedy opuścimy wioskę? – zagaiłam. 

Milczenie było na swój sposób przewidywalne. I pomimo swej przewidywalności nadal drażniące. Z oddali dobiegły nas nawoływania Meili, ale upragniony rezultat przyniosły dopiero te Razera. Nie żebym się tego nie spodziewała... 

– Chłopie, zachowujesz się jak dziecko! Powinniśmy podjąć wspólną decyzję, a tym bardziej nie tak pochopną i nienawistną! Może trochę zwolnisz, co? 

– Czy wyglądam ci na osobę chętną do rozmowy, miernoto? 

– Jak dla mnie to na ten moment w ogóle nie wyglądasz, bo widzę tylko twoje plecy- 

– I niech tak pozostanie – przerwał mu ostro. 

– Jesteś zły, że posłuchaliśmy dziewczynki? – zagaiła Meila. – Rozumiem twoje sceptyczne nastawienie, ale wmieszani są w to wszyscy araiczycy... 

– Tracę cierpliwość, O'vinis, naprawdę powinniście się zamknąć. 

– Nie rozważyłeś żadnych za i przeciw – wtrącił Nite. Błagałam go w myślach, by przestał. – A przecież z krzykami przy jeziorze nie mieliśmy jeszcze do czynienia.

– Tylko idiota dodawałby nam problemów, kiedy nie jesteśmy w stanie ogarnąć nawet jednego. – Prychnął, jakby rozbawiony własnymi słowami. – O ile historie, które sam wymyśliłbym po alkoholu, można nazwać problemami. 

– Problemy... Bardziej problematycznego wojownika nie mogłaś już stworzyć Y'ra? 

Przestań! Karl szarpnął za paski. Rozbrzmiała stal. Rozbrzmiały noże, a noże wznieciły ogień. Ciało pochłonął żar. Żyły zapłonęły. Kręgosłup przeszedł dreszcz. Moja ręka – odruchowo, niezgodnie z wolą bądź zamierzeniami - wystrzeliła ku namierzonej zawczasu rękojeści. Pochwyciła cel. Wysunęła. Druga dłoń szarpnęła za ograniczającą mnie chustkę. Wciągnęłam powietrze ustami. Zamachnęłam się ostrzem, niewiele przy tym myśląc. I przełożyłam nogę na drugą stronę grzbietu, choć również niezgodnie z własną wolą. 

Za blisko. Za blisko. Za blisko.

Byłam za blisko Karla, a odsunięcie się na czas utrudniały poroża jermona. Nie...nie utrudniały. Uniemożliwiały. Byłam bez reszty odgrodzona od ziemi. Tego zaś w pozornie prostym planie nie uwzględniłam, bo przez stłumiony zmysł wzroku rychło o nich zapomniałam. Ktoś krzyknął. Wykrzyczał moje imię. Pisnęłam, wyczuwszy stanowczy chwyt dłoni na mojej koszuli - gdzieniegdzie szkarłatnej. Szkarłatnej miast szarej. 

Wnet świat zalała fala ciemności. Dociśnięto moją głowę do torsu Karla, ciało zaś unieruchomiono; zamknięto w klatce zbyt mocnego uścisku. 

– Co... Stwórczyni, wszystko w porządku? – wychrypiała Meila. 

– Unieszkodliwię ją. 

– Nawet nie próbuj, Razer – wysapał Karl, kiedy ponowiłam próbę opuszczenia pułapki, a czucie opuściło jedną rękę. Pech chciał, że akurat tę dzierżącą sztylet. Ostrze upadło na ziemię. Powietrze przeciął brzdęk. Karl natomiast z niezrozumiałych dla mnie powodów nabrał raptownie powietrza w płuca. – Głuchy jesteś czy mam ci uszy dorobić? 

– Podziurawi cię jak sitko, chłopie. I bynajmniej nie sklei w najbliższym czasie... 

– W najbliższym czasie jedyną podziurawioną osobą w tym gronie będziesz ty. 

– Przestańcie w końcu! – Po lewej stronie wychwyciłam ruch jermona Meili. – Doprawdy, dzieci w ciele dorosłych! Y'ra, co się stało? 

Zabiją mnie. Byłam zbyt lekkomyślna. Zaraz mnie zabiją. Postąpiłam zbyt impulsywnie, mimo że wcale teraz nie chciałam. Zabiją mnie. Zabiją mnie. Zabiją mnie. Gardło zapiekło boleśnie, ranione samą obecnością łez. Zaatakowałam... Dlaczego? Kretynko! Jeśli pierwotnie rzeczywiście zamierzali mi pomóc, to wrogie nastawienie względem nich było niczym innym, jak gwoździem do trumny. Mogłam zyskać sojuszników, może też wśród nieprzyjaciół. Albo zdobyć informacje. I czegoś się dowiedzieć. Teraz skazałam się na samotność; na tę nie do końca przyjazną perspektywę w obliczu zewsząd ogarniającej mnie niepamięci. 

