#8 Pansy Parkinson
2011
Wszędzie latały zaklęcia. Nie było miejsca, w którym nie byłoby rannego. A jednak wciąż dużo osób walczyło, nie odpuszczając, choćby mieli to przypłacić życiem. Gdzieś pośrodku tego wszystkiego był Harry, Ron, Mike i Madeleine, rzucając klątwy raz za razem.
- Z prawej, Ron! - wrzasnął Potter, robiąc unik.
Jego ruchy były wolniejsze niż z początku, był wyczerpany. Ze skroni i nosa ciekła mu krew, kuśtykał na jedną nogę.
- Uwaga! - zawołała Madeleine, mając na myśli jakiegoś śmierciożerce, który za pomocą zaklęcia wywołał wybuch i w konsekwencji zawalenie jednej ze ścian budynku. Duże kawałki cegieł i szkła z okien poszybowały w ich kierunku z niebywałą prędkością. Większość z nich zdążyła się przed nimi uchronić, jednak Mike nie miał tyle szczęścia. - Merlinie, Mike!
- Żyje! - odkrzyknął jej Ron, machając głową. - Chodź!
- Ale... - zaczęła kobieta, ruszając już w stronę poszkodowanego przyjaciela.
- Ron ma racje. Nie ma czasu. Chcesz ujść z życiem, czy wolisz tu zginąć? - poparł przyjaciela Harry, biegnąc przed siebie. - Wrócimy po niego!
Madeleine nie odezwała się więcej, również zaczynając szaleńczy bieg przed siebie. Kobieta zgrabnie wirowała wśród zaklęć mknących w jej kierunku, z gracją odpowiadając pięknym za nadobne. Nie trwało to jednak długo, gdyż już chwilę później dostrzegła coś, co całkowicie wybiło ją z rytmu.
Pansy.
Stała tam, oddalona o niecałe dwieście metrów, bez mrugnięcia okiem posyłając avady w każdym możliwym kierunku. Robiła to tak obojętnie, jakby w ogóle nie odczuwała tego, że właśnie pozbawia kogoś życia. Jakby nie miała żadnych uczuć. Madeleine wiele razy zastanawiała się, czy w jej żyłach płynęła krew, czy jednak jakaś trucizna. Nie możliwe zdawało się jej bycie tak złym do szpiku kości.
Bez zastanowienia kobieta pomknęła w kierunku dawnej koleżanki, która też ją zauważyła, posyłając jej uśmiech. A choć Madeleine widziała w swoim życiu wiele uśmiechów ten zdecydowanie był najbardziej przerażający. Zimne, pozbawione uczuć oczy, lekko prześmiewczy uśmiech i brew lekko uniesiona do góry, jakby już samą swoją postawą rzucając jej wyzwanie.
- Kogo moje oczy widzą - zaśmiała się szyderczo Parkinson, podchodząc do niej parę kroków bliżej. - Niewiarygodne. No, no, muszę przyznać, że podobna jesteś do mamusi.
Madeleine zmroziło. Jej rodzice zostali brutalnie zamordowani niecałe trzy miesiące temu, a Pansy z pewnością maczała w tym palce. Bolało ją to tym bardziej, że Pansy wiedziała jeszcze z czasów Hogwartu jak ważni byli dla niej rodzice, a zwłaszcza matka.
- Nie ośmielaj się o nich wypowiadać - warknęła, wcelowując w nią swoją różdżkę. - Bo nie ręczę za siebie.
Pansy zaśmiała się głośno i szyderczo.
- I co ty mi zrobisz, co, sierotko? - drwiła, obracając różdżkę w dłoni, jakby w ogóle nie bojąc się, że Madeleine ośmieliłaby się ją zaatakować. - Chcesz dołączyć do rodziców? Tylko ostrzegam, że to bilet w jedną stronę.
- Ty parszywa mendo! - krzyknęła Madeleine, wysuwając swoją dłoń jeszcze bardziej do przodu. - Zabiłaś moich rodziców. Jesteś potworem, wiesz? Będziesz gnić w azkabanie, a potem w piekle.
- Lubię ciepłe klimaty - parsknęła kobieta, patrząc na byłą współlokatorkę jak na coś obrzydliwego. - A azkabanu się nie boję. Nie boję się niczego, bo nic nie mam do stracenia. Ja zawsze zyskuje.
Madeleine wystrzeliła pierwsze zaklęcie, które Pansy z łatwością odrzuciła, patrząc na nią z pogardą.
- Żałosne - stwierdziła jedynie. - Podobieństwo do rodziców jest powalające. Oni byli tak samo żałośni, błagając mnie o litość? Chcesz posłuchać?
- Ty...
- Ja? - droczyła się z nią kobieta, wiedząc, że nic nie wyniszcza człowieka tak, jak jego własna psychika. - Jak słaniali się na nogach, jak byli gotowi wyjawić mi wszystkie informacje, bylebym już skończyła? Skomleli jak jakieś psy.
