Rozdział 1. Osada pod borem

Powóz kołysał się lekko z boku na bok przy akompaniamencie monotonnego terkotu i skrzypienia osiek, mijając kolejne kaskady połyskujących w świetle słońca żółtych liści. Widna, rzadka brzezina wyglądała malowniczo na tle bladego błękitu nieba, lecz zryta koleinami i wykrotami droga nie pozwalała cieszyć się widokami.

- Och, na miłość boską! - zaklęła nieprzystojnie ciotka Małgorzata, kiedy kolejny wstrząs powozu sprawił, że stuknęła któryś raz obolałym czołem w sufit. - Jakiego to woźnicę posłał po nas twój ojciec? Przecież ten człowiek nie powinien nigdy dotykać lejców.

- Pan Franek wie, co robi - mruknęła siedząca naprzeciwko Ada, choć bez przekonania. Znała woźnicę swojego ojca i ufała mu, ale teraz podróż rzeczywiście była zupełnie nieznośna.

- Lepiej, żeby wiedział, bo inaczej dopilnuję, żeby został wyrzucony na bruk! - Ciotka pogroziła palcem.

Ada westchnęła i wyjrzała za okno. Akurat trafił się spokojniejszy odcinek drogi i powóz jechał równo, choć hałaśliwie. W nieco zabrudzonej szybie ujrzała blade odbicie swojej twarzy - urodziwe rumianej i otoczonej grubymi puklami ciemnobrązowych, niemal czarnych włosów, lecz niestety piegowatej. Zmarszczyła nosek z niezadowoleniem. Liczyła na to, że gdy skończy się letnie słońce, te paskudne brązowe kropki nieco zbledną, ale wciąż trzymały się jej policzków.

- No nie wierzę! - jęknęła Małgorzata, gdy powóz znowu się zakołysał. - Nie wytrzymam tego.

Zastukała z całej siły laską w ścianę dzielącą wnętrze powozu od kozła. Pojazd zaczął hamować, by wreszcie stanąć zupełnie, a po chwili drzwiczki po prawej stronie otworzyły się i stanął przy nich zaniepokojony woźnica.

- Coś się stało, drogie panie? - zapytał.

Ada zakryła usta dłonią, lecz nie udało jej się stłumić parsknięcia. Pan Franek był cały pokryty błotem, od stóp do głów, nawet jego wysoki kapelusz i sterczące na boki, usztywniane pomadą wąsy. Ciotka jednak nie podzielała jej zdania co do komiczności tej sytuacji, jako że od razu wycelowała w biedaka swoją laskę, jakby chciała go dźgnąć, i huknęła:

- Co pan najlepszego wyrabia, panie Franku? Myśli pan, że białogłowy to jak bydło można wieźć, po wertepach?

- Innej drogi nie było, panno Chmielewska - odparł pan Franek ze skruchą.

- Nie było, nie było! Czy ty się słyszysz, człowieku? A co ja, pierwszy raz do mojego rodzonego brata jadę?! Nigdy takich ekscesów nie było!

- Tym razem musieliśmy pojechać naokoło. Na ostatnim postoju dostałem wiadomość, że rabusie grasują na trakcie.

- Ach... - mruknęła Małgorzata, w zadumie gładząc swój rozdwojony podbródek. - To rozumiem. Ale błagam pana, panie Franku, niechże pan jedzie trochę ostrożniej, wolniej! Przecież my tam jak worki ziemniaków podskakujemy. - Wymownie wskazała na swoje posiniaczone czoło.

- Oczywiście, panno Chmielewska.

Starsza kobieta odmruknęła coś pod nosem, dając do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną. Woźnica ukłonił się, po czym zamknął drzwiczki i wrócił na kozę. Po chwili powóz potoczył się dalej, wyraźnie wolniej niż wcześniej.

- No, i tak można podróżować - stwierdziła ciotka z aprobatą.

Ada ziewnęła i podłożyła skrzyżowane ręce pod głowę, niemalże półleżąc na siedzeniu.

