#12 Pansy Parkinson

Był piękny, sierpniowy poranek, a słoneczne promienie przedostawały się przez zasłonięte zasłony w pokoju pewnej, brązowowłosej dziewczynki. 

Pansy niechętnie usiadła na swoim łóżku i przetarła oczy. Zerknęła na zegar, który wybijał godzinę jedenastą. Dzięki temu dziewczyna wiedziała już, że jest w domu sama, ponieważ rodzice nigdy nie pozwoliliby jej spać do takiej godziny. Powoli zwlokła się z łóżka i podeszła do swojej szafy, otwierając ją. Jej oczom ukazało się bardzo dużo podobnych do siebie sukienek (które podobały się tylko i wyłącznie jej matce i to właśnie ona, kazała jej je nosić), kilkanaście szarych i zielonych spódniczek oraz cała masa bluzek, równie poważnych i nudnych, jak cała reszta jej ciuchów. Ziewnęła i wyciągnęła z szafy szarą spódnicę i pasującą do niej, zieloną bluzkę z krótkim rękawkiem i małym, wyszytym znaczkiem, przedstawiającym wijącego się węża na zielono - szarym tle - herb rodu Parkinson.

- Servus! - zawołała, przywołując do siebie małe, okropnie brzydkie stworzonko, ubrane w coś, co wyglądało, jak stare, postrzępione prześcieradło.

Skrzat ukłonił się nisko i spojrzał na dziewczynkę, oczekując, aż ta wyda mu jakieś polecenie.

- Rodziców nie ma w domu, prawda? - upewniła się dziewczynka. Skrzat pisnął coś, co brzmiało, jak "nie" i pokręcił przecząco głową. - W porządku. Zrobisz mi śniadanie?

- Tak jest, panienko Parkinson - skłonił się nisko skrzat, praktycznie dotykając podłogi, swoim długim nosem - Już się robi - dodał, po czym zniknął z cichym trzaskiem.

Pansy westchnęła i skierowała się w stronę dużej, białej toaletki, która stała w jej pokoju. Usiadła na krześle i zaczęła rozczesywać swoje długie, gęste, brązowe włosy, które odziedziczyła po swojej matce. Zaczęła się zastanawiać, czy powinna je związać, tak jak nakazywali jej rodzice, czy zrobić im na złość i zostawić je rozpuszczone, ale ostatecznie związała je w wysokiego kucyka.

Dziewczyna wstała, z zamiarem udania się do kuchni i wyszła ze swojego pokoju. Szła długim, ciemnym korytarzem, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądał zamek, o którym tyle opowiadali jej rodzice. Czy tam też będzie tak tajemniczo? A może będzie tam bardzo przytulnie? Nie wiedziała, ale była pewna, że jakkolwiek by tam nie było, będzie ona najszczęśliwsza na świecie, gdy po raz pierwszy przekroczy jego próg, pierwszego września, tego roku. Ledwo kilka dni temu, dostała swój list z Hogwartu, który mówił, iż została ona przyjęta do tejże szkoły. Jedenastolatka była tym tak zachwycona, że euforia utrzymywała się w jej organizmie, aż do dnia dzisiejszego, gdy cały ten szał minął, a w jej głowie zagościły pierwsze obawy. Co jeśli, nie dostanie się ona do Slytherinu? Czy rodzice ją wydziedziczą? A może nic takiego się nie stanie? Parsknęła do miski owsianki, przygotowanej przez Servusa. Oczywiste było, że nie ma takiej opcji, by rodzice zadowolili się innym domem, niż ten Salazara. Wyrozumiałość nie leżała w ich naturze.

- Czy, panience, czegoś jeszcze potrzeba? - dopytał skrzat, spoglądając na nią swoimi dużymi, wyłupiastymi oczami.

- Nie, nie - mruknęła, nabierając kolejną łyżkę swojej owsianki. - Mam wszystko. Możesz iść.

Chwilę później, skrzat zniknął z głośnym trzaskiem, zostawiając dziewczynę samą. Ta skończyła szybko swoje późne śniadanie i od razu ruszyła do ogrodu, w którym wprost uwielbiała przebywać. W podskokach dotarła pod swoje ulubione drzewo, usadowiła się w cieniu i obserwowała, jak zielone rybki wyskakują ponad taflę jeziorka, by znów zniknąć pod nią z głośnym pluskiem. Kochała to robić. Jako jedynaczka, w dodatku wychowywana dość surowo, nie miała zbytnio towarzystwa, więc jeszcze jako małe dziecko, zaczęła gadając do rybek, wyobrażając sobie, że spełniają one życzenia.

- Chciałabym mieć przyjaciół - powiedziała cicho, kiedy jedna z rybek, wynurzyła się z wody - Matka, mówi, że miłość nie jest mi potrzebna, więc o nią nie proszę. Ojciec, wspominał coś, o tym, że w życiu najważniejsza jest sława, potęga i siła, więc... - zamyśliła się czekając, aż kolejna ryba wyskoczy z wody. - Ja chciałabym być szanowana, sławna, silna i potężna.

Rybka wyskoczyła z wody, a jedenastolatka uśmiechnęła się, wierząc, że kiedyś jej życzenie się spełni.

