Rozdział 5. Grzybobranie

Rankiem Ada wyjrzała za okno i natychmiast zatrzasnęła okiennicę, po czym opadła z powrotem na łóżko.

Cały świat dusił się pod powłoką gęstej, białej jak mleko mgły. Powstały tuż nad ranem tuman nie rozwiał się przez cały dzień, a na wieczór jedynie zgęstniał.

Gdy ciotka zachęcała ją do wyjścia z pokoju albo chociaż odsłonięcia okien, dziewczyna wymówiła się bólem głowy. Niemrawo zjadła śniadanie, które przyniosła jej Krystyna, i ułożyła się znów na łóżku, przykryta pledem po samą szyję.

W tych chwilach, w których zostawała sama, popłakiwała cicho ze strachu. Nie była w stanie patrzeć na mgłę. Zdawało jej się, że nawet przez ściany wyczuwa gnilny, bagienny smród oparów, podszyty ledwo wyczuwalną nutką trupiego swądu, jaki towarzyszy rozkładowi ludzkiego ciała.

Dzień był szary i słotny, wielu ludzi czuło się słabo przy takiej pogodzie, dlatego nikt jej się nie dziwił ani jej nie niepokoił. W porze popołudniowej przyniesiono jej obiad, który jednak zdołała zjeść jedynie w połowie - żołądek miała ściśnięty od strachu. Nad wieczorem odwiedził ją pan Franek i próbował ją rozśmieszyć, opowiadając o swoim pościgu po borze za jeleniem, ale bezskutecznie.

Zaraz po kolacji, zgodnie z zaleceniem zarówno ciotki, jak i Krystyny, położyła się spać. Rzucała się jednak bezsennie po łóżku przez większość nocy, a gdy przysypiała, dręczyły ją koszmary o Elżbiecie, płonącym kościele i pogańskich duchach wstających z bagna. Zasnęła głęboko dopiero nad ranem, kiedy na wschodzie zaczynało się przejaśniać.

Zbudził ją głos ciotki, wołający tuż nad jej uchem:

- Adziu, kochanie, pora wstawać! Słońce świeci, dzisiaj na pewno już będziesz się lepiej czuła.

Dziewczyna otworzyła oczy i od razu zmrużyła powieki, gdy jaskrawe światło wwierciło się w jej źrenice. Okiennica była otwarta na oścież, a zasłony i firany rozsunięte, by wpuścić olśniewający, kremowy blask porannego słońca. Kiedy tylko jej oczy przyzwyczaiły się do jasności, Ada wstała z łóżka, otuliła się wełnianą narzutką i wyjrzała na zewnątrz, opierając się dłońmi o parapet.

Gdy ujrzała widok rozciągający się za oknem, na moment wydało jej się, że cały poprzedni dzień i noc, podczas której wybrała się z zielarką do ruin starego kościoła, stanowiły jedynie zły sen. Przeźroczystego powietrza nie zaciemniała nawet najlżejsza mgiełka, dzięki czemu dało się bez trudu dojrzeć drobiny kurzu wirujące w złocistej poświacie i ogniste refleksy tańczące po kałużach i maleńkich kroplach wszechobecnej rosy. Stadko modraszek harcowało na trawie, śpiewając radośnie - młodsze czyściły starszym piękne, opalizująco błękitne pióra. Od wioski niosły się śmiechy dzieci i żywiołowe ujadanie szczeniaków. W ciepłych, miękkich promieniach młodego słońca nawet ściana boru wydawała się nieco mniej upiorna - miejsce czerni zajęły głęboka zieleń i rudawy brąz pni sosnowych, a monotonię przełamywały jaśniejsze młode szpilki na końcach gałązek i wyglądające z koron tu i ówdzie dojrzałe szyszki. Ponad nimi po bladym błękicie nieba powoli, majestatycznie sunęły obłoki, które skojarzyły się Adzie z bitą śmietaną. Ślinka natychmiast napłynęła jej do ust.

- Jestem głodna - oznajmiła. - Chcę czegoś słodkiego.

- Tak się cieszę, że już ci lepiej! - Małgorzata ścisnęła jej dłoń. - Będzie jeszcze lepiej, jak się przejdziesz po świeżym powietrzu, co ty na to?

