~ Rozdział 44 ~
Ledwo złapaliśmy oddech po pogrzebie, a nadszedł czas na przygotowanie świąt. Jeszcze bardziej doceniłam, że poprzednie były tak udane, bo tym razem się na to nie zapowiadało.
Tymon był dla mnie dobry, okazywał ciepło, troskę i miłość, ale nosił w sobie smutek i domyślałam się, że nie zazna spokoju do końca roku. Nie dość, że stracił dziadka, dodatkowo martwił się o naszą przyszłość. Z powodu konfliktu, i więcej niż jednej kandydatury, miały odbyć się wybory. A żeby były sprawiedliwe, musieli zjechać się członkowie Starszyzny z innych regionów. Nikt nie zamierzał psuć sobie świąt, dlatego ustalono późniejszy termin.
W głębi duszy wierzyłam, że wygra teść. W końcu był bardziej znany niż jego brat. Angażował się, wychował synów na świetne Alfy, prowadził firmę po dziadku, która dobrze stała i przynosiła profity. Jednak ten jeden argument był zadrą nas wszystkich. Niezgoda na linii Kwiatkowscy-Matrysowie. Nie było co się oszukiwać, każdy chciał mieć święty spokój i nie rozwiązywać ciągle problemów naszego regionu. A Matrysowie mogliby w nieskończoność podważać zasadność składu Rady Starszyzny, ich wyroków i przyszłych planów. Niestety... ten argument był więc kluczowy. A dla nas oznaczało to katastrofę. Rozumiałam, że wyprowadzka byłaby najlepszym wyjściem z sytuacji. I pogodziłam się z tą opcją. Brakowałoby mi tych miejsc, rodziców, Marcela i Weroniki, Mariki i Brochowiaków, tej garstki znajomych, których poznałam dzięki mężowi. Jednak nic nie było warte więcej niż spokojne wychowanie dziecka.
– Dzień dobry. – Tymon przywitał mnie ciepłym tonem, wchodząc do sypialni po zegarek.
– Zaspałam. Jadłeś coś? – Podniosłam się z łóżka. – Zdążysz jeszcze?
– Zdążę sobie kupić przed pracą. – Uśmiechnął się pod nosem, zapinając bransoletę na nadgarstku. – Ty się nie przejmuj pierdołami. Ile razy mam mówić?
– Nie jesteś pierdołą. – Uniosłam brew, zaplatając ręce pod piersiami.
Zaśmiał się, a mi urosło serce, jakby zrobiło się jasno po długiej ciemności. Tymon zaśmiał się po raz pierwszy od kilku dni.
– Muszę lecieć. – Ucałował mnie w czubek głowy. – Do później, kotuś. Jak coś to dzwoń.
– Miłego dnia – krzyknęłam w stronę schodów.
– Wzajemnie – odkrzyknął. – Odezwij się później.
Zjadłam śniadanie, zwierzając się Noemi ze wszystkiego, co mnie gryzło. Była idealnym kompanem. Nie oceniała, nie krytykowała, w ogóle się nie odzywała. Słuchała uważnie z nastawionymi uszami i przekrzywionym łebkiem. Ewentualnie, gdy miała mnie dość, ziewała, przeciągała się i tak po prostu olewała, zawijając się w kulkę i idąc spać.
W łazience uśmiechnęłam się, widząc, że trochę przytyłam. Cieszyło mnie to, bo każda oznaka, że jestem w ciąży, czyniła ją bardziej realną. Przeszły mi też wszelkie niedogodności. Mięsa nadal nie jadłam, ale już mnie nie obrzydzało. Nie było mi słabo, przeszły zawroty głowy i cała odżyłam, bo nie czułam się wiecznie zmęczona. Z książek wyczytałam, że to tylko przerwa. Ciąża jeszcze może dać mi w kość. I chociaż brakowało mi dwóch tygodni do zakończenia pierwszego trymestru, to już w duszy skakałam z radości.
