Rozdział 3. Spotkanie z czarownicą

Zarośnięta zżółciałą trawą ścieżyna okazała się większym wyzwaniem, niż można się było spodziewać. Wysokie łodygi, od których odchodziły pogięte długie liście, plątały się i tworzyły zdradzieckie pętle, czyhające na stopy i kostki nieuważnych wędrowców. Zryta korzeniami ziemia była nierówna, ukryte pod beżową gęstwiną wykroty i grudy przypominały zminiaturyzowany labirynt. Panna Chmielewska szła przed siebie powoli, wysoko unosząc rąbek spódnicy. Czuła na sobie spojrzenia licznych wieśniaków, zdziwionych tym, że młoda dama zmierza do chaty przeklętej wiedźmy, i płoniła się na samą myśl, że wśród tych ciekawskich gapiów mogą być też nieżonaci młodzieńcy. Wszak razem z suknią unosiła też dół falbaniastej halki, co oznaczało, że oczy któregoś z nich mogły spocząć na alabastrowej skórze jej delikatnie zarysowanych, zgrabnych łydek.

Matka zawsze jej powtarzała, że to nogi kobiety najbardziej przyciągają uwagę mężczyzn, dlatego należało nosić obszerne spódnice do ziemi lub do kostek. Ada nie miała ochoty sprawdzać tej teorii, ale po tym, jak kilkukrotnie prawie wybiła zęby na zaniedbanej ścieżce, pozbyła się skrupułów i śmiało chwyciła w dłonie fałdy sukni. Teraz szło jej się nieco lepiej, choć nadal o wiele wolniej, niż by chciała.

Spojrzenia wieśniaków niepokoiły ją z jeszcze jednego powodu. Oprócz tego, że ktoś niepowołany mógłby paść urokiem jej wdzięków - wizja skandaliczna, choć na swój sposób przyjemna - oznaczały one również to, że ludzie zaczną gadać o jej wizycie u czarownicy. Jak szybko ta wieść dotrze do osób, które wypytywała o historię kościoła w Wilczowie? I co zrobią wtedy, kiedy zorientują się, że Ada nie ustąpiła w swych poszukiwaniach odpowiedzi - co więcej, zasięgnęła języka u osoby, przed którą aktywnie ją ostrzegano?

Prychnęła i wzruszyła ramionami, jakby usiłowała otrzepać się z tych wątpliwości. Co niby mieli zrobić? Była tu gościem, przejezdną, nie należała do tej społeczności. A przede wszystkim była szlachcianką. Mogła więc robić, co jej się żywnie podoba, rozmawiać, z kim chce, i dowiadywać się, czego tylko zapragnie.

Przyspieszyła kroku i natychmiast tego pożałowała. Nieuważnie postawiona noga wpadła w mały wykrot, i kiedy dziewczyna szarpnęła nią w górę, aby odzyskać równowagę, jej zamszowy pantofelek zsunął się w głąb maleńkiej błotnej czeluści. Pisnęła, kiedy jej bosa stopa uderzyła o rozmiękłą, zimną ziemię. Tłumiąc na ustach nieprzystojne przekleństwo, puściła fałdy sukni i halki, które natychmiast zaplątały się w połamane źdźbła traw, i schyliła się po pantofelek. Kiedy założyła go jeszcze raz, był ubłocony od zewnątrz i od wewnątrz. Z cichym westchnieniem ruszyła dalej, znów powoli i ostrożnie.

Dotarła pod chatę wiedźmy bez dalszych wypadków, cała, choć lekko zdyszana, a w czerwony materiał jej sukni wczepiły się liczne osty i zeschnięte źdźbełka. Gdy znalazła się na placyku uklepanej, niskiej murawy przed domostwem, na chwilę znów opadły ją wątpliwości.

Stojąca przed nią chata była mała, krzywa, o szarych ścianach z grubych bali, niegdyś pobielonych, do połowy wysokości powalanych błotem, o dwuspadowym dachu pokrytym zgniłą strzechą, w której ziały otwory wielkie jak pięści, o drzwiach zupełnie wypaczonych i czarnych, jakoby osmalonych okiennicach. Lekki wiatr poruszał jakimś niedomkniętym oknem, które skrzypiało potępieńczo na nienaoliwionych zawiasach. Chylące się już ku zachodowi słońce, które opromieniało wieś i jej okolice łagodnym pomarańczowym blaskiem, zdawało się tu nie sięgać swoimi promieniami - spłowiała, jakby wyprana z koloru chata wciskała się w czarną ścianę boru, z którego wypełzały już pierwsze, prawie niewidoczne, lecz kąsające zimnem i wonią ciężkiej wilgoci macki wieczornej mgły.

