ROZDZIAŁ 2 - Wszystko się może zdarzyć...

,,Myślałam, że umowy są krótsze, a te które wiążą nas na całe życie dotyczą tylko małżeństw. Nie wiem dlaczego stało się tak, jak się stało, ale wiem, że przede mną będzie jeszcze wiele wyrzeczeń, a co najważniejsze technik manipulacji.

Z pamiętnika Maury S.

Zaczęło się niewinnie. Parę szeptów, ciche, ciężkie oddechy, ciche głosy mówiące coś między sobą. Coraz głośniej i głośniej, odbijające się echem o ściany czaszki. Głosy narastały w coraz wyższej tonacji i tempie, a gdy mentalnie wykrzyknęłam: «Dość!», ucichły. To nie jest schizofrenia paranoidalna. Nawet gdybym chciała tak myśleć, to i tak nie stanie się to rzeczywistością. Wszystko się zaczęło gdy byłam dość mała. Miałam mnóstwo przyjaciół w różnym wieku. Wiecie jak to jest z podwórkowymi znajomościami - byli starsi, młodsi, ci sympatyczni i ci wredni. Myślałam, że moja popularność wśród ludzi utrzyma się na stabilnym poziomie i nic nie zmieni się przez następne kilka lat. Ale zaczęło się dziać gorzej, znacznie gorzej niż myślałam. W kolejnych etapach dorastania tata patrzył na mnie z coraz większym niepokojem. Z komentarzy w stylu: To miło maleństwo, że masz tylu wspaniałych przyjaciół..., całkiem szybko przeszło do: Rose, z kim ty gadasz? I wtedy zaczęłam powoli uświadamiać sobie, a co jeśli ja mam tak rozwiniętą wyobraźnię, że wykracza ona poza normę? Ja wiem, że to absurdalna konkluzja, ale co innego mogło mi przyjść do głowy w wieku dziesięciu lat? Im dalej w las, tym teoria o wybujałej  wyobraźni zaczęła słabnąć, budząc niepokój nie tylko w ludziach mnie otaczających, ale również mnie samej. Po jakimś czasie stały się dwa światy, a ja balansowałam między nimi. Żywi i umarli. Biały i czarny. A ja jako wypłowiała szarość pośrednicząca między nimi...

***

         Obudziłam się zlana potem. Nie wiem czy to przez panujący upał, czy przez ten sam koszmar, który śnił mi się już trzeci raz z rzędu; ale jedno jest pewne: Wyglądałam jak ludzka fontanna, a to nie było przyjemne zarówno dla oka, jak i dla nozdrzy.
     Potarłam czoło spoconą dłonią, której jednynym źródłem nawilżenia był mój śmierdzący pot. Spojrzałam na swoje ręce. Całe się trzęsły, jakby dopiero co niosły dwudziesto kilogramowy ciężar.
     — Sen... — westchnęłam. — To... tylko sen.
     A może retrospekcja? Poklepałam się kilkukrotnie, by oprzytomnić swoją rozmazaną twarz. Brak demakijażu mi nie służył, a spowodował tylko, że na czole wyskoczyły mi dwa, czerwone pagórki, które będą musiały być za chwilę usunięte.
      — Rosemary — do pokoju wszedł tata. — jak wstaniesz, masz udać się do kuchni.
     — Co znowu zrobiłam? - jęknęłam chowając się pod kołdrą.
     — Śniadanie masz zjeść przed wyjazdem, bo mi padniesz na tym lotnisku.
     — Nie jestem głodna... — mruknęłam.
     — Ale mnie to nie obchodzi, czy jesteś. Masz zjeść i tyle. Nie mam ochoty odbierać później telefonów, bo ty zasłabłaś.
     — Zjem w aucie.
     — Nie ma mowy, dopiero co w nim sprzątałem.
Wyszłam spod kryjówki, zaczerpując świeżego powietrza.
     — Będę za 10 minut. — mruknęłam wypraszając ojca.
Mężczyzna westchnął teatralnie opuszczając pokój, po którym rozniósł się zapach dezodorantu. Po chwili namysłu otworzyłam okno, by jednak trochę powietrza wparowało do pokoju, a duszący zapach ustąpił mu miejsca. Ziewnęłam przeciągle.
Wydarzenie sprzed paru godzin zapadło mi w pamięć co było dziwne, gdyż przeważnie zapominam lub najzwyczajniej w świecie staram się zapomnieć o takich sprawach.
Ziewając poraz ostatni, udałam się prosto do zabałaganionego biurka, po czym zaczęłam wybierać z niego najpotrzebniejsze rzeczy.
     — To, to i to... — mruczałam pod nosem wyciągając zeszyt, piórnik oraz kosmetyczkę. — i...
Zmarszczyłam brwi. Na podłodze pod szafką biurka, leżał pamiętnik mojej mamy w towarzystwie porozrzucanych ołówków i długopisów. Podniosłam książkę, po czym dotykając ostrożnie jego powierzchni, odwróciłam na zapisaną stronę.

  ,,Piszę to teraz, nie znając godziny w której to nastąpi. On może wrócić... co ja gadam, on wróci napewno. Wróci i kto wie? Może zrobi mi krzywdę jak mamie i tacie, a może jednak uda mi się zanegocjować cenę do zapłaty? Czy mnie też podejdzie sprytnie prowadząc do mej zguby? Jedno wiem - robi się niebezpiecznie. Wiedziałam, że ten wyjazd do Rumuni nigdy nie był dobrym pomysłem. Oh, Robercie... gdybyś tylko wiedział w co się twoja mała siostrzyczka wpakowała..."