Postanowiłam do południa w ogóle nie myśleć o Wspólnocie, a skupić się na sobie. Z niezwykłym zainteresowaniem włączyłam program o przebiegu ciąży, na którym pokazane było tydzień po tygodniu, jak rozwija się płód, co nowego poznaje, kiedy zaczyna słyszeć i inne ciekawostki. Wcisnęłam pauzę, gdy musiałam iść do łazienki, bo nie chciałam przegapić ani minuty. Dwugodzinny seans napełnił mnie po brzegi cudownymi uczuciami i w końcu mogłam z nową energią zabrać się do życia.
Zadzwoniłam do teściowej, u której już była Ana. Obiecałam, że niedługo przyjadę, żeby pomóc w przygotowaniach do wigilii. Gdy dojechałam, w kuchni była już też Sylwia i Amanda. Pracowałyśmy spokojnie, z radia leciały kolędy i jakoś nie miałyśmy zbyt wielu tematów. Poza jednym, o którym rozmawiałyśmy bez obecności teściowej. Wszystkie się o nią martwiłyśmy, bo wyglądała kiepsko. Dobijała ją aktualna sytuacja i z ciepłego promyczka, kochającego wszystko i wszystkich, zamieniła się w przygarbioną, szarą, zamyśloną żonę Alfy. Zapewne czuła się odpowiedzialna za swoje dzieci i wnuki. Martwiła się, że będziemy musieli sprzedać domy i wynieść się gdzieś daleko. Zaczynać wszystko od nowa...
O ile my byliśmy młodzi, ona wrosła w to miejsce. Zaczynanie życia od początku byłoby dla niej trudne.
Po skończonej pracy pojechałam do swoich rodziców. Porozmawiałam z nimi przy herbacie i zdziwiłam się, że mama nawet nie pyta, dlaczego nie zrobiłam sobie kawy. Kiedyś od razu doszukiwałaby się ciąży. Rodzice wykazali się zrozumieniem, co do tego, że wigilię spędzimy tylko w domu Kwiatkowskich, nie będziemy jeździć to tu, to tam. Obiecałam, że w pierwszy dzień świąt na kolację przyjedziemy do nich, ale tylko do nich. Żadnych wielkich rodzinnych stołów, wujków, ciotek i całej reszty. Wszyscy byliśmy wystarczająco zmęczeni natłokiem ludzi. Za to po raz pierwszy w moim życiu drugi dzień świąt każdy miał spędzić sam. Po prostu zamknąć się w domu, najeść do syta i porządnie wyspać.
Tak ustalił to Tymon z Wojtkiem i swoim ojcem, a ja zgadzałam się na wszystko. I dobrze, bo rodzice męża będą mieli święty spokój, gdy wszyscy wyniesiemy się po obiedzie w pierwszy dzień świąt. Teściowa odpocznie, a teść będzie mógł się przygotować do przemówienia przed Starszyzną.
Tymon, Wojtek i Sylwia późnym popołudniem pojechali na cmentarz, żeby zrobić porządek z wieńcami, wiązankami i zniczami. Chcieli, żeby dziadek miał ładnie na święta. Mnie ze sobą nie zabrali. Mąż stwierdził, że przy takiej pogodzie niepotrzebnie zmoknę i się przeziębię. Od kilku dni padał częściej deszcz ze śniegiem niż sam śnieg, który i tak od razu topniał. Ponownie miał rację, a ja ponownie zgadzałam się z nim bez marudzenia. W kwestii ciąży słuchałam się męża, jeśli rzeczywiście mądrze mówił.
*****
W wigilię rano pojechaliśmy na cmentarz. Tymon położył zapalony znicz obok trzech innych, całkiem nowych. Nie tylko my odwiedzaliśmy dziadka, i widziałam, że mój mąż dobrze się z tym poczuł. Sylwia włożyła wiele w serca w uporządkowanie grobu. Niedługo i tak miał stanąć pomnik i będzie trzeba wszystko usunąć, ale na razie nawet ten skromny krzyż wyglądał pięknie. Z daleka rzucało się w oczy, że rodzina zmarłego bardzo za nim tęskni.
Tymon pozbierał pęknięte i uszkodzone znicze, które stały tu od dnia pogrzebu i ruszyliśmy do samochodu.
– Jak już sobie odpoczniemy w drugi dzień świąt, może przyjedziemy tutaj wieczorem? Tak tylko we dwoje? – powiedział, jakby sam do siebie. – Oczywiście, o ile będziesz miała siły – dodał szybko.
