Rozdział 40
Hej, hej ;) Skoro tak bardzo chcieliście kolejnego rozdziału i to więcej niż jedna osoba, to co mi tam... Wrzucę dwa ;) <3
1/2
Bianka
Zebrali nas w salonie. Gnieździliśmy się, gdzie się tylko dało. Oprócz Zuzi, która wciąż przebywała u dziadków, byli wszyscy. Na środek wyszedł dziadek i objął nas wzrokiem.
– Moi drodzy, nadszedł czas zmian. Czas podjęcia ważnych decyzji, które skierują nasze życia na nowe tory. Nie chcemy jednak zaczynać od poczucia żalu i straty. Pragniemy zbudować nasz nowy świat na dobrych i trwałych fundamentach. Dlatego właśnie jesteśmy tu wszyscy. Alfy i nie Alfy, mężczyźni, kobiety i dzieci. Powinniśmy wspólnie decydować, dyskutować, działać. – Zerknął na mężczyzn stojących za nim. – Znaleźliśmy miejsce, w którym moglibyśmy zapuścić nowe korzenie i chcemy wam je przedstawić. Może zacznę od minusów. – Uśmiechnął się smutno. – Musimy się stąd wynieść, zostawić wiele za sobą, nie możemy zabrać wszystkiego, co posiadamy, bo to tylko nas spowolni. To wieś, nie miasto, do którego przywykliście. Wszędzie trzeba dojeżdżać samochodem lub PKS–em, który nawet nie przejeżdża obok tych zabudowań, a trochę dalej. Wliczcie więc do bilansu mnóstwo spacerów. Musimy zacząć wszystko od nowa. Nowa szkoła, przedszkole, praca... – Rozłożył ręce. – Będzie ciężej, nie ukrywam. Nie wprowadzimy się do pięknych domów, do wygodnych salonów i wyposażonych kuchni. Musimy włożyć wiele pracy, żeby w ogóle móc tam żyć. – Uniósł wysoko palec. – WSZYSCY, bez wyjątków. Każdy musi się przyłożyć, abyśmy mogli odbudować tę wieś i tam zostać. Teraz przejdę do plusów. – Zaczął wyliczać na palcach. – Będziemy tam razem. Będziemy żyć spokojnie i tak, jak sami ustalimy. Jedyne zasady, jakich musimy przestrzegać to te, które sami wymyślimy. Odejdziemy od Wspólnoty na dobre, tworząc własną, małą społeczność. Jakieś pytania?
Ręce poszybowały w górę, dziadek najpierw wskazał na Kubę, żeby mówił:
– Opowiadacie o tym miejscu, jakbyśmy mogli tam pojechać już dziś. Ale co to za miejsce? Skąd pewność, że możemy tam pojechać? W sensie, co? Kupimy sobie wieś?
– Powoli i spokojnie. – Dziadek uniósł dłoń. – Może po jednym pytaniu, bo nastąpi chaos, ale odpowiem ci już. Ta wieś jest położona o ponad dwie godziny drogi od nas. Według Wspólnoty to już inny region, ale nas tak naprawdę to już nie dotyczy. To prawdopodobnie ziemie należące do Wspólnoty. Znając panujące tam zasady, podejrzewam, że są zapisane na kilka osób, żeby nie rzucać podejrzeń, że ktoś tam ma całą wieś, a raczej jej część, bo ta wieś sama w sobie trochę się rozrosła. My wyjdziemy z propozycją. Odkupimy od nich te ziemie. Wszystko będzie legalnie... – Pokręcił głową. – Teoretycznie. Dla urzędów będzie cacy. Tak naprawdę przehandlujemy nasze firmy wraz z całym ich dobytkiem za te ziemie. Jestem umówiony na spotkanie z przedstawicielami różnych regionów. Po tym spotkaniu będę mógł powiedzieć wam więcej. Chciałem jednak najpierw porozmawiać z wami.
Wskazał na mnie, więc mogłam zabrać głos:
– Co ze szkołą? Skoro to wieś do odbudowania, jak będziemy tam dojeżdżać?
– Marco? – Dziadek kiwnął wujkowi, a ten puścił w obieg kilka wydrukowanych karteczek, dziadek mówił dalej, gdy inni je oglądali. – To plan zabudowań wydrukowany przez Dawida Brochowiaka. Wszystko wam tam opisał i oznaczył. Przedszkole, szkoła podstawowa i ponadpodstawowa mieszczą się o pół godziny drogi autobusem od domów. O siódmej trzydzieści odjeżdża autobus szkolny, wraca o szesnastej trzydzieści. Niestety, jak wspomniałem wcześniej, przystanek jest oddalony, ale Dawid obiecał, że spróbuje podziałać w urzędach, aby dodali jeszcze jeden przystanek bliżej nas. O ile tam zamieszkamy, rzecz jasna. Pamiętajcie, że wszyscy możemy na sobie polegać. Każdy z nas ma samochód. W wielu rodzinach są to dwa lub nawet trzy samochody. Skoro trzeba odwieźć do przedszkola Zuzię i Filipa, można wziąć część dzieci przy okazji przecież. Zajrzyjcie na te kartki. Przedszkole i szkoły są bardzo blisko siebie, więc to żaden problem.