- A mnie taka jazda nudzi - marudziła. - Chciałabym jak najszybciej zobaczyć się z tatusiem.

- Ten czas minie jak z bicza strzelił, zobaczysz. Poza tym...

Ciotka urwała, gdy powóz nagle podskoczył i opadł nisko z ogłuszającym trzaskiem, a jej czoło z niespotykaną dotąd siłą rąbnęło o sufit. Ada krzyknęła, spadając z siedziska i boleśnie obijając kościste pośladki o podłoże.

- Ajjj... - zajęczała zamroczona Małgorzata, pocierając dłonią głowę.

- Cioteczko! - Ada zerwała się i przypadła do starszej kobiety. - Och, nie! Z tego chyba guz będzie... Ach, ciociu, czy mogę ci jakoś pomóc?!

- Tak - odparła ciotka boleśnie. - Dawaj mi tego Franka. Rozklepię go na kotlet.

W tym momencie otwarły się raptownie drzwiczki i ponownie stanął w nich woźnica, ubłocony i zaaferowany.

- Nic się paniom nie stało?! - zapytał ze strachem.

- Jeszcze pytasz, młodzieńcze?! Prawie umarłyśmy! - ryknęła Małgorzata.

- Wszystko w porządku - dodała Ada. - Co się stało? Czemu stoimy?

Pan Franek spuścił wzrok.

- Pękła oś pomiędzy przednimi kołami, panienko. Do tego rozszczelniło się drewno w prawym kole. Obawiam się, że dalej nie pojedziemy.

Ciotka wciągnęła powietrze ze świstem tak głośnym, jakby zaraz miała dostać duszności i zemdleć. Ada zaczęła profilaktycznie wachlować jej twarz dłonią, lecz wzrok miała utkwiony w woźnicy.

- Co to znaczy, że dalej nie pojedziemy? Co z nami będzie w takim razie?

- Według mapy i moich wyliczeń jesteśmy w pobliżu miejscowości o nazwie Wilczów. To mała rolnicza wioska, ale z pewnością mają jakiegoś stolarza czy kołodzieja. Pójdziemy tam i poprosimy, żeby naprawił nasz wóz. Przy okazji możemy zatrzymać się tam na noc.

- To doskonały plan. - Ada uśmiechnęła się ciepło i spojrzała na zieleniejącą towarzyszkę podróży. - Słyszysz, ciociu? Wszystko będzie dobrze! Kryzys opanowany! Tylko musisz pokazać klasę, głupio byłoby prosić kmiotków o pomoc w przeniesieniu cię na jakieś łóżko.

Małgorzata wzięła głęboki wdech i opanowała się w jednej chwili. Spojrzała na bratanicę wilkiem.

- W takim razie poszukajmy tego Wilczowa - burknęła. - Ale porozmawiam sobie z moim bratem o tym, w jaką kabałę nas pan wpakował, panie Franku, oj, porozmawiam!

Ada skrzywiła się i rozłożyła ręce w geście bezradności. Woźnica posłał jej konspiracyjny uśmiech - wszystko w porządku.

- Pomogę pannom wysiąść - zaoferował, po czym wyciągnął ramię. Dziewczyna cofnęła się odruchowo, widząc jego powalany błotem rękaw. - Albo może lepiej nie...

- Sama sobie poradzę! - zaśmiała się Ada, po czym wyskoczyła z powozu z podkasaną suknią. Westchnęła, gdy jej stopy zapadły się na kilka centymetrów w rozmiękłą po deszczu ziemię, ale zaraz na jej oblicze powrócił uśmiech. I tak nie będzie sama czyścić tych butów, tylko wynajmie jakiegoś kmiotka. - Ciotuchno? - Wyciągnęła rękę do Małgorzaty.

Wsparta na ramieniu bratanicy, stara kobieta z trudem wytarabaniła się z wnętrza powozu, posapując gwałtownie. Kiedy tylko znalazła się na zewnątrz, jęknęła przeciągle, gdy rąbek jej sukni utytłał się błotem.