– Bardzo chętnie. – Chwyciłam jego dłoń, gdy wyrzucił już do śmietnika znicze. Naprawdę miałam ochotę tutaj z nim przyjechać. Chciałam dawać z siebie tyle, ile byłam w stanie. Miałam pewność, że Tymon w odwrotnej sytuacji, zrobiłby dla mnie to samo.
*****
To były najsmutniejsze święta w moim życiu. Niby wszyscy zachowywali się względnie normalnie, ale każdy zerkał na puste nakrycie. Dziś to nie był symbol zbłąkanego wędrowca, a tego, że jednej osoby przy tym stole zabrakło. Najmłodsze dzieci, jak co roku, nie mogły doczekać się prezentów, nadal paliły się świecie i grały kolędy. Jedliśmy te same potrawy i spędzaliśmy rodzinnie czas. A jednak... zabrakło wzajemnego dokuczania sobie, przedrzeźniania, wybuchów śmiechu... Zabrakło momentu, w którym dziadek czytał fragment Biblii i tego, gdy rozmawiał w kółeczku z prawnukami. Dziś nikt nie potrafił go zastąpić, może za rok te stery przejmie mój teść, ale nie dziś. Nie pojechaliśmy też na pasterkę. Wydaje mi się, że każdy z nas uważał te święta za podróbkę. Zorganizowaliśmy je tylko dla dzieci i po to, żeby móc spędzić ten trudny czas razem.
Tymon nie powiedział nic więcej, poza "dobranoc", gdy przytulił się mnie przed snem. A ja nie naciskałam. Skoro chciał mieć te dni jak najszybciej za sobą, pozostało mi przy nim trwać.
Rano wyszłam z łóżka pierwsza. Na paluszkach uciekłam z pokoju, żeby nie budzić męża. Jemu też należał się odpoczynek po tym wszystkim. Po szybkim ogarnięciu się zeszłam do kuchni, robiąc już dzbanek herbaty i kawy do śniadania.
– Nie śpisz? – Weszła cicho Ana z Kacprem na rękach.
– Nie, przygotuję już śniadanie.
Ana zajęła się małym, karmiąc go kaszką, a ja wynosiłam powoli na stół to, co udało mi się już przygotować.
– Nawet nie miałyśmy czasu pogadać. – Spojrzała na mnie, nabierając kolejną łyżeczkę. – Jak się masz, Jula? Który to tydzień? Jak zareagował Tymon? Od kiedy wiecie? Mam milion pytań.
– Wszystko dobrze. Czuję się świetnie. Tymon oszalał ze szczęścia, a tydzień chyba skończymy dziesiąty, ale pewność będę miała po świętach. Jedziemy do Czarneckiej. – Podałam przed nią filiżankę z kawą w idealnej odległości, żeby Kacper jej nie dosięgnął.
– Dzień dobry, plotkary. – Do kuchni wszedł Tymon, od razu nastawiając sobie kawę z ekspresu.
– Chciałam dać ci pospać. – Uniosłam głowę, gdy pocałował mnie w jej czubek.
– A ja się przebudziłem i poszedłem cię szukać.
– Nie musisz się, aż tak o mnie martwić.
– Muszę. – Spojrzał na mnie groźnie, wyciągając mleko z lodówki. – I chcę. A wy nie udawajcie, że nie rozmawiałyście o tym, o czym rozmawiałyście, bo i tak słyszałem.
Uśmiechnął się pod nosem, patrząc na Anę, a ona odwzajemniła to bardzo szeroko. Poderwała się z krzesła, podeszła do Tymona, złapała go za szczękę i ucałowała w policzek. On objął ją ramieniem, przytulając do siebie razem z Kacperkiem.
– Usyfiłaś mnie kaszką. – Próbował zetrzeć dłonią jasną plamę na czarnej koszulce.
– Przyzwyczajaj się, braciszku.– Klepnęła go w bok, wracając do stolika, żeby skończyć karmić Kacpra. – Tak bardzo się cieszę. Uwielbiam was razem, a dziecko jeszcze bardziej dopełni to uczucie między wami.
