#11 Pansy Parkinson
Mała, kilkuletnia Pansy siedziała właśnie w swoim pokoju, bazgrząc coś na pergaminie. Tuż za nią stała jej matka, niezwykle do niej podobna, ubrana w wytworną, bogato zdobioną suknię, sięgającą ziemi oraz ojciec, ubrany w garnitur, z którym prawie nigdy się nie rozstawał. Rodzice Pansy byli ludźmi poważnymi, ambitnymi, surowymi i oschłymi, nie mającymi skrupułów, sięgającymi coraz wyżej, po władzę. Problem w tym, że nie byli tacy tylko w stosunku do swoich współpracowników, czy służących, lecz także do własnej, rodzonej córki, którą starali się wychować na swoje podobieństwo. Dziewczynka odkąd pamiętała, musiała zachowywać się poważnie, maskować swoje uczucia, a przede wszystkim, być najlepsza. Najlepsza, we wszystkim, dosłownie. Przez to Pansy stała się zamknięta w sobie, opryskliwa i chłodna w stosunku do swoich rówieśników, co sprawiło, że nie miała zbyt wielu znajomych, a tym bardziej, przyjaciół.
- Matko, czemu ja też nie mogę się z nimi pobawić? - spytała pewnego razu, wskazując na grupkę dzieci, bawiących się w ogrodzie sąsiadów, państwa Bulstrode.
Pani Parkinson spojrzała na nią surowym wzrokiem i pokręciła głową, wyraźnie zdegustowana.
- Dziecko, mówiliśmy ci z ojcem tyle razy, że to są ludzie gorszego sortu - oznajmiła oschle, kompletnie nie przejmując się, że pani Bulstrode, stojąca tuż za płotem, wszystko słyszy. - Oni są półkrwi, dziecko. Półkrwi. A chyba już wiesz, co to znaczy, prawda?
Pansy jęknęła, niechętnie potakując i wyrecytowała, wyuczoną na pamięć formułkę:
- Czarodziej półkrwi, zrodzony jest z małżeństwa, gdzie jedno z rodziców jest czystokrwiste lub półkrwi, a drugie jest półkrwi, mugolem lub mugolakiem. W czarodzieju półkrwi, płynie krew mugola.
- Zgadza się - oznajmiła pani Parkinson i pokiwała głową z uznaniem. - Jak więc widzisz, nie możesz się z nimi zadawać, bo...?
- Bo są gorszego sortu - mruknęła, przewracając oczami. - Ale dalej nie rozumiem, dlaczego tak jest. Przecież też są czarodziejami. Co innego mugol, a co innego czarodziej półkrwi.
Pani Parkinson popatrzyła na córkę z odrazą, zupełnie tak, jakby ta powiedziała coś okropnego, co obraziło jej godność i tak w istocie było.
- To jest bardzo duża różnica, dziecko, którą kiedyś na pewno zrozumiesz. Status półkrwi, może i jest lepszy, niż taki szlamowaty mugolak lub, co gorsza, zapchlony mugol, ale i tak nie ma się czym chwalić. I wierzę, że kiedyś, może całkiem niedługo, się o tym przekonasz - ucięła i odeszła, zostawiając ją, samą sobie w ich ogromnym ogrodzie.
Dziewczynka westchnęła, otrząsając się ze wspomnień i zanurzyła swoje pióro w atramencie. Powoli przyłożyła pióro do pergaminu i naskrobała kilka koślawych liter, układających się w słowo "Malfoy". Było to jedno z nazwisk, jej przyszłych, potencjalnych kolegów ze szkoły magii, do której miała wybrać się za około dwa lata.
Pan Parkinson odchrząknął i wyrwał jej kartkę z ręki, zaczynając uważnie się jej przyglądać. Kilka razy odczytał nazwiska na głos, tak by mogła je zapamiętać, a potem przemówił.
- Więc, z kim możesz się zadawać?
- Tinsley, Zabini, Nott, Greengrass, Goyle, Crabbe, Malfoy - oznajmiła chłodno.
- Doskonale - stwierdził mężczyzna, swoim zwykłym, oschłym i nużącym tonem. - Może jeszcze coś z ciebie będzie.
Pansy olała te niezbyt przychylne stwierdzenie i spojrzała w księgę z nazwiskami osób czystokrwistych.