- No dobrze. - Pan Franek wyprzągł parę koni, która dotychczas ciągnęła powóz. - Zaraz wyciągnę wasze bagaże. W większości objuczymy nimi konie, ale część będą panie musiały nieść w rękach.

- Zostawimy tu wóz? - zdziwiła się Ada.

- A jak mielibyśmy go zabrać? Proszę się nie martwić, panienko, nikt nie ukradnie takiego zniszczonego badziewia. A nawet jakby chciał, to nie da rady!

Woźnica zaśmiał się dźwięcznie, rzucając dziewczynie torebkę. Ada złapała ją z piskiem w ostatniej chwili. W następnym momencie oczami rozszerzonymi z przerażenia obserwowała, jak pan Franek podchodzi do jej ciotki z torbą i chce wcisnąć ją w jej ręce, nieświadom burzy, jaka zbierała się pod namarszczonymi brwiami kobiety.

- Ja to poniosę! - zawołała w ostatniej chwili i wyrwała mu torbę z ręki. - Niech się ciocia nie obciąża. Ja jestem młoda i silna, dam radę!

Dwa bagaże były dla niej solidnym obciążeniem, ale widziała, że woźnica wziął na siebie cztery, konie zaś dźwigały po trzy skrzynie każdy. Potężnie zbudowane nogi zwierząt zdawały się uginać pod nimi przy każdym kroku.

- To jak, ruszamy? - zaproponowała Ada, która chciała już tylko jak najszybciej odłożyć torby na podłogę. Albo gdziekolwiek.

Pan Franek kiwnął głową i ruszył w wybranym przez siebie kierunku, na przełaj przez las. Po bokach prowadził za uzdę konie, a za nim kroczyły ciężko dwie kobiety. Ciotka przez całą drogę sapała i narzekała - raz na swoje zmęczenie, raz na to, jakim nietaktem wykazał się ich przewodnik, każąc damie dźwigać ciężary - ale Ada nie słuchała ani jednego słowa, zbyt skupiona na otaczającym ją krajobrazie.

Panowała prawdziwa złota, polska jesień. Chłodne podmuchy delikatnego wiatru, który szumiał zadziornie i zrywał z drzew zeschłe liście niczym confetti, idealnie komponowały się ze wciąż ostrymi i ciepłymi promieniami słońca. Zapach mokrej ziemi i butwiejących liści wnikał głęboko do płuc i napełniał myśli jakąś trudną do uchwycenia melancholią, której odbiciem zdawała się leżąca daleko na horyzoncie, lekka mgiełka. Zwierzęta uwijały się, jak mogły, przed nadejściem zimy, szeleszcząc i tupiąc w kopach liści; między czarnymi kolumnami pni co chwilę pojawiał się jakiś bajecznie napuszony ogon wiewiórki czy lisa.

Korony drzew zaś obrodziły wszystkimi kolorami. Tutaj, w pełnej słońca, rzadko zarośniętej brzezinie, dominowały żółć i zieleń, lecz wcześniej za oknami powozu przesuwały się pysznie pomarańczowe klony, czerwone dęby, brązowe lipy i złociste jesiony. Ostatnie ptaki odlatywały na południe, czarne kształty na tle błękitnego nieba; Ada szła przez ten świat, chłonąc go wszystkimi zmysłami i w duchu dziękując Bogu, że było jej dane tego doświadczyć. Zdawała się nie zauważać idącej obok ciotki, która werbalnie posyłała całą rzeczywistość do wszystkich diabłów.

Wspięli się na szczyt łagodnego wzgórza, a potem zeszli w dolinkę, którą płynął błotnisty potok. Przez jakiś czas szli wzdłuż jego brzegu, później odbili w bok. Po jakichś dwudziestu minutach marszu pan Franek zawołał radośnie:

- Widzę dymy z kominów! Już niedaleko!