Ada przełknęła ślinę i podeszła do drzwi frontowych. Uniosła drżącą rękę i ostrożnie, nieśmiało zapukała w spękane drewno. Nie uzyskawszy odpowiedzi, zapukała mocniej. Po kilku kolejnych próbach niepewnie ujęła w dłonie zaśniedziałą klamkę i pociągnęła ją w dół. Drzwi okazały się otwarte. Dziewczyna wzięła głęboki wdech i pchnęła je mocno do środka.

Odskoczyła jak oparzona, kiedy nagle rozległ się przenikliwy, wysoki dźwięk. Po kilku sekundach, gdy jej serce przestało bić jak oszalałe, zajrzała do mrocznego wnętrza i zadarła głowę do góry. Tuż nad drzwiami wisiały dzwoneczki, zapewne po to, aby informować lokatorkę o nieproszonych - lub oczekiwanych - gościach.

Panna Chmielewska odczekała parę chwil, ale nie wydarzyło się nic nowego. Najwyraźniej czarownicy nie było w domu. Powinna była się wrócić i przyjść innym razem, ale...

...ale czy jeszcze kiedykolwiek w życiu dostanie szansę, żeby pomyszkować samopas w chacie wiedźmy?

Znając doskonale odpowiedź na to pytanie, Ada rozejrzała się, a gdy nie dostrzegła w pobliżu nikogo, szybkim krokiem przekroczyła próg i z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi.

Po chwili jej oczy przyzwyczaiły się do panującej w chacie ciemności. Mała z zewnątrz, widziana od środka chatka zdawała się jeszcze ciaśniejsza. Składała się z jednej dużej izby, do której doczepione było wąskie zaplecze z jednym oknem, oraz niskiego strychu, na który wiodła ustawiona w kącie drabina. Wszystkie z tych pomieszczeń okazały się koszmarnie zagracone - pełno niedopasowanych mebli, biurek i komód ustawionych obok siebie, regałów i szaf odsuniętych od ścian, krzywo ustawione stoły, jakiś fotel bujany wciśnięty w kąt, hamak rozwieszony pod sufitem, stojaki i taborety poustawiane jedne na drugich - a każdą płaską powierzchnię zajmowały najróżniejsze drobne przedmioty. Im dłużej Ada się w nie wpatrywała, tym dziwniej się czuła.

Były tam szklane buteleczki i słoiczki z płynami, proszkami lub częściami ciał zwierzęcych, ułożone według jakiegoś na pierwszy rzut oka pozbawionego sensu wzoru. Były kamienie i skały w różnych kolorach, kształtach i wielkościach, posortowane wedle najróżniejszych kategorii. Były woreczki o nieznanej zawartości, bukiety ziół i girlandy czosnku, cebuli, jarzębiny, żołędzi, kasztanów i grzybów kilku różnych gatunków, zwisające na sznurkach z powały. Były pasy tkaniny, wstążki, kawałki ubrań, ozdoby - z daleka zdawały się cenne, lecz z bliska okazywały się tanimi falsyfikatami z drewna i cyny. Na środku znajdowało się palenisko z ledwo żarzącymi się węgielkami, znad którego unosił się ostry, drażniący zapach kadzideł. Gdy oczy Ady zaczęły łzawić od dymu, zorientowała się, że chata czarownicy nie miała komina.

To by wyjaśniało niepołatane dziury w dachu, pomyślała dziewczyna z przekąsem, po czym odskoczyła w tył z krzykiem, gdy pod jednym z blatów błysnęła para złocistych oczu.

- Nie... Ja nie... Ja bardzo przepraszam - wydukała.

Oczy mrugnęły obojętnie. W następnej chwili zaczęły się przybliżać... Aż wreszcie spod stołu wyszedł dorodny, szaro-czarno-bury pasiasty kocur. Przeszedł majestatycznie kilka kroków, ziewnął, po czym siadł i zaczął wylizywać sobie łapkę.

Panna Chmielewska wypuściła z płuc nieświadomie wstrzymywane powietrze. Pomyśleć, że wystraszyła się kota! Podeszła do niego z uśmiechem, pochyliła się i wysunęła ku niemu dłoń. Mruczek obrzucił ją wzgardliwym spojrzeniem, a następnie, jakby wbrew emocjom wypisanym na jego pyszczku, podszedł i otarł się nosem o jej palce, unosząc tył tułowia w oczekiwaniu na pieszczoty. Ada podrapała go tuż nad nasadą ogona, za co kot nagrodził ją cichym, chroboczącym pomrukiem, rozchodzącym się dziwnie płasko w zadymionym powietrzu.

- Łazarz cię polubił - odezwał się nagle melodyjny głos znikąd. - Tylko dlatego dam ci szansę się wytłumaczyć.