Nad jeziorkiem spędziła jakieś trzy godziny, dopóki nie usłyszała dzwonka do drzwi. Dziewczynka z ekscytacją pobiegła je otworzyć.

- Witaj, matko - oznajmiła poważnie, zamykając drzwi za kobietą, która spojrzała na nią z góry.

- Mhm... - mruknęła niechętnie. - Witaj. A teraz się pośpiesz, jeśli chcesz iść na Pokątną. Nie mam dużo czasu. Za dwie godziny mam być z powrotem w ministerstwie.

Pansy ochoczo pokiwała głową i natychmiast założyła swoje baleriny, a potem chwyciła ze stołu kartkę z przyporami szkolnymi, które musiała zakupić.

Pani Parkinson chwyciła dziewczynę za rękę, teleportując je na środek ulicy Pokątnej. Pansy, była tam już nie jeden raz, więc nie zrobiło to na niej takiego wrażenia, ale nie zmieniało faktu, iż przyglądała się z ciekawością sklepowym witrynom, co jakiś czas, pociągając swoją mamę za sukienkę, wskazując to na książkę, to na jakąś zabawkę, lecz ona odpowiadała tylko:

- Nie ma na to czasu, dziecko - i szła dalej, przebijając się przez tłum.

Po kilku minutach przepychania się między innymi czarodziejami, dotarły do "Esów i floresów", by zakupić, potrzebne dziewczynie, podręczniki. Pansy szybkim krokiem podeszła do jednej z półek, sięgając po książkę zatytułowaną "Teoria magii", gdy obok niej pojawił się blond włosy chłopak, mający bardzo znudzoną minę. Dziewczynka stwierdziła, że póki co, nie ma zbyt wielu przyjaciół i wypadałoby się z nim przywitać, tym bardziej, że chłopak wygląda jak arystokrata, a więc ma spore szanse na to, że trafią do tego samego domu.

- Pansy - wyciągnęła do niego rękę na przywitanie, a chłopak dopiero wtedy zwrócił na nią uwagę - Pansy Parkinson. - uściśliła.

- Draco Malfoy - oznajmił chłodno chłopak, ściskając jej rękę - Jaki masz herb rodowy? - spytał, jakby od tego zależało to, czy w ogóle mogą ze sobą rozmawiać, i właściwie tak było.

Dziewczynka wskazała na swoją koszulkę, na której wyszyty był owy znak. Draco uśmiechnął się delikatnie, zrozumiawszy, że ma do czynienia z czarownicą czystej krwi i odtąd odzywał się do niej w delikatnie milszy sposób.

- Więc, będziesz w Slytherinie? - spytał. - Ja na pewno. Moi rodzice tam byli, dziadkowie, pradziadkowie...no wiesz, jestem z wysoko postawionego rodu. Moja matka pochodzi od Blacków, a ojciec od Malfoy'ów.

- Tak... - mruknęła dziewczynka. - Moja matka pochodzi od Greengrassów. No, a ojciec, wiadomo, Parkinson.

- Greengrass, nie jest tak źle - stwierdził Draco. - Zgaduję, że chcesz być w...

- W Slytherinie - przerwała mu Pansy, uśmiechając się dumnie. - Oczywiście. No bo, gdzie by indziej.

Draco również uśmiechnął się z uznaniem, stwierdzając, że ta dziewczyna ma zadatki, na prawdziwego, godnego swojego tytułu Ślizgona.

- Draco! - zawołała jakaś kobieta, uśmiechając się słabo i podchodząc do swojego syna - Draco, tyle cię szukałam i... O, widzę, że znalazłeś sobie koleżankę - uśmiechnęła się do nieco zawstydzonej Pansy. - Jak masz na imię, dziecko?

- Pansy - odparła, podając jej rękę. - Pani musi być panią Malfoy, mamą Draco.

- Ach, tak - stwierdziła, zabierając książki, które blondyn trzymał w rękach. - Tak, zgadza się.

Dziewczynka porozmawiała jeszcze chwilę z Malfoy'ami, a potem udała się do kasy, gdzie czekała na nią rozdygotana rodzicielka.

- Co tak długo, co? - warknęła. - Nie prosiłam cię, byś się śpieszyła?

- Tak, matko - mruknęła Pansy, pocierając dłonią kark. - Tylko wiesz, poznałam takiego chłopaka.

Wzmianka o chłopaku od razu zainteresowała Panią Parkinson, więc kobieta zaczęła zadawać córce pytania.

- Czystej krwi?

- Oczywiście, matko - odparła spokojnie.

- W twoim wieku? Ślizgon?

- Tak i nie. To znaczy, jeszcze nie - mruknęła. - Ale na pewno nim zostanie. Jego matka jest od Blacków, oni od wieków trafiają do Slytherinu.

- Cudnie - ucieszyła się kobieta. - Więc poznałaś Malfoy'a, prawda?

- Tak, matko - potaknęła, wychodząc ze sklepu i ruszając prosto do Madame Malkin. - Nazywa się Draco.

Pani Parkinson uśmiechnęła się szeroko i zwróciła się do córki.

- Trzymaj go blisko, dziecko. Znajomość z nim, może ci się jeszcze przydać. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top