- Ojcze? - spytała. Pan Parkinson nawet na nią nie spojrzał. - Czemu nie mogę się zadawać z...no nie wiem, na przykład Weasley'ami lub Longbottomem?
Pan Parkinson dostał napadu kaszlu, a potem spojrzał na córkę, nawet nie próbując ukryć swojego oburzenia. Zmierzył ją wzrokiem godnym bazyliszka i nakazał wstać. Dziewczynka natychmiast wykonała polecenie, wiedząc już, że przesadziła, choć nie do końca wiedziała dlaczego.
- Czy ty siebie słyszysz?! - warknął mężczyzna i potrząsnął nią, tak mocno, że prawie upadła na podłogę - Weasley'owie?! Czy ty robisz sobie z nas żarty?! To doprawdy oburzające! - krzyczał, co jakiś czas znów nią potrząsając, jakby liczył na to, że dzięki temu, dziewczyna się ogarnie i przestanie zadawać tak haniebne pytania - Weasley'owie to zdrajcy krwi i nic więcej! Rozumiesz? - znów nią potrząsnął. - Rozumiesz?!
- T-tak - wyjąkała, bliska płaczu dziewczynka.
- I nie becz, bo tak robią tylko słabi. A ty nie możesz być słaba - warknął i wyszedł z jej pokoju, zapewne zmierzając do salonu, by napić się szklanki ognistej whiskey, zostawiając ją pod opieką matki.
Pansy od zawsze miała słaby kontakt z rodzicami, mimo, że ci pilnowali jej praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę, cały czas wmawiając jej swoje poglądy i zachowania. Dziewczynka, choć jeszcze mała, doskonale zdawała sobie sprawę, że nie tak powinna wyglądać więź między dzieckiem, a rodzicami, lecz ilekroć próbowała ją pogłębić, oni zaczynali jej unikać, zupełnie tak, jakby dobrze wiedzieli, co planuje i uciekali od tego. Odpuściła więc, rozumiejąc, że najwyraźniej nie będzie jej dane, w przyszłości powspominać wspaniałego dzieciństwa, spędzonego na zabawie z rodzicami. O ile państwo Parkinson w ogóle można było nazwać rodzicami. To znaczy, praktycznie nimi byli, bo w końcu mieli córkę, ale...śmiało można było odnieść wrażenie, że dziewczynka urodziła się tylko dlatego, że trzeba było w jakiś sposób przedłużyć ród Parkinsonów, no i niestety, i tak nic z tego nie wyszło, bo urodziła się ona. Dziewczynka. Nie chłopiec, na którego tak czekali jej rodzice. Jak można się było domyślić, pan Parkinson wpadł w szał, gdy tylko dowiedział się, że jego upragniony syn, okazał się być córką, która na nic się zda, jeśli chodzi o przedłużenie ich rodu. I od tego czasu, zaczął jeszcze gorzej traktować jej matkę, odnosząc się do niej, prawie tak samo oschle, jak do córki. I o ile pani Parkinson od początku nie była szczęśliwa w tym małżeństwie, które tak dobrodusznie zaaranżowali jej rodzice, o tyle, po tej całej aferze w związku z narodzinami Pansy, czuła się jeszcze gorzej i codziennie żałowała dnia, w którym stanęła na ślubnym kobiercu, mówiąc, te jedno, zgubne słowo, brzmiące "tak".
Nawet Pansy, która była przecież małą dziewczynką, a o miłości wiedziała tyle, co nic, zauważyła, że jej rodzice niezbyt do siebie pasują. Raz nawet ją o to zapytała, lecz kobieta odparła wymijająco, iż nie istnieje coś takiego, jak miłość.
Dziewczynka westchnęła, spoglądając na swoją matkę, która świdrowała ją teraz wściekłym spojrzeniem, po czym przemówiła.
- A co tyczy się Longbottoma - zaczęła oschle. - On na pewno trafi do Gryffindoru i chyba wiesz, że...
- Że mam nie zadawać się z Gryfonami - przerwała jej Pansy, wywracając oczami i krzywiąc się nieznacznie. - To chyba jasne, matko.
- Mam nadzieję, dziecko. Mam nadzieję - pogroziła jej palcem - I następnym razem, nie życzę sobie, byś przerywała mi w pół zdania. Nie tak cię z ojcem wychowaliśmy - i wyszła z pokoju, zostawiając ją samą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top