Dziewczyna cofnęła rękę i rozejrzała się, spłoszona. Chata nadal wydawała się pusta! Gdzie mogła się chować czarownica?

- Zazwyczaj tych, którzy wchodzą bez pozwolenia do mojej chaty, przeganiam miotłą. Czego tu szukasz?

Znów głos znikąd! Przerażona Ada zaczęła cofać się do wyjścia. To musiały być czary! Szatańskie praktyki! Nie widziała nikogo, a jednak słyszała głos...

Wtedy coś, co dziewczyna z początku wzięła za stos taboretów ułożonych na sobie, poruszyło się i podeszło do paleniska, okazując się starą, lecz doskonale zachowaną i zadbaną kobietą w ekscentrycznym stroju z doczepionymi paskami drewna, które z daleka wyglądały jak nogi stołków. Siwe loki w odcieniu ołowiu wylewały się kaskadami spod czarnego czepka, a staranny makijaż ujmował lat pomarszczonej twarzy. Ogromne, lekko wytrzeszczone oczy w niesamowitym odcieniu szafiru lśniły blaskiem jakoby zdjętym prosto z gwiazd, zimnym i dzikim - blaskiem, który nie miał prawa zdobić oczu zupełnie zwyczajnej, zdrowej na umyśle osoby.

- Zadałam ci pytanie, kochanieńka - powtórzyła wiedźma. - Czego tu szukasz?

- K... Kościoła - wykrztusiła Ada. - To znaczy... Bo widziałam... Nikt nie chce mówić... - Ze stresu zupełnie plątał jej się język.

Czarownica przerwała jej w połowie, wybuchając głośnym śmiechem. Śmiała się melodyjnie, ciepło, zupełnie nie jak wiedźma, a raczej podstarzała dama, nadal zdolna do brylowania na salonach. Na samo brzmienie tego dźwięku spięte do granic możliwości mięśnie Ady same zaczęły się rozluźniać.

- No proszę! Ledwo przyjechała i już ją kościół ciekawi! Spostrzegawcza z ciebie bestia, kochanieńka - pochwaliła ją wiedźma. - Pewnikiem zauważyłaś, że budynek jest o wiele młodszy niż reszta wsi, a starego ani widu, ani słychu?

- T-tak, właśnie tak - przytaknęła panna Chmielewska, zaskoczona jej domyślnością. - Pytałam ludzi, ale twierdzą, że ten nowy kościół to jedyny... Ale jeden dzieciak powiedział coś o starym kościele i wiedźmie...

- Wiedźmie?! - Twarz starej kobiety natychmiast straciła ciepły wyraz i stała się gniewną karykaturą. Teraz już zdecydowanie bardziej przypominała typową Babę Jagę. - Więc tak mnie we wsi nazywają?! Po wszystkim, co dla nich zrobiłam?

- Skoro nie wiedźma, to kim pani jest?

- Uzdrowicielką. Zielarką. Położną - wymieniała na palcach. - Bratnią duszą, jeśli taka potrzeba! Na imię mi Elżbieta, kiedyś Elżunia, teraz już tylko pani Ela... Ha, ha, ha! Sprzedałam swoją młodość i urodę w zamian za to, żeby móc tym ludziom pomagać, a oni nazywają mnie wiedźmą!

Choć znów się śmiała, nie wyglądała już na wesołą ani rozbawioną. Wręcz przeciwnie, cała jej osoba emanowała ledwie skrywaną rozpaczą. Ada poczuła się głupio na myśl o tym, że sama bez oporów uwierzyła w to, że pod lasem mieszka wiedźma. Przyczyniła się w ten sposób do krzywdy, która cały czas biernie spotykała tę kobietę.

- Ale ty przecież nie o tym przyszłaś rozmawiać, kochanieńka - odezwała się Elżbieta, gdy nieco się uspokoiła. - Kościół, tak? Ciekawi cię nasz kościół?

- Ciekawi mnie stary kościół - sprecyzowała dziewczyna. - Temu dzieciakowi wymsknęło się, że jest jakiś stary kościół, ale tylko pani o nim mówi.

- Który to dzieciak, tak z ciekawości?

- Jasiek od Piekarów.

- Och, Jasieniek! - Zielarka ożywiła się na wzmiankę o chłopcu. - Mój najmilszy! Tak często tu przychodzi! Przychodzi, chociaż mu zakazują, bo tak mnie ukochał! I moimi sztukami się interesuje... Ach, gdyby był dziewuszką, to bym go przyjęła i wyszkoliła na swoją następczynię. Tak jak mnie moja najukochańsza mistrzyni Katarzyna, niech jej ziemia lekką będzie! Przygarnęła... Ukochała... Gdy nikt inny nie chciał...

