XXXVI

Kiedy się obudziłem, nie leżałem już na ziemi, a na kanapie w biurze Kingpina. Przymknąłem powieki wciąż czując krew w ustach. Miałem już dość tego syfu równie bardzo jak tego łysego dupka.

- Wiem, że nie śpisz. Nawet nie udawaj - burknął zza biurka. - Chyba masz zadanie, prawda? - zapytał z wyraźną kpiną, co mi nie pasowało w jego zachowaniu. Zawsze był raczej bezemocjonalny.

Kaszlnąłem zaczynając wstawać z łóżka. Pamiętałem, żeby zachować spokój i opanowanie w tej sytuacji - on miał May, ja miałem nic.

- Tak jest szefie - odpowiedziałem, staczając się na ścianę, a potem na drugą, aż w końcu otworzyłem drzwi. Jak zawsze nie okazał nawet grama skruchy, chociaż coś z nim wyraźnie było nie tak. Dziwnie się zachowywał i wyrażał emocje, co już dawało mi do myślenia.

Wyszedłem powoli z TBI i poszedłem do najbliższego spożywczaka. Miałem już gdzieś, co się ze mną stanie, czy złapie mnie FBI, czy Tarcza, czy obejdzie się bez tego. Potrzebowałem opatrunków i jedzenia, a nie mogłem na to liczyć w bazie. Tam jedynie patrzyło się na pozycję i zasługi, a ja ostatnio nie miałem najlepszych na koncie.

Gdy byłem już na miejscu, zabrałem z półki jakieś środki do odkażania, bandaże i plastry, po czym wziąłem jeszcze kilka drożdżówek i wodę. Stojąc przy kasie widziałem na sobie wzrok sprzedawczyni. Bała się mnie i nie dziwiłem się temu. Wyglądałem zupełnie jak przestępca potrącony przez tira. Dlatego kiedy nadeszła moja kolej, zaczęła szybko kasować moje zakupy.

- Przepraszam, mogłaby pani dorzucić najtańsze papierosy? - starałem się brzmieć normalnie i w miarę grzecznie.

Kasjerka wykonała moją prośbę i już po chwili skończyła, wkładając wszystko do siatki.

- Razem to będzie piętnaście dolarów - powiedziała bardzo zdenerwowana.

Wyciągnąłem w jej stronę banknoty, które wyjąłem z kieszonki.

- Spokojnie, nic pani nie zrobię - oznajmiłem, dusząc się już własną krwią. - Miałem gorszy dzień. Przepraszam za kłopot - dodałem zabierając torbę.

- Nie potrzebujesz pomocy? - zapytała najwyraźniej widząc jak utykam.

- Zagoi się - uśmiechnąłem się przyjaźnie i opuściłem sklep. Ta pani była miła, co nie zawsze mi się zdarzało.

Usiadłem w ciemnym kącie i opatrzyłem się tak, jak umiałem. Później zjadłem wszystkie słodkie bułki i popiłem wodą. Czułem, jakbym nie robił tego całą wieczność. W trakcie spożywania najlepszego żarcia tego dnia spojrzałem na Avengers Tower. Nie chciałem, ale musiałem to zrobić. Szczerze mówiąc wolałem chyba już zginąć, niż przynosić mu to cholerstwo, ale była też May, a jej nie mogłem zawieść.

Westchnąłem i zamknąłem oczy. Musiałem trochę odespać i przeżyć zrastanie kości. Wiedziałem, że potem już jakoś to będzie, ale ten czas akurat najmniej przyjemnie się wspomina. Zacząłem szukać miłych wspomnień w głowie. Zazwyczaj to one trochę mi w tym pomagały.

Najlepsze i najgorsze chwile przeleciały mi przez głowę. Począwszy od zabaw z rodzicami, poprzez ich śmierć, treningi Kingpina, własne życie w wieku piętnastu lat, poznanie i zmaganie się ze Starkusiem, nasze kłótnie, to wszystko, co z nim przeżyłem, bolesne kary szefa, aż w końcu zostało spotkanie cioci.