- To... pomyślę - odparła Ada niepewnie. Mimo wszystko nadal obawiała się Wilczowa i mgły, która jeszcze do niedawna leżała tak ciężko na wiosce. - Przede wszystkim chciałabym coś zjeść.

Zeszły z ciotką z poddasza do dużej kuchni, gdzie Krystyna nakrywała do stołu. Na życzenie Ady gospodyni polała dwie pajdy chleba śmietaną i miodem. Dziewczyna spałaszowała obie, aż jej się uszy trzęsły, zupełnie nie zwracając uwagi na ubogość i prostotę dania. Tak, zdecydowanie przyzwyczajała się do chłopskiej kuchni.

- Dzisiaj jest dzień grzybobrania - powiedziała przy śniadaniu Krystyna. - Prawie cała wieś się wybiera. Panie dołączą?

- Czemu nie? - Ciotka wyraźnie się ucieszyła. - Mojej bratanicy przyda się aktywność na świeżym powietrzu.

Ada poszarzała.

- Do lasu? - zapytała piskliwie.

- No chyba, że nie na łąkę! - Krystyna zarechotała, odsłaniając dorodną szczerbę. - Dzisiaj idealna pogoda na to. Czyste powietrze, w lesie będzie jasno. A jak pójdzie cała wieś, to pouciekają przed nami wszystkie wilki i upiory, ha, ha!

Małgorzata zawtórowała jej śmiechem.

- Przedni żart! A też ten wasz bór to taki ciemny i nieprzyjemny, że łatwo uwierzyć, że nawiedzony. Dobrze będzie go wreszcie zobaczyć w blasku słońca, co nie, Adziu?

- Ale, cioteczko... - jęknęła dziewczyna.

- Żadnych "ale"! Moim zadaniem jest dostarczyć cię rodzicom całą i zdrową, a po tym wczorajszym bólu głowy potrzebujesz teraz dużo słońca i świeżego powietrza. Jasne?

- Twoja ciotka dobrze mówi, dziecino - przyszła jej w sukurs Krystyna. - Zdrowie jest najważniejsze. Nie masz się czego obawiać, nie odejdziemy daleko od Wilczowa. Jeśli znowu źle się poczujesz, bez problemu tu do mnie wrócisz.

Ada niemrawo pokiwała głową, widząc zaciętą, surową twarz Małgorzaty i podobną Krystyny. Nie było wyjścia - tym razem nie uda jej się z tego wymówić.

- Dobrze, cioteczko - wykrztusiła nieszczęśliwie. - Jeśli tak bardzo tego chcesz, możemy wziąć udział w grzybobraniu.

***

- Hau, hau, hau!

- Wrrrrrahhh!

Spuszczone ze smyczy psy ganiały się wesoło po zaroślach. Gdy były zajęte szarpaniem się o jakąś ułamaną kość, z rudej leszczyny wyskoczyło na nie kilka kotów, które dołączyły z sykiem do bitki niby kłębiasta furia kłów i pazurów. Wkrótce wesoła szczekanina zmieniła się w bolesne ujadanie i skuczenie, a kilka psiaków umknęło z podkulonymi ogonami.

Adzie wydawało się, że dostrzegła wśród futrzastych demonów pasiaste futro Łazarza - w następnej chwili miała już pewność, gdy do kota podbiegł waldkowy Jasiek Piekara, który znany był z tego, że chodził często do zielarki. Widok beztroskiej zabawy chłopca z kocurem na moment sprawił, że kąciki jej ust uniosły się nieznacznie do góry.

Na moment przed wejściem do lasu omal nie spanikowała, zwłaszcza gdy ujrzała dwie monumentalne sosny, które tamtej nocy skojarzyły jej się z wrotami ciemności. Ciotka jednak pociągnęła ją za sobą i zmusiła do przekroczenia granicy mrocznego boru - który rzeczywiście w blasku przedpołudniowego słońca okazał się wcale nie taki mroczny. Teraz, gdy przepełniały go wesołe rozmowy ludzi, nawoływania, śmiechy i odgłosy bawiących się zwierząt domowych, można go było nazwać nawet malowniczym.

Światło dnia, sięgające dna lasu zielonkawymi promieniami, odsłaniało przed oczami Ady wszystko, co skrywała noc - kopy liści, spadłe igliwie i szyszki, a także wprost ogromne ilości grzybów. Jeszcze zanim wilczowianie minęli pas sosen otaczający różnorodną głębię kniei, wielu miało już kosze wypełnione po szczyt maślakami.