– Y'ra? 

Meila O'vinis, Karl Sent'en, Nite Faisen, Razer Gousten... Słowo Boga, Karmazynowe Oko, Biała Nić, Złote Ostrze... Meila, Karl, Nite, Razer... Znałam ich imiona. Fatalnie. Równie dobrze mogli nie truć mnie kłamstwami a sycić gorzką prawdą. Słowo. Oko. Nić. Ostrze. Na domiar złego gdzieś w głębi duszy migotała myśl, że możliwie przyjacielska relacja była w nas zakorzeniona; łączyła osobne ciała gałązią zaufania. A ja, jak skończony nieudacznik, gałąź tę próbowałam przeciąć. 

Pod warunkiem, że w ogóle istniała. 

– Y'ra? 

– Przepraszam – zaczęłam ostrożnie. – Nie chciałam... Naprawdę... 

– Z reguły dźgnięcia nie są przypadkowe – zaznaczył Nite. – Próbowałaś go zabić. 

– Nie... nie, nie chciałam. Przestraszyłam się i... odruchowo tak, mimowolnie... ja... – Nikt nie zabrał głosu, więc ja również nie kontynuowałam. Bo nie było wiarygodnego wytłumaczenia na takie zachowanie. Ot odruchowo lub przypadkowo złapałam za rękojeść, której przez dłuższy czas nie widziałam. Pomimo wplecionej do wypowiedzi prawdy, sama ledwie uwierzyłabym w owe argumenty obronne napastnika. 

– Przestraszyłaś się nas? – Resztkami sił wyłapałam dalsze pytania Meili. Czucie w ręce. Odzyskałam czucie w ręce, jednakowoż sztylet pozostał na ziemi. – Wiem, że ta dwójka nie zachowuje się adekwatnie do wieku, ale to chyba nie jest powód do ataku. Nigdy byśmy... cię nie skrzywdzili. – Skrzywiła się na ów nieformalny zwrot. 

– Macie noże – wycedziłam niekontrolowanie. – Chcecie zabrać mnie na badania... a oczy zakrywacie, żebym nie rozpoznała trasy, którą przemierzyliśmy. Czemu miałabym wam zaufać? Próbujecie zrobić to samo, co bóstwo na Wzgórzach Aruanu? 

– Nikt nie chce cię skrzywdzić, a już tym bardziej my! Przecież pamiętasz wydarzenia z Wojny Wszechmogących, powiedziałaś to w chatce. Nie mogłaś zapomnieć stojących za tobą wojowników i żołnierzy. No chyba że jednak mogłaś. 

Krzyki żołnierzy. Krzyki wojowników. Wojownicy. 

W istocie ktoś stał tego dnia na czele armii, lecz nie mogłam mieć pewności, iż byli to właśnie oni. Dla wroga nie stanowiłoby problemu odegranie roli przyjaciół, których twarzy z minionych wydarzeń nie potrafiłabym nawet w myślach przywołać. Zwłaszcza, że do czynienia miałby on teraz z niekompletną, narażoną na rychłą śmierć, skaleczoną amnezją boginią. Zbadałam uważnie wzrokiem twarz Meili, nie oderwawszy się od Karla. Tylko imię nie było mi obce. Twarz pozostawała nieznana, skryta za gęstą mgłą. 

– Nie wiem... Nie pamiętam. 

– Spokojnie, Y'ra, nie musisz ufać nam od razu – uspokoiła mnie wojowniczka. – Domyślam się nawet, że do momentu odzyskania duszy nie będzie to raczej możliwe, ale zrobimy wszystko, by mimo tej trudności przywrócić ci dawną potęgę. Jeśli potrzebujesz czasu, zrobimy postój przy Trzeciej Bramie Vorrivy. A później pojedziesz ze mną. Obiecuję, że Karl nie będzie miał nic przeciwko temu. – On jednak zdawał się sądzić inaczej. Prychnął, by po nieznacznym wzmocnieniu uścisku uwolnić mnie z objęć. Na karcące spojrzenie towarzyszki w ogóle nie zareagował. – Badaniami też się nie przejmuj. Kapłani chcą tylko zobaczyć, czy zdolna będziesz do przeniesienia nas na planety w niemalże ludzkiej postaci, to wszystko. Nikt cię nie zrani. Obiecuję. 

Choć zapewnienia wybrzmiały szczerze, nie uspokoiły otulonego lękiem serca. Kości klatki piersiowej malały, by siłą wydrzeć mi powietrze z płuc, a krew buzowała, jakby zaniepokojona nadchodzącymi wydarzeniami. Mimo to dodałam:

– Jedźmy. Jedźmy do Świątyni Serca. 

Póki co nie miałam szans na ucieczkę. 

Ale błagałam los w duchu, by owo niezrozumiałe poruszenie krwi, także było jedynie wymysłem spętanego niepamięcią umysłu.  

KOREKTA 24.02.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top