Wyciągnąłem z paczki papierosa i obróciłem go kilka razy w palcach. Potem włożyłem go do ust i zapaliłem. Jednak nie poczułem tej wolności co zawsze. W moim sercu nadal pozostała niepewność i rozdarcie między milionami ludzi, a ciocią i tym bogatym dupkiem, który myślał, że może wszystko.

Potrzebowałem dobrego planu, żeby wszystkich uratować, ale nie miałem pojęcia od czego zacząć. Jak przechytrzyć Kingpina? Jak uratować z TBI ciocię i Starka? Jak nie dopuścić do zbudowania tej bomby? Jak pogodzić dwie strony, żeby nikt nie zorientował się co robię? Tak wiele pytań, tak mało danych i odpowiedzi... Tak mało czasu.

Przeciągnąłem rękę po twarzy. Przecież ja byłem jebanym szesnastolatkiem. Byłem gówniarzem, który powinien chodzić do szkoły, który powinien żyć normalnie, a nie w obawie o następny dzień. Tylko taką drogę wybrał dla mnie los i nie miałem zbyt wiele do powiedzenia.

Gdy przebudziłem się, nie czułem okropnego i przytłaczającego bólu. Nadal siedziałem w kącie, chociaż miałem wrażenie, że było jakoś inaczej. Wstałem, przyczepiając pajęczynę do budynku obok. Sprawnie przetransportowałem się do Avengers Tower, chociaż musiałem przemieszczać się głównie w cieniu ze względu na sławę w świecie przestępczym.

Odetchnąłem i dostałem się po ścianie na dach wieżowca, jak zawsze niewykrywalny. Stanąłem na nogi i rozglądając się na boki podszedłem do windy. Nie zamierzałem pokonywać tysiąca schodów, kiedy wczoraj połamali mi żebra.

- FRIDAY? - zapytałem niepewnie. Nie wiedziałem, czy przez przypadek nie włączy się alarm, bo kto wie, czy ktoś nie grzebał nic przy zabezpieczeniach, które zdjąłem dla siebie.

- W czym mogę pomóc Wrench? - odezwała się Al, a mi kamień spadł z serca. Nie chciałem nikogo spotkać na swojej drodze. Po prostu zabrać to po co przyszedłem i spadać.

- Gdzie Tony przechowuje reflektory do budowy bomb?

- Wszystkie materiały do budowania bomb oraz inne pozaziemskie akcesoria znajdziesz na siedemdziesiątym piętrze.

- Okej, lecimy - powiedziałem bardziej do siebie i liczyłem, że nie włączy się nagle jakieś urządzenie, bo FRI źle mnie zrozumiała.

Na szczęście bez większych trudności i spotykania nikogo po drodze dotarłem na wymienione przez sztuczną inteligencję piętro. Pewnie wszyscy Avengersi zajęli się poszukiwaniami miliardera i połknęli haczyk, który im podrzuciłem. Jeżeli tak faktycznie było, pewnie teraz przetrząsali całe Colorado w poszukiwaniu ukochanego Tonysia. Tymczasem on siedział przeze mnie w głupich podziemiach TBI tak samo jak May.

Zająłem się poszukiwaniami i po kilku minutach sprawnego przeglądania znajdujących się w pomieszczeniach rzeczy, natknąłem się na reflektor bomby atomowej. Westchnąłem i zabrałem go do rąk.

- Przyprawiłeś mnie chuju o złamane żebra - powiedziałem z wyrzutem, pakując go do znalezionego wora. - FRI, usuń wszelkie materiały wideo z mojego pobytu tutaj dzisiaj - dodałem, po czym podszedłem do windy, żeby wydostać się z Wieży.

Przedostając się przez miasto nadal dziwnie się czułem, jakbym o czymś zapomniał. W ręce ściskałem obiekt westchnień Kingpina, pozbyłem się dowodów mojej obecności w Avengers Tower, więc wszystko musiało być w porządku. 

Dotarłem do biura szefa bez większych trudności, bo wejście do TBI było dla mnie teraz jak kaszka z mleczkiem. Zapukałem i wyprostowałem się na tyle, na ile pozwolił mi okrutny ból w klatce piersiowej. Szef kazał mi wejść i to był mój największy błąd. Drzwi zatrzasnęło za mną dwóch ochroniarzy, pchając mnie do przodu, jak jakąś zabawkę. Na dwóch krzesłach siedziała May i Tony, którzy nie wyglądali najspokojniej.