Ada nieraz próbowała zachęcić Małgorzatę, aby też zebrały trochę maślaków, ale ciotka uparcie ignorowała całe to bogactwo. Dziewczyna w pewnej chwili urwała się, żeby sięgnąć po ogromnego maślaka, który przykuł jej uwagę, lecz gdy już wyciągnęła po niego rękę, zobaczyła, że jest cały objedzony przez winniczki. Z cichym westchnieniem wróciła do ciotki i, nie rozglądając się więcej, doczekała lasu mieszanego, w którym wybuchła prawdziwa grzybowa gorączka.

Ludzie rozbiegali się, nawołując co chwilę: borowiki! kurki! kanie! rydze! podgrzybki! boczniaki! Zapanował zupełny chaos, pełen wesołości i okrzyków euforii. Śmiechy i piski dochodzące zza krzaków zdradzały, że niektórzy przedstawiciele przeciwnych płci z młodego pokolenia udawali się w gęstwinę w poszukiwaniu czego innego niż grzybów, ale tego dnia nawet za to nie dostawało im się w skórę.

Ciotka szła przed siebie spokojnym, dumnym krokiem - prosto do ogromnego, chyba największego w tej części lasu kapelusza, który wystawał znad krzewów borówek o koraliokowych liściach. Kucnęła przy nim z gracją zdumiewającą jak na starszą panią z bolącymi kolanami, po czym uniosła delikatnie w dwóch palcach dorodnego prawdziwka.

- Jest wspaniały, ciociu! - zawołała Ada, szczerze urzeczona.

- Nie ma po co schylać się po drobiazgi - prychnęła Małgorzata, po czym z namaszczeniem odłożyła grzyba do koszyka. - Krystyna wspominała o dużym zbiorowisku borowików na wschód stąd. Chodź, Adziu.

- Jesteś pewna? Większość wieśniaków idzie na zachód...

- Nie odejdziemy daleko, zobaczysz.

Wkrótce później obie zamarły i zaniemówiły, widząc roztaczające się przed nimi całe złoża borowików, z których wszystkie były co najmniej tak duże, jak ten leżący w koszyku Małgorzaty. Przez chwilę stały w bezruchu, z rozszerzonymi źrenicami, po czym w jednym momencie obie rzuciły się do zbierania grzybów.

Obie zapełniły po jednym koszu w ciągu ledwie pau minut i zaczęły napełniać drugie, przechodząc jak w gorączce od jednej kępki prawdziwków do kolejnej i kolejnej. Odgłosy nawołujących się wieśniaków zostały daleko za plecami, lecz żadna z nich nie zwracała na to uwagi.

Ada zebrała ostatniego borowika z kępki i pobiegła dalej, lecz w połowie kroku poślizgnęła się na błocie i omal nie upadła na twarz. Zamachała rękami, by odzyskać równowagę, przez co zebrane grzyby wysypały jej się z koszyków. Westchnęła niechętnie, gdy tylko stanęła na powrót stabilnie, i wzięła się za zbieranie rozsypanych borowików. W pewnej chwili zadarła głowę do góry i nagle poczuła chłód zaciskający jej się wokół serca.

Las wokół był cichy i spokojny, nieruchomy, bez ani muśnięcia wiatru; jakaś chmura musiała zasłonić słońce, bowiem pomimo prześwitów między drzewami zrobiło się niezwykle ciemno. Dziewczyna podniosła nogę i ujrzała gęste błoto na podeszwie swojego bucika. Rozejrzała się w panice - wkoło wszędzie widać było łyse placki rozmiękłej ziemi i łany intensywnie zielonej, bagnistej trawy. Ostra woń stęchłej wilgoci ze zdwojoną siłą uderzyła w jej nozdrza.

- Ciociu! - zawołała. - Ciociu, musimy wracać!

Małgorzata oderwała się od gromady borowików i spojrzała ze zdziwieniem na bratanicę.

- Dlaczego? Widzę, że się chmurzy, ale deszczu z tego raczej nie będzie.

- Zawędrowałyśmy prawie na bagno, ciociu. Musimy wracać jak najszybciej, proszę! Tutaj jest bardzo niebezpiecznie!