- Niechaj będzie pochwalony Jezus i wszyscy świeci! - wysapała wówczas ciotka. Okazało się jednak, że od Wilczowa dzieliło ich jeszcze pół godziny marszu.

Kiedy wioska zamajaczyła wreszcie przed nimi, Adę nagle obleciał niewytłumaczalny strach. Ich trasa wiodła dotychczas przez wysoko podszyte, widne lasy, zrudziałe łąki upstrzone barwnymi plamami ostatnich kwiatów i pełne wesołych szmerów zagajniczki, zaś nad głową mieli czystą kopułę bezchmurnego nieba, po którym powoli przesuwało się popołudniowe słońce. Teraz otworzyła się przed nimi rozległa panorama łysych ściernisk, poprzedzielanych miedzami zarośniętymi przez cierniste krzewy i pokrzywy. Za nimi zaś mała, wyprana z kolorów osada trwożliwie tuliła się do zbitej ściany pierwotnego boru, nad którym budował się już monument powoli nadciągających chmur burzowych.

- To tam mamy się zatrzymać? - zaskrzeczała Małgorzata. - A co to za chuda wioszczyna?

- To jest właśnie Wilczów - odpowiedział woźnica niepewnie, jakby sam pożałował własnego pomysłu, aby udać się do tej wioski.

- I tam właśnie idziemy! - zawołała Ada wesoło, chcąc dodać animuszu sobie i dwójce swoich towarzyszy. - W końcu i tak nie mamy wyboru, prawda?

- Ma panienka rację - przytaknął pan Franek. - Ot, dobrze, że chociaż mają kościół.

Wskazał ręką budynek na skraju wsi, wyróżniający się pobielonymi ścianami i wieżyczką, na szczycie której dumnie wznosił się krzyż z czarnego drewna. Wszyscy troje przeżegnali się na znak szacunku, po czym podjęli swój marsz w kierunku Wilczowa.

- Mam nadzieję, że będzie tam jakaś gospoda na poziomie - mruknęła Małgorzata.

- Raczej wątpię - zaśmiała się Ada. - Ale na pewno znajdzie się jakiś uprzejmy gospodarz, który nas przenocuje. Prawda, panie Franku?

- Oby się znalazł, zanim z tych chmur lunie deszcz - odparł woźnica, wpatrując się z niepokojem w ciemniejące niebo. Po zabudowaniach wioski nadal ślizgały się promienie słoneczne, ale bór był już pogrążony w głębokim cieniu, który nadawał mu niemal idealnie czarną barwę.

Gdy nieco się zbliżyli, Ada zwróciła uwagę na jeszcze jeden budynek odróżniający się od pozostałych. Mała, zapewne jednoizbowa chata przypominała wszystkie inne, ale postawiono ją w znacznym oddaleniu od reszty, niemalże pomiędzy pniami sosen. Ścieżkę łączącą ją ze wsią zarastały gęste chaszcze, jakby prawie nigdy nie była używana. Dziewczyna od razu poczuła rosnącą ciekawość. Zastanawiała się, kto mieszkał w takim odizolowaniu od wilczowskiej społeczności.

Z daleka usłyszeli już gdakanie kur i beczenie kóz, a także chlust wylewanych na ubitą ziemię pomyjów. Wkrótce później do tych dźwięków dołączył śmiech ganiających po podwórzach dzieci oraz bicie dzwonu na pełną godzinę, jakie dobiegało z kościelnej wieży. Wybiła siedemnasta.

- Ale zjadłabym coś na pewno - odezwała się Ada, gdy weszli do osady. - Oj, ale bym coś zjadła!

Z bliska Wilczów nie wyglądał już tak niepokojąco. Domy, owszem, były stare, brzydkie, kryte strzechą, w większości krzywe i aż emanujące biedą, lecz pomiędzy nimi wrzało radosne, energiczne życie. I tylko ściana gęstego, niezmierzonego ludzkim okiem lasu, oraz napływające znad niego ciemne chmury wciąż przyprawiały dziewczynę o dreszcze.