- Wrench! Mój ulubiony pracownik - zaśmiał się, a mnie przeszły ciarki. Nigdy tego nie robił. Nigdy.

- Przyniosłem jebany reflektor, puść ciocię, jak obiecałeś - rzuciłem ze łzami w oczach. Wiedziałem już dobrze, co ten dupek chce zrobić.

- Ostatnio zawodzisz mnie i zawodzisz. Nie sądzisz, że należy ci się za to jakaś nagroda? Coś lepszego niż połamane kości.

- Zabij mnie, ale nic im nie rób - pokręciłem głową, a kiedy podchodził do mnie patrzyłem prosto w jego oczy.

- Chyba na obojgu ci nie zależy, prawda? - ujął mój podbródek, dosyć brutalnie kierując go w stronę dwóch bliskich mi osób. - Zagramy w rosyjską ruletkę, co ty na to?

Przymknąłem powieki, zbierając nowe siły. Wiedziałem, że coś dziwnego wisi w powietrzu, ale dziś akurat nie spodziewałem się tego.

- Najpierw prosisz mnie o pomoc, kiedy uciekasz Tarczy, później wyskakujesz mi z jakimś sprzeciwianiem się. Może pokażesz cioci i Panu Starkowi swoje ręce, co?

- Grasz na moich emocjach dupku - burknąłem, od razu obrywajac w twarz. Ciocia krzyknęła, chcąc do mnie podbiec, ale powstrzymał ją ochroniarz. Miliarder natomiast siedział i patrzył na to wszystko z niepokojem. Uśmiechnąłem się, wypluwając krew na ziemię. - Na tyle cię stać? Zrobiłem, co chciałeś, zabij mnie...

Kingpin prychnął jedynie zabierając do ręki pistolet. Otworzył magazynek pokazując mi jedną kulę, po czym zamknął go, kręcąc nim dookoła.

- Powiedziałem już, co zrobię - oznajmił chłodno, mierząc w Tonego. - Najpierw on, czy ona? - nie wiedziałem, jak to powstrzymać, co mam zrobić.

- Nie zabijesz Starkusia, bo jest Ci potrzebny, a bez May, nie będę wykonywał dla ciebie żadnych rozkazów - miałem nadzieję, że chociaż to go powstrzyma.

- Ponoć damy mają pierwszeństwo - rzucił i wystrzelił. Tak po prostu strzelił, nie licząc się z niczym. Na szczęście nie trafił na kulę.

- Przestań - mój głos się załamał. - Zabij mnie, a nie ich.

Szef jednak nie posłuchał i znowu nacisnął spust, tym razem celując w mężczyznę. Bez zastanowienia więc stanąłem na nogi i zacząłem przyczepiać ochroniarzy do ścian. Chciałem też walczyć z Fiskiem, ale na to nie było szans.

Kiedy zacząłem się z nim siłować, pistolet wypadł mu z ręki i znalazł się daleko od jego zasięgu. Jednak oderwałem porządnie w brzuch i odleciałem do tyłu. Nie zamierzałem się poddawać. Walczyłem z nim, dopóki Tony nie złapał za broń i nie wycelował nią we wkurzonego Kingpina.

- Strzelaj - szepnąłem, ledwo łapiąc oddech. Szef walnął mną o ścianę tak, aż zaczęło mi piszczeć w uszach.

Potem usłyszałem już tylko dźwięk wystrzału i krzyki. Nic nie mogłem zobaczyć, ani nic zarejestrować. Byłem zbyt otumaniony. Jedno stało się już pewne. Ktoś na pewno zginął.

___________________

Hello Peter :)

Po prawie dwóch miesiącach daje wam rozdział <3

Trochę już po świętach, ale to nic, ja miałam najgorsze święta życia, więc jestem Grinchem i nic nie będę Wam życzyć, wybaczcie.

Miłej pory dnia, w której czytacie <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top