- Ależ o czym wy mówisz? Jakie bagno? Przecież... Co to było?!

Ada obejrzała się przez ramię, widząc, że ciotka patrzy w napięciu w jakiś punkt za jej plecami. Nie zobaczyła jednak niczego.

- Cokolwiek widziałaś, to może być niebezpieczne - szepnęła. - Musimy iść!

- Coś ty, musiało mi się przywidzieć. Przecież nic...

Tym razem Małgorzacie przerwał dziwny, niemal ludzki ni to skrzek, ni to jęk, który nagle rozbrzmiał w powietrzu. Ada skuliła się i zapiszczała.

- Chodźmy stąd! - błagała. - Chodźmy stąd, proszę!

Ciotka powoli podeszła do dziewczyny i objęła ją ramieniem, patrząc na coś z niewysłowioną zgrozą. Ada podążyła za jej spojrzeniem i wówczas to ujrzała - kredowo białą, powłóczystą sylwetkę znikającą pomiędzy grabami, za którymi zaczynały się bagna. Następnie wrzask pełen cierpienia rozległ się znowu, jakby bliższy, wyraźniejszy.

- Uciekamy - stwierdziła ciotka rzeczowym tonem.

W następnej sekundzie obie biegły na łeb, na szyję przez las, nie bacząc na borowiki wysypujące im się z koszy. Odprowadzały je przeplatające się i to niknące, to narastające krzyki, jęki, skrzeki i westchnienia. Gdzieś na skrajach pola widzenia, to tu, to tam pojawiały się na mgnienie rozmyte białe sylwetki.

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znalazły się z powrotem w tej części boru, w której przebywała większość mieszkańców Wilczowa. Słońce znów świeciło jasno, a las błyszczał mnóstwem jesiennych kolorów. Szelesty w krzakach zlewały się ze śmiechem młodzieży i ćwierkaniem sikorek.

Ada i Małgorzata zatrzymały się, aby uspokoić oddech. Dziewczyna opadła na kolana. Ciotka nawet nie miała siły, by ją za to zestrofować.

Zaraz potem podbiegł do nich jeden z wiejskich chłopaków, w towarzystwie roześmianej dziewczyny.

- Co to, nie podoba się pani nasz las? - zapytał wesoło.

Widząc, jak ciotka nabiera powietrza w płuca, Ada profilaktycznie zakryła dłońmi uszy.

***

- J-ja? - upewnił się drżącym głosem Władek Piekara. - Naprawdę ja musze to wyjaśniać?

Krystyna i Andrzej, najstarsi mieszkańcy wsi, pokiwali surowo głowami.

- Sołtysa nie będziemy sprowadzać - powiedziała kobieta. - A ty już dawno starych rodziców wygryzłeś, to teraz sobie radź. Weź odpowiedzialność.

- To twoja wieś, synu - poparł ją Andrzej. - I teraz tego od ciebie oczekuje.

Waldek zgarbił się, a następnie obrócił powoli do stojących na głównym placu panien Chmielewskich oraz woźnicy Franka, który podpierał się groźnie pod boki. Spojrzenie Małgorzaty ciskało gromy, zaś Ada stała zaraz obok struchlała, blada, drżąca. Młody Piekara otworzył usta, a potem je zamknął. Dopiero po chwili zdołał przemówić:

- Przepraszamy, że znalazły się panie w takim położeniu. To nasza wina, że nie ostrzegliśmy was o pewnych... zjawiskach, jakie czasami zachodzą w głębi lasu.

- Jakim prawem?! - huknęła ciotka. - Jak mogliście to zataić?! Weszłyśmy przez was do gniazda upiorów!

- Nie sądziliśmy, że zawędrują panie aż na bagno - odpowiedział Waldek przygaszonym głosem. - Zazwyczaj starcza grzybów w suchej części boru. Nie trzeba było iść tak daleko...

- Może byśmy nie poszły, gdyby ktoś nam powiedział, że nie powinnyśmy! - drążyła Małgorzata.

- A uwierzyłyby panie? Jakbyśmy tak po prostu powiedzieli, że nasze bagno jest nawiedzone? Poza tym my sami nie wiemy, o co z tym chodzi i czy tam naprawdę są jakieś duchy...

