~ Rozdział 56 ~

Tymon

Promienie marcowego słońca przebijały się przez szybę biura. Dawały ułudę ciepła, kusiły i omamiały obietnicą pięknych dni. Jednak kłamały. Tylko zwiastowały nadchodzącą wiosnę. Stukałem palcami po brodzie, patrząc na stan konta. Mimo intensywnego wpatrywania się w monitor kwota nie chciała się pomnożyć. A szkoda...

Miałem do zapłacenia alimenty na dziecko Marcela, a on nie płacił najniższych możliwych. Niektórzy za tyle pracują. Nie mogłem pojechać do dziewczyny i powiedzieć, że zmniejszamy kwotę, nie mogłem też nie płacić. Obiecałem. I wiedziałem, że nigdy nie odwdzięczę się Marcelowi, choćbym miał płacić do starości. Dodatkowo psycholog Julii też najtańszy nie był. Wpadał do niej dwa, trzy razy w tygodniu, a ona nadal się nie otworzyła. Twierdził, że spróbuje czegoś nowego. Oby... bo wybrał sobie całkiem przyzwoity hotel, który musiałem pokryć. Na „drobne" wydatki też musiałem dawać. Dochodziła do tego Czarnecka, bieżące badania, witaminy... I opłaty stałe, zwyczajne rachunki. Nie żałowałem pieniędzy ani Marcelowi, ani jego dziecku, ani Julii. Zastanawiałem się tylko jak długo tak pociągniemy. Bo to przecież nie koniec...

Julia minęła połowę ciąży i niedługo będzie trzeba zacząć myśleć o wyprawce. Nie zawsze gotowała, bo czasem czuła się kiepsko fizycznie, czasem psychicznie, wtedy musiałem kupować na mieście... Nie mieściła się też w wiele ubrań, więc brałem pod uwagę fakt, że będę musiał jej dać na wyprawę do galerii. Czarnecka i psycholog powiedzieli mi już, że Julia prawdopodobnie nie będzie karmiła piersią, bo być może będzie trzeba podawać jej delikatne leki, po których karmienie jest niemożliwe. Więc po urodzeniu się dziecka koszty wcale nie zmaleją, oj, nie...
Jednak najpierw będzie trzeba zapłacić za poród w prywatnym szpitalu Czarneckich. Nie miałem serca oznajmiać Julii, że nastąpiła zmiana planów i urodzi w publicznym, bez obecności swojej ulubionej pani doktor. Tym bardziej że mieliśmy stamtąd nieciekawe wspomnienia ginekologiczne, bo potraktowali ją gorzej niż bydło.

Złapałem się za głowę.

Pocieszyłem się posiadaniem konta oszczędnościowego. Nie musieliśmy się nigdzie zapożyczać. Bałem się za to, że takie pieniądze znikają dość szybko. Za rok będziemy bankrutami?

Został mi jeszcze jeden problem. Przy ostatniej rozmowie z Czarnecką zapytałem, czy ktoś uregulował rachunek za pobyt Julii w szpitalu, a ona zbyła mnie jakimiś frazesami o tym, że od Julii nic nie weźmie i zawsze jej pomoże z dobrego serca. Czyli nikt nie zapłacił...

Wylogowałem się z konta i wstałem. Krzesło zaszurało kółkami po drewnianej podłodze. Poprawiłem koszulę i wyszedłem z biura. Zapukałem do ojca, który nadal czasem wpadał i nam pomagał. Zawołał, że można wejść.
– Cześć, tato. – Zamiast usiąść, chwyciłem oparcie krzesła.

– Co tam, Tymon? – Ściągnął okulary i potarł oczy.

– Mam dość nietypowe pytanie. – Wziąłem głośny oddech. – Czy mam pokryć rachunek za pobyt Julii u Czarneckich? Słyszałem, że Starszyzna obciąża winowajcę, ale żadnego Matrysa nie ma w pobliżu.

– To prawda. A wiesz, gdzie jest Marcel?

– Nie. A nawet gdybym wiedział, to bym wam nie powiedział. – Puściłem krzesło chcąc wyjść. – Dobra, nieważne, zapłacę.

– Zaczekaj...

Stanąłem w miejscu i odwróciłem się powoli w jego stronę, chowając ręce do kieszeni. Spojrzał na mnie tym swoim mądrym, prześwietlającym wzrokiem.
– Wyglądasz na zmartwionego. Masz kłopoty finansowe?