- Przestań! Drętwota!
- Avada kedavra! - rzuciła Pansy, ale Madeleine się uchyliła.
Pojedynek trwał zaciekle, a większość walk ucichła. Prawie wszyscy wpatrywali się w to, co się dzieje. Madeleine, wyczerpana i poharatana z trudem odpierała zaklęcia posyłane w jej stronę, z kolei Pansy zdawała się świetnie bawić.
- No dalej, pokaż na co cię stać - drwiła dalej, kiedy Madeleine w pocie czoła próbowała się bronić. - Albo po prostu daj mi to zakończyć.
Madeleine zaczęła przegrywać, toteż Harry i Ron chcieli do niej dołączyć, na co niestety nie pozwolili im inni śmierciożercy rzucając się na nich, by odciągnąć ich od głównego pojedynku.
- Dalej! Zmęczyłaś się już?
- Nigdy! - krzyczała Madeleine, choć prawda była zgoła inna. Wiedziała, że nie ma szans, że nie przeżyje tego, o ile Harry albo Ron nie zdołają jej pomóc. W myślach już żegnała się z życiem. Łzy napłynęły jej do oczu, kiedy pomyślała o Dudley'u, który czekał na nią w domu razem z ich roczną córką, Daisy. Była taka mała, ledwo stawiała pierwsze kroki. Madeleine zamazał się widok przed oczami - czy to od łez, czy zmęczenia, nie była w stanie stwierdzić. Pociemniało jej w oczach, a wszystkie odgłosy zaczęły wydawać się nagle bardzo odległe.
- To już? - wyśmiała ją Pansy, wzruszając ramionami i czekając na odpowiedź, której osłabiona Madeleine nie była w stanie jej udzielić. - Avada Kedavra!
Zielony promień pomknął ku Madeleine na sekundę przed tym, jak Harry wyrwał się innemu śmierciożercy.
Madeleine padła na ziemię.
Martwa.
*
Harry i Dudley nigdy nie mieli bliskich relacji, nigdy nie czuli się do końca rodziną.
Wcale nie ułatwiało to jednak sprawy Harry'emu, któremu powierzono zadanie przekazania kuzynowi informacji o jego narzeczonej. Nie powstrzymało go to od łez, które samoistnie wypłynęły mu z oczu, kiedy mówił o jej śmierci i nie sprawiło, że nie poruszyła go reakcja Dudley'a, bo była to chwila prawdziwie rozrywająca serce. Jego kuzyn, duży D, mierzący ponad metr osiemdziesiąt, dorosły mężczyzna stał na środku pokoju rycząc w niebogłosy i przeklinając niebiosa i wszystkie stworzenia, które odebrały mu Madeleine. A Harry płakał z nim, poruszony tym wszystkim dogłębnie, tym bardziej, że razem z Madeleine przyjaźnili się już kilka dobrych lat.
- To niemożliwe - wyjęczał w końcu Dudely.
Była jakaś druga w nocy, a on, cały zaróżowiony od płaczu siedział przy stole, popijając jakiś mocny trunek. Harry i Ginny siedzieli przy nim (uprzednio przekazawszy Jamesa, Albusa i małą Daisy pod opiekę państwa Weasley), również płacząc. Nikt nie próbował się pocieszać, bo wszyscy wiedzieli, że nic to nie da. Nie wróci to życia Madeleine. Daisy nie odzyska już matki, a Dudley narzeczonej.
- Nawet nie zobaczyłem jej w sukni - szepnął, ściskając szklankę z whiskey tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. - Nie powiedziałem jej wystarczająco dużo razy, że ją kocham.
- Dudley, ona to wiedziała - odparł Harry, wypijając duszkiem resztę zawartości swojej szklanki.
- I co z tego? Zostawiła mnie. Nie ma jej, rozumiesz? Nawet nie powiedziałem jej, że gdy jej nie było Daisy pierwszy raz powiedziała 'mama' - powiedział mężczyzna, znów zaczynając płakać. - Nic jej nie powiedziałem. Przez te wszystkie wspólne lata powiedziałem jej tyle rzeczy, jednak teraz wiem, że żadna nie była ważna. Nie zdążyłem powiedzieć jej nic, co byłoby ważne.
Ginny zaszlochała głośniej, wtulając się w Harry'ego.
- Zostawiła Daisy. Mówiłem jej, żeby dziś nie szła, wiecie? Czułem, że coś się wydarzy. Ale ona jak zwykle upierała się, że dramatyzuję.
- A może...
- Nie ma żadnego 'może' - warknął. - Ona nie żyje.
Szklanka Dudley'a z hukiem roztrzaskała się o podłogę razem z resztką jego chęci do życia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top