– Niedawno mówiłaś, że dzieci dają w kość i potrafią poluźnić relacje małżeńskie. – Przekrzywiłam głowę, zanim wstałam, żeby dokończyć przygotowywać śniadanie.
– Dzieci to test dla związku, ale jestem pewna, że wy zdacie go śpiewająco.
– Mamy kibica. – Tymon zwrócił się do mnie, popijając kawę. Odłożył kubek i zabrał Anie małego, sadzając go na swoich kolanach. – Chodź, skoro i tak mnie uświniłeś, to mogę cię nakarmić, chrześniaku.
Zdecydował jednak, że to już duży chłopiec, bo niedługo skończy dwa lata, i powinien sam nauczyć się obsługiwać łyżeczkę. Anastazja ostrzegała, że pozwala mu na to w domu, bo więcej kaszki będzie na podłodze niż w buzi. Tymon nie posłuchał... i musiał się wykąpać jeszcze przed śniadaniem. Ja za to patrzyłam na nich, wyobrażając sobie, jakim będzie świetnym tatą. I już nie mogłam się doczekać jego miny, gdy pojedziemy na USG.
Zarówno przy śniadaniu, jak i obiedzie, atmosfera była podobna do tej wigilijnej. Niby każdy ze sobą rozmawiał i się uśmiechał, ale brakowało swobody. W każdym z nas nadal krążyły różne myśli.
Pomiędzy posiłkami Wojtek i Tymon oglądali na kanapie bajki z dziećmi. Trochę posiedzieli z ojcem w jego gabinecie, żeby podnieść go na duchu i pomóc z przemówieniem. Odniosłam wrażenie, że po raz pierwszy, odkąd bywałam w tym domu, teściowa z ulgą przyjęła fakt, że naczynia pozmywane, wszyscy wychodzą, a śmieci zabierzemy ze sobą, wyrzucając po drodze, żeby już nie musiała dźwigać. Należał jej się ten czas tylko dla siebie, potrzebowała regeneracji.
Pojechaliśmy prosto do moich rodziców. Rozmawiałam o tym po drodze z Tymonem, ale odpowiedział, że naprawdę chce spędzić z nimi czas. Miałby wyrzuty sumienia, gdybyśmy nawet przez moment się z nimi nie zobaczyli. W końcu są święta, a rodzina jest najważniejsza. Okazało się, że nie był to zły pomysł. Mimo że strój mój i męża wciąż przypominał mi o tym, że jesteśmy w żałobie, przy moich rodzicach w końcu zaczął się szeroko uśmiechać. A nawet kilka razy szczerze się zaśmiał, gdy mój tata zamęczał go filmikami z Noemi w roli głównej. Moje myśli ponownie wróciły do ciąży. Czy oni obaj za kilka miesięcy też będą tak siedzieli na kanapie i pokazywali sobie filmiki z moim dzieckiem?
Dziadek i ojciec będą się prześcigać w tym, kto ma lepszy filmik?
Chociaż u rodziców było całkiem miło, w drodze do domu, zaczynały chyba docierać do nas wszystkie emocje. Czułam się, jak przemielona i marzyłam o prysznicu i ciepłym łóżku.
Gdy wróciłam, Tymon leżał już w łóżku i przeglądał bzdury w telefonie. Ja jeszcze kremowałam ręce, a on dwa razy upomniał Noemi, żeby się przesunęła. A że to nic nie dało, sam ją przesunął, żebym mogła się położyć. Przyciągnął mnie do siebie, więc wtuliłam się w jego klatkę piersiową i odpływałam, słuchając bicia serca męża. Zasypiając, marzyłam o tym, żebyśmy za rok nie mieli już żadnych problemów i mogli skupić się na naszej małej rodzinie. A może to była bardziej modlitwa?
^^^^^
Dziś bez większych dram. I bohaterom i nam potrzeba odrobiny ukojenia. ;)
Jednak jeśli już mnie znacie, to wiecie, że Kasmat poprzeplata, trochę dramy, trochę lata.
W następnym rozdziale nie będzie tak spokojnie, i myślę, że wcale się nie spodziewacie tego, co przyszykowałam. ;)
Buziaki i pozdrowienia! ;)
^^^^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top