Wskazał na Nadię i ta zaczęła mówić:
– Jaką mamy pewność, że przyjmą do tych szkół i przedszkoli nas wszystkich? Już lipiec, nie mamy czasu. Nie wiemy, czy mają miejsca.
– Masz rację – przytaknął dziadek. – Dlatego właśnie musimy działać jak najszybciej, żebyście mogli złożyć stosowne dokumenty. Gdyby komuś odmówiono, będziemy szukać rozwiązań. Możemy nawet złożyć papiery do dwóch szkół, które będą mieścić się najbliżej nas. Zapisz to. – Odwrócił się do mojego ojca. – Znaleźć dodatkowe placówki dla dzieci.
Tata spełnił jego prośbę i zapisywał w notatniku problem do rozwiązania, a dziadek rozłożył ręce.
– Widzicie? Dlatego właśnie omawiamy to wspólnie. Dzięki temu znamy wasze spojrzenie, które nam również pozwala patrzeć szerzej.
Dziadek wskazał ręką na Nikodema.
– Czy my w ogóle jesteśmy wciąż Alfami? – spytał ze smutkiem.
– Póki co, nikt nie pozbawił cię statusu Alfy, choć niektórzy mogliby uznać, że sam się zrzekłeś, stając przeciwko ważniejszym od siebie. To nie ma jednak znaczenia. Dla nas jesteś Nikodemem Pietruszewskim. Szanowanym, lubianym i dobrze przeszkolonym młodym człowiekiem. Chcesz? Nazywaj się Alfą. Nie chcesz? Powiedz, a nikt nigdy więcej cię tak nie nazwie. Decyzja należy do ciebie i nie zmieni się nic w związku z tym, jak my na ciebie patrzymy.
Następny głos zabrał Kryspin.
– Chyba nie o to do końca chodziło Nikodemowi. Wiem, bo rozmawialiśmy już o tym. Skoro odeszliśmy od Wspólnoty i sami powiedzieliście, że zasady już nas nie obowiązują, jaka jest hierarchia? Kto teraz rządzi? Kogo mamy słuchać?
– Na razie słuchajcie się swoich ojców, a wszystko będzie dobrze. – Uśmiechnął się do nich dziadek. – A szacunek do reszty, w tym kobiet, dzieci czy waszych rówieśników, to mam nadzieję, kwestia waszego dobrego wychowania nie nakaz Wspólnoty.
– Oczywiście – odparły równocześnie młode Alfy.
– To bardzo się cieszę. Jeszcze jakieś pytania?
Jedno pytanie, rodziło kolejne. Pytaliśmy nie tylko my, ale również nasze matki. Gdzie będziemy mieszkać konkretnie? Jak podzielimy między siebie domy i ziemię? Czy na pewno spłacimy Wspólnotę? Czy zabieramy ze sobą więcej osób? Mama chciała zabrać swoich rodziców. Bała się ich tutaj zostawiać. Ciocia Iza chciała zabrać Leona. Najgorzej chyba miała pani Sabina Pietruszewska. Uznała, że ona idzie za swoim mężem, Adamem, ale nie wiedziała co na to reszta jej rodziny, rodzice i rodzeństwo. Jak na razie nie odezwał się do niej nikt i przyznała to z wielkim smutkiem, więc od razu została przytulona przez męża. To straszne być pozostawionym przez swoją rodzinę. Ciocia Ana stwierdziła, że skoro ma nas, to za nikim innym tęsknić nie będzie, na co wujek Piotrek posłał jej krzywe spojrzenie. Cóż, ciocia Ana nie lubiła się ze swoją teściową. Rafał, Paulina, Laura, Kacper... Nikt się nie wycofał. Każdy z Kwiatkowskich zamierzał iść za Kwiatkowskimi. Domyślałam się, że nie dla każdego będzie to łatwa decyzja. Wielu się od nas odwróci. Wielu nigdy więcej z nami nie porozmawia, uznając nas za buntowników. Będziemy ich wstydem. Odejście od społeczności, w której się wychowało, żyło, budowało przyszłość nie jest prostą decyzją.
Ja traciłam niewiele, ale rozumiałam rozterki na twarzach innych.