– Ten psycholog sporo kosztuje. Podejrzewam, że będę go musiał trzymać do jesieni albo dłużej. Mam mnóstwo wydatków, a koszty nie maleją. Nie jest tragicznie, ale fantastycznie też nie... Nie chcę oszukiwać Czarneckich, bo okazali nam ogrom dobroci. Praktycznie mieszkaliśmy w ich domu, jedliśmy z ich lodówki i piliśmy ich kawę.

– Czekaliśmy na Marcela. Myśleliśmy, że wróci. Nadal na niego czekamy. – Pokręcił głową. – Jeśli się nie pojawi, zmusimy kogoś z jego rodziny do sprzedaży wszystkiego, co się da na rzecz Wspólnoty. Zgłoszą też zaginięcie – mówił spokojnie, ale ja się skrzywiłem. Wiedział, że znów zechcę wyjść, więc w uspokajającym geście podniósł dłoń w górę. – Jednak masz rację. Czarneccy nie powinni czekać na uczciwą zapłatę.

– Więc?

– Zapłaci Starszyzna. Psychologa też weźmiemy na siebie. Nie przejmuj się, Tymon. Najważniejsze, żeby pomógł Julii. Załatwię to. Spłacą nas Mareccy.

– Mareccy? – Uniosłem brew.

– To będzie forma zadośćuczynienia. W pewnym sensie odszkodowania dla was za poniesione straty. Zrobili głupotę. Oberwali, zostali zawieszeni w obowiązkach i prawach. Ich ojciec nie znosi kar finansowych, więc dokopiemy im dodatkowo.

– Mnie pasuje. – Wzruszyłem ramionami w środku czując niewyobrażalną ulgę. Dzięki temu Julia kupi dla dziecka, co tylko zechce, a ja nie dostanę przy tym zawału. Niby dlaczego to ona miałaby oszczędzać? Niby dlaczego to ona ma odmawiać sobie przyjemności po tym, co przeszła?

Ojciec spojrzał mi prosto w oczy, żeby wychwycić najmniejsze kłamstwo.
– Potrzebujesz pieniędzy, Tymon? Pamiętaj, że nie jesteś sam. Masz rodzinę, która nawet się zrzuci, jeśli będzie trzeba. Ty też zawsze każdemu pomagałeś.

– Poradzimy sobie, dzięki.

– Na pewno?

– Tak. – Sprawdziłem godzinę na nadgarstku. – Muszę się zbierać. Niedługo będzie psycholog u Julii, a ona nie chce być z nim sama w domu.

– Żadnych zmian? Nie ufa mu? – Ze smutną miną splótł dłonie na blacie biurka.

– Powiedział, że spróbuje podejść ją inaczej. Okaże się po dzisiejszej wizycie.

– To trzymam kciuki. Uciekaj do domu.

– Do jutra.

– Do jutra.

Wróciłem do domu i zjadłem obiad w towarzystwie żony. Nie mogłem się na nią napatrzeć, gdy odnosiła talerze do kuchni. W końcu urósł jej brzuszek i wyglądała z nim cudownie. Tak długo marzyłem o tym widoku, że teraz chwytałem każdy taki moment. Podszedłem do niej, obejmując w pasie.

– Zostaw już te gary. Zaraz będziesz miała spotkanie. – Starałem się jakoś ładnie to nazywać, nie do końca wprost. – Włączę zmywarkę. – Ucałowałem ją w skroń. – A jak twoje nastawienie?

– A co? – Odwróciła lekko głowę. – Skarżył się na mnie?

– Nie. – Zaśmiałem się w jej szyję. – Tylko pytam.

Akurat rozległ się dźwięk domofonu. Poszedłem otworzyć. Po chwili Julia zamknęła się z psychologiem w swoim pokoju, a ja posprzątałem po obiedzie. Później usiadłem na kanapie i włączyłem telewizor, jak zawsze, żeby nie kusiło mnie podsłuchiwanie. Julia chciała mieć pewność, że jestem wystarczająco blisko, żeby w każdej chwili tam wejść i zapewnić jej bezpieczeństwo, a jednocześnie wystarczająco daleko, żeby mogła swobodnie rozmawiać.

Skończył się jakiś program, więc zerknąłem na zegarek zauważając, że zajmuje im to dłużej niż zwykle. Poczekałem jeszcze moment i już chciałem się podnieść, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, gdy usłyszałem śmiech Julii. Aż mnie zatrzymało. Ona naprawdę się śmiała? Nigdy jej się to nie zdarzyło przy rozmowach z psychologiem. W ogóle rzadko śmiała się tak prawdziwie, jak kiedyś. Wróciłem na swoje miejsce. W jedną rękę chwyciłem pilot, drugą głaskałem Noemi. Skoro dobrze im szło nie zamierzałem przeszkadzać.