- Gdzie idziemy? - zapytała.

- Do największego domu - odpowiedział pan Franek. - Tam jest największa szansa, że nas ugoszczą.

Niemal zaraz po tym, jak to powiedział, w wiosce nagle pociemniało. Chmury zakryły słońce. Dzieci, jeszcze przed chwilą radośnie bawiące się na trawiastych podwórkach, teraz uciekały pospiesznie do domów. Powietrze zapachniało deszczem.

- Musimy się pospieszyć - stwierdził woźnica.

Tym razem nawet ciotka Małgorzata nie protestowała. Skierowali się szybkim krokiem w stronę bogatego obejścia, którego podwórze otaczały kurnik, chlew, stajnia i obórka dla kóz, a przed oknami na grządkach rosły dorodne ziemniaki, cebule, selery i rzepy. W rozwalającej się budzie leżała stara łaciata psina, zbyt leniwa, by odganiać ogonem owady zlatujące się do brudnego futra na zadzie. Weszli na małą werandę przed domem mieszkalnym i pan Franek zapukał do drewnianych drzwi.

- Kogo niesie?! - zapytał ze środka zrzędliwy starczy głos. Dopiero wówczas pies uznał za stosowne, aby niemrawo zaszczekać.

- Zabłąkanych podróżników! - odpowiedział woźnica. - Mieliśmy wypadek na drodze, potrzebujemy noclegu i pomocy kołodzieja albo stolarza! Są ze mną dwie urocze damy...

Drzwi otwarły się z hukiem, omal nie trafiając go prosto w twarz. Pan Franek cofnął się prędko o krok.

- Damy? - zapytał ze środka ten sam zgrzytliwy głos. - Zobaczmy, co to za damy.

Z mrocznej sieni wyłoniła się zgarbiona staruszka bez zęba na przedzie. Przerzedzone siwe włosy sterczały jej we wszystkie strony, a ciało mimo wczesnej pory skrywał bury szlafrok. Szyję miała owiniętą szalem, zaś drżąca ręka zaciskała się na gałce prostej laski, takiej samej, jaką dzierżyła ciotka.

- Panna Adelajda Chmielewska - przedstawił dziewczynę pan Franek. Ada wyprostowała się jak struna i przyjęła możliwie najbardziej oficjalny wyraz twarzy. - Oraz jej opiekunka, panna Małgorzata Chmielewska.

Ciotka podeszła jeszcze kilka kroków, stukając laską o deski werandy i sapiąc teatralnie.

- Potrzebujemy noclegu i jedzenia - warknęła. - Ma być ciepło i czysto, jasne? I żadnego siana wbijającego się w plecy, kiedy śpię!

- Za wszystko zapłacimy, oczywiście - dodała promiennie Ada, usiłując zatrzeć złe wrażenie, jakie z pewnością wywarła zirytowana, zmęczona Małgorzata. - I nie zostaniemy tu długo, tylko do czasu...

- Dobra - warknęła niespodziewanie kobiecina. - Wy dwie, właźcie. Ale kawaler będzie spał w szopie.

- Oczywiście - zgodził się woźnica. Nie był kawalerem, ale wolał nie wyprowadzać tej kobiety z błędu.

- A z kim mamy przyjemność? - spytała Ada.

- Przyjemność? Nie rzucaj na wiatr takich słów, dziecino. Zobaczysz, jeszcze sama ode mnie uciekniesz, tak jak mój mąż, ha, ha! - Starucha zaśmiała się piskliwie. - Jestem Krystyna Piekara, Andrzejowa, ale możecie na mnie mówić jak inni, Krysieńka. Ha, ha, ha!

- Dziękujemy za gościnę, pani Krystyno - odpowiedziała Ada. Ciotka tylko coś sarknęła pod nosem.

