ⓍⓍⓋⒾⒾ
Skupiłam swój wzrok na Matai'u. A konkretnie na jego klatce piersiowej. Szłam w jego stronę i zrzuciłam z siebie bluzę. Podkoszulek, który miał na sobie, okazał się idealny. Jednak chłop ubrał się dzisiaj z głową. Jakby wiedział, co planuje. No, ale jakby nie było pod postacią kota, może mi czytać w myślach więc kto wie? Podeszła do niego i spojrzałam prosto w jego cudowne ciemne tęczówki. Matko, jakie te oczy są piękne. Pocałowałam go delikatnie, po czym szybko wbiłam zęby w jego obojczyk. Ten wydał z siebie dźwięk podobny do jęknięcia. Po chwili wyjęłam z niego zęby i uśmiechnęłam się do niego uroczo. Coś w międzyczasie spływało mi z twarzy. Nie wiem, czy to krew, czy ślina. Nieważne na pewno wyglądam uroczo. Matai spojrzał na mnie i uśmiechnął się cwaniacko. Wbił zęby w moje ciało.
Poczułam się niesamowicie. Pobudzenie niczym w trakcie pełni opanowało moje ciało. Po chwili zastąpiła je fala podniecenia. Dziwna pustka zniknęła. Zastąpiło je uczucie szczęścia. Które zdało się w tym momencie nieprzemijalne. Przygryzłam dolną wargę, by nie wydać z siebie przypadkiem jakiegoś dziwnego odgłosu. Jednak otaczało mnie sporo zmiennokształtnych. W końcu Matai wyjął zęby z mojej skóry i pocałował oznaczenie. Przyjęło ono formę czarnego wzoru przywodzącego na myśl tatuaże plemienne. Spojrzałam w jego oczy, by dostrzec kocie źrenice. Moje oczy na pewno przybrały krwisty odcień.
Stało się, oznaczyliśmy się. A od tego momentu odwrót był praktycznie niemożliwy. Miałam nadzieję, że to zmusi mojego ojca do podjęcia słusznej decyzji. No i, że moje problemy zdrowotne wreszcie się skończą. W końcu ile może wilkołaka głową boleć?
Odwróciłam się i zbliżyłam do granicy. Zmierzyłam wszystkich uważnie wzrokiem. Andrew uśmiechał się zwycięsko, jakby to on właśnie oznaczył się z mate. Mama wydała się być całkiem spokojna a tata wkurzony. Gdzieś z oddali słyszałam zadowolone piski sióstr i komentarze braci.
- Tato. - zwróciłam się do niego, podchodząc jeszcze bliżej. - Proszę cię. Nie chcę żyć z tobą w nienawiści. Wiem, że to jest pogwałcenie wszystkiego, w co wierzysz, ale czasy się zmieniły. I wiem, że chciałeś dobrze, ale moje szczęście nie jest tym samym co twoje.
Tata nadal zdał się średnio przekonany. Zrobiło mi się przykro. Miałam nadzieję, że okaz wielkiej miłości, jaką jest oznaczenie, nieco go skruszy.
- Nie. - odezwała się mama co kompletnie mnie zdziwiło.
- Ale co nie? - dopytałam niepewnie. Byłam przekonana, że chociaż ją przekonałam.
- Spytałaś mnie wcześniej czy kochałabym tatę mniej, gdyby był kotołakiem, a nie wilkołakiem. Odpowiedź brzmi nie. Kochałabym go równie mocno. - wyjaśniła, podchodząc do granicy. Pokonałam granice i przytuliłam mamę. - Zrozumiałam, że postąpiłam głupiu. Kocham cię Soph i jestem gotowa dać mu szansę. Nawet jeśli to kotołak.
- Dziękuję mamo. Ja też cię kocham. - odeszłam od niej kawałek i spojrzałam na tatę. - Tato chce, żebyś wiedział, że nie ważne co zrobisz i powiesz i tak z nim będę. Jednak chce twojej zgody. Chcę czuć, że mnie wspierasz i zawsze mogę prosić cię o pomoc. Bo cię kocham do cholery.
- Wiem kochanie. W końcu odziedziczyłaś upór po mnie. - westchnął ciężko. - Nigdy go nie polubię i zawsze będę żałował, że to nie wilkołak. I nie będę się cieszył, kiedy nas odwiedzisz. Jednak chce, żebyś była szczęśliwa. Chcę, żebyś była z facetem, który cię kocha i to z wzajemnością. Który się tobą zajmie, kiedy ja już nie będę w stanie. Bo też cię cholernie kocham.
Uśmiechnełam się szeroko, powstrzymując łzy wzruszenia. Podbiegłam do taty i mocno go przytuliłam.
- Jesteś zły? Za to, co powiedziałam... Wykrzyczałam w domu watahy? - spytałam, mocno się do niego przytulając.
- Zależy. A ty jesteś zła za to, że za mocno na ciebie naskoczyłem i zachowałem się jak nadopiekuńczy dupek. - spytał odwzajemniając mój uścisk.
- Nie. W końcu każdy popełnia błędy. Zwłaszcza w napływie silnych emocji.