Drzwi jej pokoju się otworzyły. Pożegnała się grzecznie, a ja czekałem na dole schodów, żeby odprowadzić gościa do wyjścia. Julia doskonale wiedziała, że zamienię z nim dwa zdania przy drzwiach, więc udawała, że tego nie zauważa.

– Ona się śmiała? – zapytałem, gdy wkładał buty w przedpokoju.

– Tak, panie Kwiatkowski. Mówiłem, że spróbuję czegoś innego. Dziś nie rozmawialiśmy o problemach.

– A o czym?

Zbył mnie uśmiechem i skinięciem głowy, chwytając klamkę.
– Do widzenia, panie Kwiatkowski.

– Do widzenia.

*****

Kolejnego dnia miałem w pracy urwanie głowy. Pamiętając zawczasu, nastawiłem sobie budzik w telefonie, żeby pojawić się w domu o tej samej porze co zwykle. Starałem się z całych sił utrzymywać sztywny harmonogram dnia dla spokoju psychicznego żony. W moim świecie nie należało to do łatwych zadań, ale się nie poddawałem. Zdążyłem odłożyć słuchawkę telefonu na miejsce, gdy rozdzwonił się kolejny. Później weszła Marika, dając mi jakieś papierki do przejrzenia.
– To co, wpadniecie do nas w weekend? – Oparła się o moje biurko.

– To w ten weekend? – Potarłem twarz. – Wybacz, zapomniałem. Nie wiem, napisz do Julii. Jak będzie miała ochotę to nie ma problemu.

– W porządku, szefie. – Zawsze tak mówiła, gdy chciała mi dokuczyć. – A jak dogadują się z psychologiem? Jest naprawdę dobry.

– A ty skąd wiesz? – Uniosłem brew karcąco. – Chyba nie myślisz, że będę z kimkolwiek plotkował o mojej żonie?

– Wybacz. – Zawstydziła się. – Nie o to chodziło... Julia wie, więc myślałam, że ty też. Poza tym chciałam jakoś pomóc.

– A o czym wie Julia, a ja nie? – Posłałem jej spojrzenie, pod którym się skuliła.

– Kiedyś przyjeżdżał do mnie... – Westchnęła głośno.

– Och... – wydałem z siebie głuchy dźwięk zdziwienia. Dawid wspominał, że ten lekarz wyciągnął kogoś z jego rodziny z myśli samobójczych. Marika była w tak złym stanie? Dlatego nagle zniknęła? – Przepraszam. Nie wiedziałem. To było niegrzeczne z mojej strony.

– W porządku. – Wzruszyła ramionami z uśmiechem. – Zawsze się jeżysz, gdy chodzi o Julię. Taki z ciebie tygrys ochroniarz. Niby słodki i miły, ale lepiej nie podchodzić, bo rozszarpie.

Równo parsknęliśmy krótkim śmiechem rozładowując atmosferę.

– Myślisz, że powinnam z nią o tym porozmawiać tak sam na sam? Poczuje się osaczona, czy to jej pomoże, bo nie ona jedna przez to przechodziła?

– Jeśli mam być szczery, to nie wiem. – Podrapałem się po brodzie, oblizując usta. – Jeśli nadarzy się idealna okazja, możesz spróbować. Najwyżej więcej nie poruszysz tego tematu. A może ona faktycznie zyska poczucie, że ktoś ją zrozumie. Dziękuję, Marika, że w ogóle o tym pomyślałaś.

– Nie ma sprawy. Sama to ukrywałam, bo myślałam, że każdy weźmie mnie za wariatkę.

– A teraz u ciebie już wszystko dobrze? – zapytałem ze szczerą troską.

– Tak. Ułożyło się i u was też się ułoży. – Uśmiechnęła się przyjacielsko. – Zobaczysz.

– Trzymam się tej nadziei.

*****
Wpadłem do domu prawie spóźniony. Regularność dnia miała być dla Julii cegiełkami, na których zbuduje swoje nowe fundamenty bezpieczeństwa. Wmurowało mnie, gdy ona w przedpokoju próbowała dopiąć zamek kurtki.
– A gdzie ty się wybierasz?

– Ja? – Obie brwi powędrowały wysoko. – Nie jedziesz ze mną do Czarneckiej?

– Chryste... Zapomniałem. – Przywaliłem sobie z otwartej ręki w czoło. A później wskazałem na jej kurtkę. – Po wizycie pojedziemy do galerii, potrzebujesz nowej kurtki.

