V

~Tony Stark~

Od razu, gdy ten gówniarz zniknął z mojego pola widzenia, wysłałem za nim drona zwiadowczego. Nie byłem głupi i wiedziałem, że jest zagrożeniem. Skoro nie bał się mi grozić bronią, to kto wie, co mogłoby się stać, gdybym nie zainterweniował.

Wróciłem do Avengers Tower i udałem się do sali narad.

- FRIDAY, zwołaj mi tu wszystkich TERAZ. Powiedz, że mam ważną sprawę.

Nie musiałem długo czekać, żeby do pomieszczenia przyszli zdenerwowani Mściciele.

- O co chodzi? - zapytał Steve, kiedy wszyscy zebrali się wokół stołu.

- I dlaczego krwawisz Tony? - dopytała Natasha.

Dopiero teraz zorientowałem się, że z mojej szyi leciała drobna stróżka krwi. Potarłem nadcięte miejsce ręką, po czym walnąłem nią w stół.

- Słuchajcie - zacząłem. - Nie zwołuje was z byle powodu. Po mieście biega jakiś niebezpieczny dzieciak, co skacze po ścianach. Właśnie byłem z nim porozmawiać na temat jego wycieczek po Nowym Yorku, a on mnie zaatakował.

- Czy ty powiedziałeś dzieciak? - wtrąciła się zdziwiona Wdowa. - Tony, nie żartuj sobie z nas.

- Ale on naprawdę wygląda, jakby miał koło dwudziestu lat! I w dodatku ma broń, którą potrafi się posługiwać. Trzeba go złapać.

- Stark odchodzi od zmysłów - zaśmiał się Clint.

- Ha ha, bardzo śmieszne, że jakiś uzbrojony dzieciak grasuje po mieście - odparłem poirytowany.

- Tony, to nie robota dla Avengers, tylko dla policji - powiedział spokojnie Steve.

- Nigdy mnie nie słuchacie! - wrzasnąłem i wyszedłem z sali trzaskając drzwiami. - Jak wszystko mnie dzisiaj irytuje - dodałem, gdy już nikt nie mógł mnie usłyszeć.

Miałem parę opcji, co ze sobą zrobić w takiej sytuacji, jednak wybrałem tą ulubioną. Praca w warsztacie sprawiała, że uspokajałem się choć na chwilę, a otaczający świat przestawał być taki wkurzający.

W windzie byłem gotowy rozszarpać każdego, kto wszedłby mi w drogę, ale kiedy tylko drzwi rozsunęły się, zobaczyłem mój bałagan oraz różne sprzęty, które i tak były tylko niedokończonymi śmieciami, mój humor znacznie się poprawił.

Można by rzec, że lubiłem długie posiadówki w pracowni. Nie musiałem wracać do realistycznego świata i to było z tego wszystkiego najlepsze. Żaden Avenger, ani pracownik mi nie przeszkadzał. Wszyscy mieli tu kategoryczny zakaz wstępu, chociażby zdarzył się jakiś koniec świata.

Usiadłem wygodnie w fotelu i rozkoszowałem się błogą ciszą. W salonie nawet nie marzyłbym o takim komforcie. Tam zawsze musiał ktoś przeszkadzać. Albo to Sam z Buckim grali na konsoli albo Natasha malowała paznokcie z Wandą albo jeszcze Steve, Clint i Bruce gadali o bezsensownych rzeczach.

Spędzali sobie czas razem, jak rodzina, a ja zwyczajnie nie pasowałem do tego obrazka. Czasem ze względów politycznych musiałem przyjść, żeby nie było, że cały czas mnie nie ma.

Wtedy Mściciele stawali się jak takie małe dzieci. Kłócili się o papier toaletowy, zapasy w lodówce, kto sprząta lub po prostu śmiali się z Clinta, który zachowywał się jakby pierwszy raz coś zobaczył. Co prawda byłem ich szefem i głową całej organizacji, ale nie czułem się z nimi związany. Po prostu byli i tyle.

- FRIDAY, zrób mi kawy - rzuciłem znudzony.

- Tak jest sir.

Po chwili siedziałem sobie i popijałem mój ulubiony, czarny napój. Przymknąłem powieki i wyobraziłem sobie idealny dzień. Bez głupich bachorów psujących mi plany, bez Avengers, bez słońca, które tylko raziło mnie w oczy, bez ptaków ćwierkających pod Wieżą. Po prostu marzenie. Tylko szkoda, że nigdy się nie spełni.

A wracając do bachorów, właśnie sobie przypomniałem, że wysłałem za dzieciakiem drona.

- FRI, sprawdzisz mi nagrania i lokalizację drona E-34?

- Oczywiście szefie.

Zanim Al mi odpowiedziała, nie minęła nawet minuta.

- Niestety dron uległ zniszczeniu panie Stark.

- A ostatnie nagranie? Przewiń mi do tego momentu.