Kiedy weszły do środka i drzwi zamknęły się za nimi, jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki niebo runęło na ziemię tysiącami kropel. W jednej chwili było cicho i spokojnie, już w następnej szalała gwałtowna ulewa, a wiatr huczał w kominie. Dorodne krople zabębniły dźwięcznie o dach domu Krystyny.

Stara gospodyni, kiwająca się na boki przy każdym kroku, zaprowadziła swoje gościnie do zapasowej izdebki na poddaszu, w której miała trzy stłoczone obok siebie łóżka. Zostawiła je tam bez słowa, a po chwili wróciła z dwiema michami potrawki warzywnej z dodatkiem zajęczego mięsa, wymieszanej z brązową kaszą. Adzie na widok tego dania od razu odechciało się jeść, ale zmusiła się, by chociaż spróbować. Pierwszy łyk cienkiej, niedosolonej potrawki od razu stanął jej w gardle.

- Jedz - warknęła na nią ni stąd ni z owąd Małgorzata. - To najlepsze, co ta kobieta mogła nam dać. Okaż szacunek wysiłkowi gospodyni.

Zaskoczona Ada wzięła na łyżkę jeszcze trochę i znów zmusiła się do przełknięcia. Po paru kolejnych kęsach potrawka okazała się nie taka koszmarna, a po kilku następnych - nawet znośna. Pochłonąwszy całą porcję, dziewczyna wyskrobała resztki z dna, a potem odetchnęła głęboko, czując przyjemny ciężar w żołądku. Naprawdę była głodna.

Po chwili Krystyna zabrała im miski i łyżki, umyła je w balii, a następnie przyszła znów do izby i jak gdyby nigdy nic siadła naprzeciwko nich.

- Dobrze, moje panie - zaskrzeczała. - Porozmawiajmy o najważniejszym.

- Właśnie - zgodziła się ciotka. - Potrzebujemy pomocy kogoś, kto robi w drewnie i dałby radę naprawić nasz powóz. Jakiegoś stolarza, kołodzieja, coś w tym rodzaju. O szczegóły problemu trzeba będzie pytać tego przeklętego urwipołcia, pana Franka.

- Phi! - prychnęła gospodyni. - Ja nie o tym. Pieniądze, drogie panie. Ile możecie zapłacić za wikt i opierunek?

Ciotka poczerwieniała na twarzy, ale na szczęście nie wybuchła.

- To zależy, ile dni tu zostaniemy - odpowiedziała. - A nie dowiemy się tego, póki nie porozmawiamy z waszym stolarzem!

- Mamy takiego jednego, co robi w drewnie. - Krystyna uśmiechnęła się chciwie, odsłaniając okazałą szczerbę w górnej szczęce. - Złota rączka, dom wybuduje, figurkę wyrzeźbi, pług naprawi, krzesło zbije. Maćko na niego wołają.

- Gdzie możemy go spotkać? - zapytała Ada z nadzieją w głosie.

- Nie gdzie, tylko kiedy, dziecino. Maćka nie ma. Wczoraj na groby swojej rodziny do Rozlewiny.

- Przecież do Wszystkich Świętych jeszcze dwa dni! - zawołała Małgorzata.

- A bo też tam się trzy dni jedzie. Będzie tu z powrotem za pięć, sześć dni. Przez ten czas zostaniecie u mnie. - Chciwy uśmieszek poszerzył się jeszcze bardziej. - Jeśli macie dostatecznie dużo...

- Mamy! - Ciotka wyglądała na oburzoną. - Jakże miałybyśmy nie mieć? My szlachcianki! Zagrodowe wprawdzie, ale majętne! Ale godzi się tak gościa o pieniądze nagabywać, kiedy zmęczony po podróży? Dajcie pokój!

- Hm, hm - zamruczała starucha. - Niech tak będzie, jutro po mszy pogadamy. Ale wstajecie razem ze mną skoro świt!

Ada z trudem zdusiła jęk rozpaczy. Nienawidziła wcześnie wstawać, zwłaszcza w niedzielę, gdy trzeba było wystać większość nabożeństwa. Zazwyczaj zasypiała wtedy na stojąco.