– Świetny plan, wzięłam swoją kartę. Potrzebuję kilku rzeczy.

– Ile ty właściwie masz na tej karcie? – Oparłem się o framugę, uśmiechając się nonszalancko.

– A co, chcesz pożyczyć? – Zaśmiała się, całując mój policzek. – Żartuję, zawsze uważałam, że to nasze pieniądze. Zaraz sprawdzę w aplikacji, bo nie pamiętam dokładnie.

– Aż tyle?!

– Ustawiłeś comiesięczne stałe zlecenie. Kiedy miałam to wydać? Zresztą nigdy nie wydawałam całości, nie było potrzeby. Raz kupowałam książki, raz buty, innym razem kosmetyki. Jednak w końcu moje potrzeby były zaspokojone, więc tylko dokupowałam to, co potrzebne. Przez cały okres naszego małżeństwa się uzbierało. – Chwyciła torebkę i wyminęła otępiałego mnie. Wyglądało na to, że moja żona stała się bogatsza ode mnie. Miała sto tysięcy z zaręczyn, połowę domu i wszystkiego innego, dostęp do wspólnego konta i swoje własne... zapełnione.

Potrząsnąłem głową, przywracając się do porządku. Zamknąłem dom i ruszyłem w stronę samochodu.
– Postawisz mi chociaż kawę?

Roześmiała się perliście.
– To nasze pieniądze, Tymon. Nasze.

Zbliżyłem się, żeby otworzyć przed nią drzwi. Niespodziewanie spojrzeliśmy sobie w oczy, czując tę samą magię, co dawniej. Świat się zatrzymał. Coś niezwykłego przepłynęło przez całe moje ciało. Stała przede mną moja Juleczka. Bez blizn i ran.
– Kocham cię, Tymon.

– Och... – Zabrakło mi powietrza. Tak dawno nie słyszałem tego z jej ust. Aż mrówki przebiegły nawet przez krańce palców. Ten lekarz chyba naprawdę był dobry. Zrobili postęp.

– Och?

– To znaczy, ja też cię kocham. – Delikatnie przejechałem ciepłymi placami po zmysłowej żuchwie. Nachyliłem się, żeby dosięgnąć jej ust. Ta miękkość pocałunku smakowała jak woda dla spragnionego, posiłek dla głodnego. Jak ostatni papieros skazańca. Jak miłość.

*****

Od jakiegoś czasu Czarnecka przyjmowała nas w swoim normalnym gabinecie jak zwyczajnych pacjentów. Odsiedzieliśmy swoje w poczekalni. Jula dwa razy skorzystała z toalety i przyszła nasza kolej.

Najpierw zbadała ją na fotelu ginekologicznym, na co starałem się nie patrzeć. To było zbyt wiele. Zauważyłem jednak, że nie zostałem wyrzucony za drzwi.
Czyżby pani doktor przestała mnie podejrzewać o wszystko, co najgorsze?
Później przeszliśmy do niewielkiego pomieszczenia obok. Jula położyła się, a Czarnecka rozpoczęła badanie. Ona milczała i wpatrywała się w swój ekran. Ja napawałem się widokiem małego człowieka na drugim ekranie, zawieszonym na ścianie.

– Poruszył się?! – Odezwałem się, zanim zdałem sobie sprawę, że przeszkadzam w badaniu.

– Tak. – Zaśmiała się pani doktor.

– Martwi mnie, że to dwudziesty czwarty tydzień, a ja nie czuję ruchów. – Posmutniała moja żona.

– Cierpliwości, Julia. – Pocieszyła ją. – To stanie się lada dzień. W pierwszej ciąży ten moment nadchodzi później. Poza tym może czułaś, ale nie zdawałaś sobie sprawy, że to właśnie ruchy. Na początku dziecko nie kopie mocno, to raczej muśnięcia. Można je pomylić z żabami w brzuchu. W sensie z takim przelewaniem się jak po posiłku. Nadejdzie moment, że nie pomylisz tego z niczym innym, a nawet będziesz miała dość.

– Wątpię.

– Zapytam cię o to dwa tygodnie przed terminem. – Zaśmiały się obie. – Będziesz narzekać, że czasem tracisz oddech, jak się dziecko urządza sobie plac zabaw.

Z uśmiechem przysłuchiwałem się ich rozmowie, nie przestając patrzeć w monitor. Chciałem chwytać każdą z tak miłych chwil, bo wiele nam już odebrano.

– Ustaliliście, czy chcecie znać płeć?