- Możemy się umówić, że te dwa dni nigdy się nie wydarzyły? - spytał tata odsuwając mnie od siebie. A ja pokręciłam twierdząco głową. - Tylko żeby nie było, nie zamieszkasz z nim przed osiemnastką. Tutaj nie ma dyskusji.
- Dobrze tato, ale będzie mógł przychodzić. - nie ma opcji, że się nie potarguje. Za dużo przeszłam dla tej chwili.
- Niech będzie. I tak będę musiał zamienić z nim parę słów. - stwierdził, na co ja spiorunowałam go wzrokiem. - Będę subtelny, obiecuję.
- Dobra. - westchnęłam ciężko. - Przynajmniej się zgodziłeś.
- Tak jakby nie pozostawiłaś mi wybory. - stwierdził z wyrzutem, krzyżując ramiona na piersi.
- Ja! To ty zamknąłeś mnie w domu watahy. - stwierdziłam oburzona. - No i podziałało co nie?
- Wychowałem mądrą alfę. - oznajmił dumnie ojciec. - Tylko czasem o tym zapominam. - poczochrał mnie po włosach.
- Nawet za często. - przeczesałam włosy palcami, by nieco je ogarnąć.
No dobra wybaczyłam mu. Może trochę zbyt szybko, ale co zrobię. Wszystko skończyło się przecież dobrze i nie ma co tego roztrząsać. Poza tym chyba nie będę na niego zła, bo mnie kocha, bez przesady. Po chwili dołączyła do nas reszta ferajny. No naturalnie śmiechy, przytyki i przytulasy. Czyli moja rodzinka w pigułce.
- Patrz, też będziesz tyle mieć. - rozbawiony Andrew szturchnął brata, wskazując naszą rodzinę.
- Chodźcie tutaj. - zawołałam, a ci bez skrępowania przekroczyli granicę.
Oczywiście tata już ich wywarczał, ale jedno groźne spojrzenia doprowadziło go do porządku. Matai, podszedł do mnie i objął mnie ramieniem.
- To teraz też twoja rodzina. - wyszeptałam mu do ucha. - Założę się, że cię pokochają.
- Mam taką nadzieję wilczku. - pocałował mnie w czoło. Moi bracia niemal od razu go wywarczeli.
- Wiecie wy co, ale z was zwierzęta. - rzuciłam rozbawiona. - Ja to kiedyś otworze cyrk i zrobię z was główną atrakcję.
- No chyba my z ciebie i tego twojego kotka. - parsknął Liam.
- Wy tak zawsze? - dopytał Matai patrząc na mnie nieco przerażony.
- Spokojnie. Kilka rodzinnych imprez i się przyzwyczaisz... Lub ode mnie zwiejesz. - stwierdziłam, wtulając się w niego mocno. - Jednak wiedz, że jeśli to zrobisz, to cię złapie i przykłuję do łóżka.
- Sophia. - skarcił mnie rozbawiony Nathaniel. - Dzieci słyszą. - wskazał dyskretnie bliźniaczki.
- Ej my nie jesteśmy dziećmi! - wykrzyczały jednocześnie Kader i Korra.
- Ta są powaleni, ale ich kocham i ty też to zrobisz. Zwłaszcza jak urodzą nam się takie małe potworki. - stwierdziłam rozmarzona.
O zgrozo... Czyżby ujawniły się u mnie instynkty macierzyńskie. Na to wychodzi. Chociaż w sumie czy mi to przeszkadza? Chyba nie. W końcu błagam was, nasze dzieci będą cudowne. Trochę powariowane czasem nieznośne i bezkonkurencyjnie śliczne.
- Ty nie zapędzaj się. - uniósł ręce w geście obronnym. - Na potworki jeszcze przyjdzie czas.
- Jaki czas ja się pytam? - spytała oburzona Sue. - Już mówiłam. Ja chce być ciocią.
- Proś Johna. Niech on coś tam po majstruje z tą swoją... Jak jej tam... Coś na E nie na N... Nanci! - poruszyłam sugestywnie brami, patrząc na brata.
- Jestem za młody na dzieci. Najpierw kariera potem się zobaczy. - oświadczył z bardzo poważnym wyrazem twarzy.
- Nie dożyjemy wnuków. - stwierdziła mama. - A może by... - chciała coś powiedzieć jednak tata jej przerwał.
- Nie ma opcji. Mamy i tak za dużo dzieci. Które usilnie próbują wpędzić mnie do grobu. Ja jednak tak łatwo się nie dam. - stwierdził, piorunując wszystkich po kolei wzrokiem.
No tak moja rodzina jest duża, popierdolona, nieco nienormalna, wielogatunkowa, kłótliwa, uparta i mogłabym wymienić dalej, jednak przede wszystkim jest pełna miłości. Co czasem okazujemy w bardzo dziwny sposób. Często bardzo nieudolny. Jednak dzięki nim nigdy się nie nudzę. Mam dla kogo żyć. I wiem, że zawsze mnie obronią. Choćby nie wiem co. I skoro mam przy sobie Matai'a mogę śmiało powiedzieć, że jest idealnie.
××××××××
Jeszcze jeden rozdział i epilog i kończymy te zabawę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top