- Tak jest.

Z wideo nie dowiedziałem się niczego ciekawego. Chłopak znalazł go w połowie drogi, po czym pozaklejał go czymś w rodzaju sieci i rzucił nim o pobliską ścianę. Mimo wszystko postarałem się zachować chociaż odrobinkę spokoju.

Zacząłem dłubać przy jakimś projekcie, kiedy usłyszałem charakterystyczny dźwięk otwierającej się windy. Mój poziom opanowania zmalał drastycznie, kiedy zza drzwi wyłonił się Steve.

- Czy ja nie wyraziłem się jasno, że macie tu wszyscy zakaz wstępu?! - wydarłem się. - Czego tym razem?!

- Tony, bo reszta...

- Rozumiem, to teraz jesteś wysłannikiem Mścicieli - przerwałem mu. - Cóż takiego ważnego chcieli przekazać przez swojego gołębia pocztowego? - zapytałem poirytowany, rzucając trzymane narzędzia na stół.

- Chcieliśmy tylko wtedy powiedzieć, że Avengersi zajmują się grubszymi sprawami, a tym dzieciakiem zainteresuje się policja. Po prostu nie musiałeś się tak wkurzać.

- To przekaż im drogi Stevie, że nie mam ochoty ich wszystkich dzisiaj widzieć. Z resztą wieczorem i tak idę na galę i mnie nie będzie.

- Dziś miał być wieczór filmowy. Na pewno nie chcesz...

- Na pewno! A teraz wyjazd z mojej posesji - odparłem mu wkurzony.

Kapitan obrócił się na pięcie i kiedy ponownie spojrzałem, w miejsce gdzie stał, już go nie było. I dobrze. Nie potrzebowałem tych ich głupich, rodzinkowatych spotkań. Najlepiej radziłem sobie sam.

Westchnąłem ciężko i ruszyłem w kierunku windy. Była dopiero druga nad ranem, ale i tak musiałem przygotować się do tej całej gali charytatywnej, na którą niestety zostałem zmuszony pójść.

Jako iż wplątałem się w te całe szpitale i fundacje, bo mój doradca stwierdził, że będzie super hiper, jak pokażę ludziom, że mi na nich zależy, to teraz płaciłem za to moim cennym czasem i pieniędzmi. Nienawidziłem tego z całego serca, ale w końcu Tony Stark musi błyszczeć i utrzymywać wszystko w kupie. Musi pokazywać się z najlepszej strony, by tylko prasa nie obrobiła mu dupy. Taki właśnie byłem według innych, oprócz Avengersów rzecz jasna. Oni wiedzieli jaki ze mnie egoista i co lepsze, chcieli to zmienić. Śmieszne.

Gdy znalazłem się w swoim ogromnym pokoju, wziąłem dwu albo i trzygodzinną kąpiel, po czym ubrałem się w najlepszy garniak. Później rzuciłem się na łóżko i przymknąłem powieki, uprzednio ostrzegając FRI, żeby mnie obudziła, jak zaśpię.

Obudziłem się z nadzieją, że zostało mi jeszcze trochę czasu do piętnastej, ale się pomyliłem. Zegar wybijał idealnie piętnastą jeden.

- FRIDAY, miałaś mnie obudzić! - jęknąłem i podniosłem się leniwie, ruszając do garażu.

Postanowiłem dziś wybrać się moim najnowszym, czarnym, nabłyszczanym Ferrari. Było idealne. Wiedziałem, że rozniesie system, a tego właśnie chciałem.

Wsiadłem do mojej furki i od razu poczułem zapach skóry i wypastowanej tapicerki, który tak kochałem. Odpaliłem silnik, który zaburczał i uśmiechnąłem się do siebie.

Bogaci ludzie mają dobrze, ale najbogatsi mają najlepiej.

Wyjechałem z Avengers Tower i ustawiłem lokalizację punktu docelowego. Sama droga minęła dosyć przyjemnie, zwłaszcza tym autkiem, jednak gdy zobaczyłem, gdzie mam spędzić ze cztery godziny mojego życia, aż mnie zemdliło.

- Co to ma kurwa być?! - zapytałem patrząc na jakiś zwykły lokal dwu, może trzypiętrowy.

Prychnąłem z niedowierzaniem, ale mimo wszystko zatrzymałem samochód i wyszedłem na czerwony dywan. Rzuciłem kluczykami w stronę tego gościa, który parkował. Nigdy nie pamiętałem stosownej nazwy dla takich ludzi.

- Jeśli się zarysuje - warknąłem - to już nie żyjesz.

Ten przełknął nerwowo ślinę i odpowiedział mi lekkim skinieniem głowy.

Nie przejmując się już więcej, włożyłem na twarz swoją wyćwiczoną przez lata maskę i zacząłem zabawiać paparazzi wraz z innymi gośćmi.

Impreza nie była zbyt bardzo wystawna, ale jakoś szło znieść te niewygody.