Odwróciłem się gwałtownie w stronę żony. Ona też zrobiła wielkie oczy. Nigdy nie poruszyliśmy tego tematu. Za dużo się działo. Skupiliśmy się na tym, żeby ta ciąża się utrzymała, reszta nie miała znaczenia.
– Chcemy? – spytałem Julii, a ona kiwnęła głową, promieniejąc niczym słońce. Zwróciłem się w stronę Czarneckiej. – Chcemy.

– Dziewczynka.

Julii opadła broda, a ja musiałem swoją chwycić dłonią. Dziewczynka. Będę miał córkę. Córeczkę tatusia. Małą kopię kobiety mojego życia. Nie zdołałbym wysłowić się, gdyby ktoś zapytał, co czuję. Ta rozpierająca duma, radość, wyobrażenie sobie, jak trzymam ją w ramionach i ganiam po zielonej trawie i kładę do snu i pocieszam po porażkach, cieszę się razem z nią przy zwycięstwach. W głowie przeleciała mi cała nasza cudowna przyszłość. Patrzyłem na swoją córkę.

Monitor wygasł, przywracając mnie do życia. Spojrzałem w stronę kobiet, a one obie patrzyły na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie byłem pewny, czy właśnie nieświadomie w coś wdepnąłem, bo wyglądały, jakby czekały na jakąś odpowiedź. Tyle że nie znałem treści pytania...

– Panie Kwiatkowski...

– Pani na mnie psów nie wiesza. – Pogroziłem jej palcem, który po chwili skierowałem w stronę żony. – A tobie dopisuję kolejne lanie. Jak mogłaś pomyśleć to, co pomyślałaś.

– Słucham?! Lanie?! – Oburzyła się Czarnecka. – Pan chyba żartuje.

– Tak – odpowiedzieliśmy równo z Julią, która zaczęła się podnosić.

– Nie rozumiem...

– On tak zawsze. – Machnęła ręką moja żona. – Taki ma czarny humor.

– No to mi ulżyło. – Złapała się powyżej piersi, wzdychając ciężko.

Przewróciłem oczami, wracając na czerwone wygodne krzesła. Gdy usiadła obok mnie ubrana Julia, posłałem jej jeden ze swoich szerokich uśmiechów, który odwzajemniła delikatniej. Nie uśmiechała się szeroko, pamiętając o ubytku w uzębieniu. Dentysta nie polecał implantów w ciąży i kazał wrócić po połogu. Ucałowałem jej policzek mocno, a później poprawiłem się, bo Czarnecka chciała nam przekazać listę badań na następną wizytę. Zauważyłem jednak ten niewielki rumieniec u żony. Potrzebowała tego. Mimo że znała mnie tak dobrze, Wspólnota wywarła na nią nieodwracalny wpływ. Potrzebowała pewności, że cieszę się z córki.

W drodze do galerii Jula przebierała palcami po torebce. Czułem, że chce mi coś powiedzieć, ale się waha.
– Wyduś to z siebie. – Zerknąłem na nią z ukosa, hamując na czerwonym za innymi samochodami.

– Co powiesz na Bianka?

– Bianka? – Skrzywiłem się, biorąc głośny wdech. – Nie kojarzę takiej świętej... Ja myślałem o Zuzi.

– Jest chyba Blanka, ale Bianka bardziej mi się podoba. To pierwsze imię, jakie przyszło mi do głowy, gdy Czarnecka powiedziała, że to dziewczynka.

– Blanka... Bianka... – powtarzałem imiona, próbując coś wybrać. – Z powodu tej jednej literki nasze matki zrobią ci krucjatę. Dziecko musi mieć patrona. Ja wiem wszystko o świętym Tymoteuszu. Dziadek kazał mi wkuwać. Każde imię ma jakąś historię, a nasze dziecko nie będzie miało? Wolę Zuzia. Może być małą Zuzią, niesforną Zuzką, albo Zuzanną. Słyszysz, jak to brzmi? Prawie jak królowa Zuzanna. – Znów zerknąłem przelotnie, ruszając samochodem. Zamyśliła się. Przynajmniej tyle, że zasiałem w niej ziarenko.

Wiedziałem, że wcale tak łatwo nie pójdzie. Nie z Julią.
Co ja z nią mam...
Jednak musiałem przyznać, że stęskniłem się za użeraniem z żoną.

^^^^^
Jak myślicie, jakie imię w końcu wybiorą? ;)
Wiem, że wszyscy tęsknimy za Marcelem, na pocieszenie powiem, że rozdział z jego perspektywy się zbliża. ;)
^^^^^

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top