- Jakie duchy? - wyrzuciła z siebie szczękająca zębami Ada. - Powiedzcie! Co takiego nawiedza ten bór?

Waldek przełknął ślinę.

- Poganie - odparł ochryple. - Stara pogańska mogiła na bagnie. Krzyżacy wrzucili ciała zabitych pogan do dołu, a potem wylała rzeka i stworzyła bagno, a szczątki częściowo wypłynęły na powierzchnię. I od tej pory w lesie czasem bywa... dziwnie.

- A nie mówiłam? Pogańskie uroczyska. - Ciotka splunęła na ziemię. - Ani trochę mnie to nie dziwi, amie trochę!

- To nie wszystko - kontynuowała zimno Ada. - Może opowiecie mojej cioci i Panu Frankowi o starym kościele?

Waldek cofnął się o krok i zbladł.

- Jakim starym kościele? Nie ma takiego...

- Nie ma, bo go straciliście! - krzyknęła dziewczyna. - Widziałam zgliszcza na bagnie!

- Adziu? O czym ty mówisz? - zdziwiła się ciotka. Następnie zwróciła się do Waldka: - Odpowiedz mojej bratanicy, natychmiast! Co jeszcze przed nami ukrywacie?!

Młody Piekara zerknął na rodziców. Andrzej stał cichy i zgaszony, ze wzrokiem wbitym w czubki swoich butów, zaś Krystyna spojrzała mu w oczy i powoli, poważnie pokiwała głową.

- W takim razie, niech się dzieje wola boża. - Waldek zwrócił się do gości wioski. - Stary wilczowski kościół został postawiony na bagnie, żeby uspokoić dusze tych zmarłych. Niestety jakieś trzydzieści lat temu spłonął... Razem z księdzem i dwoma kościelnymi, którzy mieszkali na plebani.

Ada przytrzymała się ramienia ciotki, aby nie upaść. Do tej pory miała w głębi duszy nadzieję, że stara zielarka zażartowała sobie z niej, opowiadając tę straszną historię. Ale nie, to była święta prawda. Boże! Cóż za straszliwe, zapomniane przez Opatrzność miejsce!

Dziewczyna nie rozumiała, jak to możliwe. Przez całe życie mówiono jej, że chłopi to lud prosty, pozbawiony głębszych problemów, nie znający cierpienia, strachu ani rozterek, które są domeną ludzi wyżej postawionych, obarczonych odpowiedzialnością za tę wesołą, durną gawiedź. Skąd więc taki dramat, taki koszmar w samym środku idylli, jaką powinno być chłopskie osiedle?

Tymczasem Małgorzata poklepała ją po dłoni i obróciła się w stronę pana Franka.

- To pan nas tu przyprowadził - warknęła głucho. - Pańska odpowiedzialność, żeby nas stąd wyciągnąć.

- Tak jest, panno Chmielewska. Tylko co ja mogę zrobić? Maćka nie ma...

- To trzeba go tu sprowadzić! - huknęła kobieta. - Jutro rano pan wyruszy razem z jednym z nich... - Otoczyła ramieniem zgromadzonych wieśniaków. - ...i wyjedziecie temu Maćkowi naprzeciw. Nie zamierzam tu przebywać ani dnia dłużej, niż muszę!

- Ciociu - wtrąciła Ada - czy to bezpieczne, zostawać tutaj bez pana Franka?

- Nie będziemy nigdzie wychodzić poza dom pani Krystyny - odparła Małgorzata. - W grubych ścianach nic nam się nie stanie. Lepiej, żebyśmy stąd wyjechały jak najszybciej.

- Ja pojadę - zaoferował się Waldek. - Żeby choć trochę się odpłacić za nasz błąd.

- Nigdy się nie odpłacicie - burknęła ciotka. - A teraz marsz, do domów! Nie chcę więcej widzieć waszych parszywych gąb na oczy! Nie omieszkam wspomnieć waszemu właścicielowi, co się tutaj wyprawia! Adelajdo, idziemy.

Dziewczyna posłusznie podreptała za ciotką do domu Krystyny, wiedząc, że Małgorzata używała jej pełnego imienia tylko w takich przypadkach, w których lepiej jej się nie sprzeciwiać. Mieszkańcy Wilczowa chyba również to pojęli, ponieważ po kilku sekundach zaczęli się rozchodzić, milczący i przygarbieni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top