Po jakiejś godzinie już mi się znudziło, więc postanowiłem złapać oddech. Wyszedłem na trzecie piętro, wcześniej orientując się, że stało puste i nieużywane. Wyprostowałem się i od razu usłyszałem strzelające kości.

Chwyciłem się barierki, po czym opałem się o nią. Z góry widać było całą galę. Wszyscy zaciekawieni jakimiś celami charytatywnymi, czy cierpiącymi dziećmi może i się zainteresowali, ale co mnie to obchodziło? W końcu byłem tylko zmuszony do takich rzeczy, a w rzeczywistości w ogóle się tym nie przejmowałem, bo i po co?

Jako Iron Man miałem ratować miasto i być bohaterem, a nie włóczyć się po szpitalach.

Wypuściłem powietrze i poczułem chęć zapalenia. Wyjąłem cygar i podpaliłem końcówkę, po czym zaciągnąłem się cudownym dymem. Nie mogłem się nazwać palaczem, bo robiłem to raz na ruski rok, ale czasem zwyczajnie musiałem. Poprawiłem włosy ręką i z powrotem wróciłem do obserwacji zachwyconych gości.

Nagle usłyszałem jakby ktoś na kogoś krzyczał. Stwierdziłem, że nie mam innego zajęcia, więc sprawdzę, cóż to za hałasy, a nóż widelec trafi mi się jakiś romansik.

Wszedłem na korytarz i już po chwili ujrzałem, co się tak na prawdę się działo.

Ten sam dzieciak, który mnie zaciął i mi groził, stał naprzeciwko jakiegoś chłopaka i celował do niego z pistoletu. Wiedziałem, że jest niebezpieczny i powinienem zareagować, ale postanowiłem podsłuchać kawałek rozmowy.

- Nie rób tego. Proszę - jąkał się zapłakany.

- Rozumiesz, że muszę? Inaczej sam tak skończę. To nie zależy ode mnie.

Sprawca nie patrzył na ofiarę, co dawało mi gdzieś sześćdziesiąt procent szans, że ten gówniarz go nie zabije.

- Mam rodzinę i przyjaciół. Mam plany, błagam cię!

- Nie drzyj się tak - rzucił i przystawił mu broń do skroni. - Mam cię już po dziurki w nosie. Po prostu się zamknij i daj mi wykonać robotę.

Wiedziałem, że muszę coś zrobić, bo inaczej wina pójdzie na mnie, więc przewróciłem oczami i sprawdziłem, czy w razie czego mam połączenie ze zbroją. Kiedy okazało się, że wszystko pięknie chodzi, wyszedłem z kryjówki i oparłem się o framugę drzwi.

- A więc od dziś zabijanie ludzi nazywasz robotą? - zapytałem, a chłopak popatrzył na mnie
zdezorientowany.

- A ty co tu robisz?!

- Eee, przyszedłem na galę?

Po tych słowach podszedłem bliżej niego, nabierając coraz większej pewności, że nie zabije tego dzieciaka.

- Pierwsze zabójstwo, co? - spytałem stając obok niego.

- Skąd ta pewność?

- Ręce ci drżą, stoisz tu i jeszcze nie pociągnąłeś za spust, a dodatkowo się pocisz i łamie ci się głos. Nie chcesz zabijać.

Chłopak poprawił uścisk na broni i złapał ją dwoma rękami.

- Nie prawda - rzucił i ponownie wycelował.

- No to zrób to.

Wiedziałem, że to najlepszy sposób na takich jak on. Bał się kogoś zamordować, więc trzeba go było wziąć sposobem. Staliśmy tak chwilę, a ja zdążyłem puścić klęczącemu przed nim chłopakowi oczko, że mam wszystko pod kontrolą. Uspokoił się trochę, ale i tak widziałem strach w jego postawie, zachowaniu i oczach...

- I nie zapomnij popatrzeć mu w ocz - dorzuciłem.

- Zamknij się, bo ciebie też zabiję - warknął.

Mając już dziewięćdziesiąt procent pewności, że tego nie zrobi, podszedłem i chwyciłem go za ramię, odrywając spluwę od wystraszonego na śmierć dzieciaka. Przystawiłem ją sobie do piersi i zacisnąłem mocnej rękę chłopaka na broni.

- No to dawaj. Pozbaw mnie życia.

Moje losy właśnie zależały od głupich kalkulacji. Te dziesięć procent niepewności, o których nie pomyślałem, przykładając sobie pistolet do serca mógł właśnie wykorzystać dzieciak, który wyglądał na mordercę, ale w zasadzie nim nie był. Bał się, co dawało mi przewagę, ale czy mogłem być tego pewien?


_____________________________

ELO POLSAT ;)

Tak w zasadzie to długo nie było tu rozdziału, a miały być często shsh

Ale cóż, takie życie :)))))))

Miłej pory dnia, w której czytacie <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top