- I to się nazywa obyczaj! - Ciotka zatarła ręce. - Ksiądz wasz dobry?

- Lepszego nie znamy.

- Zatem same musimy się przekonać. - Małgorzata po raz pierwszy tego dnia wyglądała na usatysfakcjonowaną, a wręcz podekscytowaną. - Czuję, że jutro będzie dobry dzień.

- Ale żeby taki był, dzisiaj musi się jak najszybciej skończyć - odparła Krystyna. - Późno już, ja się kładę spać. Wam radzę to samo.

Pożegnała się i zostawiła ciotkę z bratanicą same w ciasnej izdebce, oświetlonej kilkoma łojowymi świecami. Była to mizerna dawka światła, nikła w porównaniu do przelewającej się za oknami mokrej ciemności. Nadszedł już wieczór, zmęczone długą podróżą i niespodziewanym marszem ciała błagały o odpoczynek. Niewiele myśląc, panny Chmielewskie obmyły w jednej miednicy twarze i ręce, przebrały się w nocne koszule i ułożyły na twardych, niewygodnych łóżkach.

Deszcz miarowo bębnił o dach, a łoskot wichury targającej borem rozbijał się o grube drewniane ściany. Ada przewracała się z boku na bok. Choć była śmiertelnie zmęczona, sen nie chciał nadejść. Dopiero teraz z całą mocą dotarło do niej, że nie spędzi w tej mieścinie jednego, dwóch dni, ale prawie tydzień - albo i dłużej, jeśli Maćka złotą rączkę coś zatrzyma po drodze. Na samą myśl o mrocznym borze wzdrygnęła się, przejęta nieodpartym wrażeniem, że gałęzie sosnowe drapią w okna i ściany domu, próbując dostać się do środka.

- Hej, ciociu - szepnęła - śpisz?

- Śpię - odpowiedziała Małgorzata mrukliwie. - O co chodzi, dziecko?

- Tak jakoś myślę, że chciałabym już być u tatusia i mamusi. Ten Maćko, co ma naprawić nasz wóz... On wróci, prawda?

- A co to za pytanie? Oczywiście, że wróci.

- A jak nie wróci?

- To zapłacimy komu trochę więcej, żeby pojechał do sąsiedniej wsi i sprowadził ichniejszego Maćka, czy jak mu tam będzie. Nie frasuj się, dziecko drogie. Wyjedziemy stąd niedługo.

- Mam nadzieję.

Na kilka chwil zapadła cisza, przerywana tylko miarowym szumem nawałnicy.

- Czego się boisz, Adziu? - zapytała nagle ciotka. Ada podskoczyła na posłaniu. Była przekonana, że starsza towarzyszka już zasnęła.

- Nie wiem - odpowiedziała, nie do końca zgodnie z prawdą. Przecież nie mogła się przyznać, że zaniepokoił ją ciemny, gęsty las! - Nie podoba mi się ta Krystyna. Nie chcę u niej mieszkać dłużej, niż to konieczne.

- Nie lekceważ jej - przykazała Małgorzata. - Może i jest irytująca i chciwa, ale takie osoby zawsze mają swoją wartość. No i jest stara, doświadczona.

- Sądziłam, ciociu, że ty pierwsza się oburzysz, że jakaś chłopka tak cię traktuje!

- W tej kobiecie jest chłopska mądrość, lepiej sobie z niej nie zrobić wroga - odparła ciotka poważnie. - Jest bardzo nieprzyjemna, ale da się to znieść. I ty też dasz radę.

- Spróbuję - obiecała Ada. - Dobranoc, ciociu.

- Śpij dobrze, Adziu.

Po wielu długich, bezsennych kwadransach zmęczenie wreszcie wzięło górę nad zaniepokojeniem i dziewczynę zmorzył sen. Nawiedziło ją mnóstwo dziwacznych majaków, lecz kiedy obudziła się rano, nie pamiętała żadnego z nich.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top