W głos Elżbiety wkradły się dziwnie płaczliwe nuty, a jej ramiona zadrżały. Ada przyglądała się temu w ciszy, od czasu do czasu z trudem przełykając ślinę. Dotarło już do niej wcześniej, że ta kobieta jest kompletnie szalona - zastanawiała się teraz tylko, jak głęboko to szaleństwo sięgało.

- Miała mi pani opowiedzieć coś o starym kościele - przypomniała łagodnie, lecz do zielarki jej słowa zdawały się nie docierać.

Elżbieta miotała się po chacie, mamrocząc pod nosem jakieś niezrozumiałe zdania, słowa, które zdawały się pochodzić z języka polskiego i litewskiego, ale nie miały żadnego sensu - wreszcie zatrzymała się przed paleniskiem, znikąd zgarnęła jakiś woreczek i wysypała jego zawartość na słabo żarzące się węgielki. Wydała z siebie nieludzki okrzyk, gdy palenisko zasyczało i błysnęło intensywnym oranżem, po czym w powietrze poszła chmura ostrego, intensywnie pachnącego dymu. Ada zakaszlała i pomachała ręką przed oczami, próbując go rozproszyć.

- Kościół! - jęknęła stara kobieta. - Kościół... Stary kościół... Nie dziś, nie dziś! Przyjdź jutro, kochanieńka. Jutro o zmroku bądź przed moją chatą. Zaprowadzę cię do ruin starego kościoła w bezksiężycową noc... Ale teraz odejdź! Odejdź!

- Pani Elu...?

- Odejdź!!!

Ada wycofała się, gdy nagle Łazarz, dotychczas łaszący się do jej łydek, podniósł na nią oczy o maksymalnie rozszerzonych źrenicach i zasyczał, pokazując łapkę z wyciągniętymi pazurami.

- Tak... Dobrze - odpowiedziała, chrypiąc od dymu. - Dobrego wieczora, pani Elu.

Nie dostała odpowiedzi. Zielarka zaczęła śpiewać jakąś piosenkę, na którą również składały się słowa i zdania pozbawione znaczenia. Panna Chmielewska cicho zawróciła do wyjścia i wypadła na zewnątrz, gdzie z radością wzięła duży haust świeżego, czystego powietrza. Dopiero tutaj uświadomiła sobie, jak duszno i cuchnąco było w zadymionej chacie.

Przez ten czas, kiedy rozmawiała z Elżbietą, słońce zdążyło opaść nisko nad horyzont i teraz zza widnokręgu wystawała jedynie połowa szkarłatnej tarczy. Ostatnie kozy schodziły z pociemniałych pastwisk, prowadzone przez okutanych w koce i skóry pasterzy. Beczenie i dźwięk potrącanych dzwonków rozchodziły się daleko w przenikliwie zimnym powietrzu, przesyconym ciężkim zapachem wilgoci i czegoś ohydnego, słodkawego... jak rozkład.

Pocierając obleczone dreszczem ramiona, Ada zerknęła w stronę boru. Poczuła, jak ślina zasycha w jej ustach; gdzieś w głębi tego matecznika musiało znajdować się bagno. Stąd ta mglista wilgoć i nieprzyjemny zapach, które z niego wypełzały.

Odetchnęła głęboko, po czym zakasała znowu suknię i ruszyła znów zaniedbaną ścieżyną, co chwilę dygocząc i szczękając zębami z zimna, gdy wiatr chłostał ją po odsłoniętych łydkach. Kiedy dotarła do wioski, słońce właśnie zapadło się w horyzont, a liliowe i złote łuny zaczynały szarzeć pod naporem zbliżającej się nocy. Kury i gęsi zniknęły już z podwórzy, ostatnie dzieciaki wracały do domów. Psy drzemały w budach, niezainteresowane obszczekiwaniem dziewczyny, która przechodziła wzdłuż płotów. W większości okien paliło się światło, lecz niektóre domy, gdzie mieszkali sami starzy ludzie, były już zimne i wygaszone.

Tak właśnie wyglądał dom Katarzyny. Zarówno ona, jak i ciotka musiały już położyć się do spania. Ada wślizgnęła się do środka, obmyła twarz i ręce, przebrała się w nocne odzienie i cichutko położyła do łóżka, aby nie zbudzić chrapiącej w niebogłosy ciotki.

Kiedy otuliła się kocem i wreszcie przestała trząść, uleciał jej niepokój, ustępując miejsca ekscytacji. Była umówiona na spotkanie z czarownicą! I wreszcie dowie się, o co chodziło ze starym kościołem! Na samą myśl jej usta wygięły się w radosnym uśmiechu. Sekundę później już spała jak zabita.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top