     — Mamo... — szepnęłam zaciskając wargi.
     — Nie żeby coś, ale Robert pytał kiedy... — do pokoju weszła moja macocha, na co niemalże podskoczyłam do góry.
Rzuciłam pamiętnik do walizki i przyprowadziłam się do ładu.
     — Tak? — spytałam, udając że wszystko w porządku.
     — Robert pytał kiedy przyjdziesz na śniadanie.
     — Teraz. — burknęłam, wymijając blondynkę w drzwiach.
Przechodząc przez przedpokój dostrzegłam resztę walizek, które stały posłusznie pod drzwiami domu.
Kręcąc głową udałam się do kuchni, w której - jak się nie przeliczyłam - siedział podirytowany ojciec, popijający kawę.
     — Jestem. — mruknęłam, siadając ociężale na jednym z krzeseł.
Mężczyzna uniósł wzrok z nad kubka, po czym odrząkując znacząco, zabrał się za jedzenie kanapek przygotowanych zapewnie przez Marę.
     — Rozumiem, że mamy jak zawsze ciche dni. W porządku. — odparłam, chwytając jedną z kanapek. — Jak ci okres minie, to daj znać.
Ojciec parsknął pod nosem, odkładając jedzenie na bok.
     — Jestem zły, że nie informujesz mnie o wszystkim.
     — Nie wymagasz, zbyt wiele? — spytałam unosząc brwi. — Dziewczyny w moim wieku, praktycznie w ogóle nie rozmawiają z rodzicami.
     — Ale ty nie jesteś inne dziewczyny. Ty, to ty.
     — Klasyk. — rzuciłam, odkładając filiżankę.
Do pomieszczenia weszła Mara, która ze zniecierpliwieniem wymalowanym na twarzy, przyglądała się jak jem jej kanapki.
     — Bardzo dobre. — odparłam sarkastycznie.
     — Cieszy mnie to — uśmiechnęła się. — ale mogłabyś się pośpieszyć.
     — Tyle, że mi się nigdzie nie śpieszy. — odpowiedziałam biorąc łyka mojej ukochanej, białej herbaty.
     — Młoda damo!— warknął tata. — My tylko na ciebie czekamy, więc z łaski swojej pośpiesz się!
Speszona, wzięłam ostatniego gryza, po czym wyszłam do pokoju, zabrać swoje rzeczy. Myślicie, że będę tańczyć jak wam zagram? Niedoczekanie wasze. Poczekajcie aż tylko wrócę z tej Polski, to dopiero będziecie mieli jazdę bez trzymanki.

***

     Ciągnęłam ze sobą już ostatnią walizkę, która sprawiała wrażenie najcięższej ze wszystkich. Wizja siedzenia sześciu godzin w aucie, a następnie paru w samolocie wydawała być się gorsza, niż przewracanie gnoju na farmie wujka Edd'a.
     — Pieprzony wyjazd, pieprzeni...
     — Ruszaj się, nie mamy całego dnia! — usłyszałam babę ojca, która stała już pod naszym samochodem.
     — Jak tak wam spieszno, to sami se do nich jedźcie! — krzyknęłam do niej, zamykając na klucz drzwi do domu.
Nie miałam ochoty nigdzie jechać. Jedyne czego pragnęłam, to jakiś konkretny wypad z Max i jej dziewczyną.
     — Uspokójcie się. — westchnął tata, po czym wziął ode mnie walizkę i wsadził ją do obszernego bagażnika.
     Zamknęłam klapę, by następnie zasiąść na tylnym miejscu i zapiąć pasy.
Ojciec ostatni raz sprawdził czy na pewno zamknęłam dom, po czym wsiadł na miejsce kierowcy i odpalił samochód.
     — Masz wszystko? — spytał, na co przewróciłam oczami.
     — Tak, jedźmy już.
     Mężczyzna przytaknął, ruszając spod domu. Nie mając nic lepszego do roboty, włączyłam muzykę, oddając się widokom zza szyby. Wymijane przez nas drzewa kręciły się niczym w karuzeli, od której niejednemu zawraca się w głowie. A im dłużej wpatrywałam się w gęstwinę mrocznego lasu, tym wyraźniej dostrzegałam ciemny punkt, który sprawiał wrażenie poruszającego się na równi z autem.
     Przymknęłam oczy, w usilnej próbie
zaśnięcia. Nastał mrok, jeden wdech, jeden wydech. Wyobrażałam sobie, że jestem w swoim domu. Otacza mnie błogi nastrój w towarzystwie dwóch kotów Brytyjskich ułożonych wygodnie na moich udach, a przyjemną atmosferę podkręcają melodie The Neighbourhood, które już znam na pamięć. Zaciągając się duszącym zapachem kadzidła, spoglądam przez wielkie okno na pogodę, która jest dzisiaj wyjątkowo kapryśna i liczę wraz z nią krople mżawki obijające się o drewniany parapet. Jeden z kotków przeciąga się leniwie, drapiąc moje wiotkie uda, zaś drugi liże w skupieniu zranioną łapkę. Uśmiecham się do nich ciepło, zastanawiając się czy nie zadzwonić do Ellie, która ma miesiąc wolnego od pracy.
     Jeden wdech, jeden wydech i
   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top