Dziadek odpowiadał długo, ale w końcu spojrzał na zegarek i uznał, że musi się zbierać na umówione spotkanie. Razem z nim pojechali pan Krystian, wujek Marcel, dziadek Nikodema i pan Dawid Brochowiak. Każdy z nich miał nas reprezentować, a poza tym razem byli bezpieczniejsi.
Marcel
Gdyby ktoś zapytał mnie teraz, co czuję, odpowiedziałbym: nie wiem. Nie wiedziałem, choć zastanawiałem się nad tym, prowadząc samochód w kierunku budynku Wspólnoty i jedocześnie omawiając z pozostałymi plan czekającego nas spotkania.
Miałem nadzieję, że jakoś to będzie. Bałem się, że jednak nie przyjdzie nam to łatwo. Martwiłem się przebiegiem spotkania. Mogli z nami rozmawiać, mogli od wejścia nas zaatakować. Owszem, wszyscy w tym samochodzie byliśmy przeszkoleni, ale tamci przeważali liczebnością. Mogli zwołać tylu ludzi, ile tylko chcieli. Część pewnie by się zawahała, bo znała nas od lat, ale co by wygrało? Co ja bym wybrał, będąc na ich miejscu? Sami kiedyś wykonywaliśmy każdy rozkaz.
Skręciłem, biorąc głęboki oddech. Siedzący obok pan Kwiatkowski, spojrzał na mnie ze zrozumieniem w oczach. Nie ja jeden się martwiłem, bo tak szczerze? To chuj z nami. Swoje przeżyliśmy, grzechów nazbieraliśmy, byliśmy gotowi przepłacić to nawet życiem, plując na koniec wszystkim prosto w ich zakłamane ryje. Śliną wymieszaną z krwią i naszym przekleństwem na ustach. A żeby sobie zapamiętali, że jesteśmy kolejnymi, którzy ich przeklęli na wieki. Tu jednak chodziło o przyszłość naszych bliskich. O to, żeby oni nie musieli pluć krwią, a mogli spokojnie zasypiać każdej nocy.
Odpowiedzialność jest kamieniem na plecach. Odpowiedzialność za innych jest głazem. Nie wykonasz wielu ruchów, nawet gdybyś chciał, bo głaz spadnie na tych, których kochasz. Wolisz nosić go sam.
Brama czekała otwarta. Krystian parsknął śmiechem, widząc, kto zajął jego miejsce. Jakiś młodzik, który na pewno nie był odpowiednio przeszkolony. Krystiana, Łukasza i Pawła mieli kiedyś zastąpić ich synowie. Cóż... Niespodzianka, droga Wspólnoto. Jednak nie potraficie przewidzieć wszystkiego.
Wysiedliśmy, kolejni stali przy drzwiach. Równie słabo przeszkoleni jak tamten. Uśmiechnąłem się bezczelnie, rozkładając ręce na boki. A co, mogłem sobie pozwolić na odrobinę uszczypliwości na sam koniec tej przygody. Zaczęło się przeszukiwanie.
– A gdybym nawet miał nóż, co niby zrobiłbyś Marcelowi Matrysowi, królowi najkrwawszych ploteczek?
Chłopaczek się spiął. Nawet przez moment chciałem go przeprosić, choćby poklepaniem po plecach. Nie zrobiłem jednak tego. Nie zamierzałem pochylać się przed nikim. Doszedłem bardzo daleko, mając po swojej stronie tych samych ludzi, co dziś. Zaliczyłem wszystkie plansze gry. Od dziecka z patologii, przez władcę ulic, po przeklętego i poszukiwanego wygnańca, a na końcu zdobyłem tron. Bywałem ofiarą, bywałem katem. Nic nie byłem im winien.
To o nas było zawsze głośno. To nas znał każdy region. Kwiatkowski, Matrys czy Pietruszewski to nazwiska, które były na ustach wszystkich. Czasem wypowiadane krzykiem w miejscach pełnych gwaru i złości, czasem szeptem przy porannej kawce w zaciszu własnych domów.
Wchodziliśmy jako najsilniejsi z łańcucha, wyjdziemy stąd jako pieprzone legendy.
Bez względu na to, czy wyjdziemy stąd żywi czy nie.
Mieliśmy coś, czego już nigdy nikt nam nie odbierze...
Swoje historie i ludzi, którzy nie pozwolą o nas zapomnieć. Ludzi, którzy nie zaznają spokoju, dopóki nie dokonają zemsty doskonałej.
Z tymi wszystkimi myślami, które uzbrajały mnie w niewyobrażalną siłę, ruszyłem wraz z innymi na salę Wspólnoty.
Niechże osądzą nas po raz ostatni.
Już się nie bałem... Pisałem dalszą część historii.
^^^^^
6...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top