0 | sekret
Szczerze mówiąc, sekrety mogły nie być najmocniejszą stroną jej rodziców.
Nie chodzi tylko o to, że wszystkie przyjęcia urodzinowe Marielle i jej rodzeństwa zostały zrujnowane na pół roku przed faktyczną datą, bo pan i pani Agreste byli zbyt podekscytowani pomysłami, by trzymać język za zębami. Ani nawet o to, że mając pięć lat i wędrując do kuchni po szklankę soku ujrzała swojego ojca z brodą mikołaja wciąż przyklejoną do twarzy, ale już bez komicznie wielkiego brzucha i równie ogromnych butów. Takie rzeczy się zdarzają. Takie rzeczy można wybaczyć.
Ale nagła przemiana na samym środku holu, w biały dzień to już trochę za dużo dla każdej ośmiolatki. Poziom głupoty pokonał wszystkie skale. Marielle wypuściła z ręki pluszaka i prawie kopnęła piątego już chomika Emmy. Chomik zwany Edwardem V przetrwał. Mózg Marielle niekoniecznie. Być może to właśnie wtedy doszło w nim do zwarcie, które później odesłało ją prosto do gabinetu dyrektora. Ale to już historia na inne czasy.
Chodzi o to, że jej rodzice byli bohaterami. Superbohaterami. Takimi z mocami i kolorowymi światłami wypełniającymi pomieszczenia w trakcie transformacji. Takimi, których twarze widujesz w telewizji zaraz po wywiadzie z byłym modele, a teraz dobroczyńcą odnawiającym kolejny dom dziecka. Takimi, którzy dostają własne figurki i lalki, żeby dzieci mogły się nimi bawić, ubrane w stroje z najnowszej kolekcji młodej, paryskiej projektantki, która „wszystkich urzekła swoim niepowtarzalnym stylem". Dokładnie tymi, których tak podziwiała i którzy dzielnie od prawie dwudziestu lat unikali dziennikarzy i dusili wszystkie plotki w zarodku.
I zrujnowali to wszystko – cały piękny sekret – bo nawet nie pomyśleli o odebraniu telefonu. Nie porozmawiali z asystentką, a więc i nie dowiedzieli się, że ich najmłodsze dziecko właśnie wróciło do domu po tym, jak pół godziny wcześniej wymalowało swoimi wymiotami szkolny korytarz. Co za porażka. Rozczarowanie.
Marielle patrzyła na nich z wielkimi oczami, skryta za doniczkami, podgryzionymi przez kota kwiatami i białą balustradą. A oni nawet nie spojrzeli w jej stronie; nie wiedzieli, że istnieje w tej samej scenie. Jej matka powiedziała coś o motylu. Jej ojciec przytaknął. Oboje zniknęli, wychodząc frontowymi drzwiami jak normalni, nudni obywatele. Dopiero gdy pokonali całą drogę do bramy – i gdy Marielle popędziła do najbliższego okna – zaczęli przeskakiwać po dachach aż w końcu stali się tylko czarnymi i czerwonymi plamami na niebieskim niebie. Ale plamy też w końcu zniknęły, a Marielle kolejny raz poczuła jak to paskudne mleko, którego definitywnie nie powinna pić, podchodzi jej do gardła. Głupia nietolerancja laktozy.
Potem, patrząc jak podstarzały mężczyzna w czarnym fraku, sprząta jej wymiociny doszła do wniosku, że może wszystko ma sens. W końcu – wędrując nocami po korytarzach i próbując się dostać do sypialni rodziców po koszmarach, czasami zastawała puste łóżko. Godziny w pracy wydłużały się do ponad połowy dnia. Rzeczy, które powinny trwać wiele godzin były załatwiane w kilka minut. Wtedy zakładała, że mają na boku kolejną rodzinę z czwórką nowych dzieci i to tam spędzają wolne chwile, a wszystko inne przewidują aż tak dobrze, że nie muszą martwić się o czas. Teraz stało się jasne, że zwyczajnie ganiali za złoczyńcami, a ciasto z piekarni na drugim końcu Paryża dostarczali skacząc po budynkach i biegając szybciej, niż sportowcy i sunące po ulicy auta.
Odczuwając zażenowanie silniejsze, niż wtedy gdy potknęła się w połowie drogi do ołtarza i wpadła prosto na świece, niszcząc przy tym cały ślub przyjaciółki jej matki, postanowiła, że od tej chwili będzie obserwować ich jeszcze baczniej i z mniejszą wyrozumiałością. Ale najpierw zje coś słodkiego.
Następnego dnia wydarzyło się wiele rzeczy. Na przykład Edward V zaginął na trzy godziny, wywołując u Emmy naprzemienne napady płaczu i śmiechu. „Musimy go szybko odnaleźć" mieszało się z „Co za głupi chomiczek, ciekawe gdzie poszedł chi chi chi". Cóż, znalazł się. W więcej niż jednym kawałku i z bardzo szczęśliwym kotem u boku (niezbyt przyjemny widok). Emma skrzywiła się, jak ktoś, kto widział to o pięć razy za dużo, a potem obróciła się w stronę Louisa i wybuchnęła krzykiem tak głośnym, że zatrzęsły się ściany. Hugo, którego szczęśliwie ominęły cztery poprzedniego chomiki, prawie zemdlał*. Pani Agreste doszła do wniosku, że pora interweniować.
Co oznaczało, że poszli na lody. Całkiem przyjemny widok. Sprzedawcę znaleźli na środku mostu, więc czekając w kolejce mogli obserwować poruszające się po wodzie łódki z turystami i niebo powoli zmieniające barwę z jasnego błękitu na granat niezwykle bliski czerni. Louis dostał swoje nudne, waniliowe lody, podczas gdy Emma wybrała paskudną cytrynę. Hugo zdecydował się na trzy gałki zaczynając od jagody, idąc przez czekoladę, a kończąc na truskawce. Marielle była jeszcze nudniejsza, niż jej najstarszy brat i wzięła gumę balonową.
Cóż, przynajmniej mogła wybrać smak. Ich rodzice nawet nie zdążyli otworzyć ust, a właściciel straganu już wpychał kolorowe kulki na rożki i mamrotał coś o miłości.
Dwie godziny i osiem zapewnień o kolejnym chomiku później wrócili do domu. Oczywiście, po zwierzątku nie było już żadnych śladów, a morderca wciąż chodził zadowolony z siebie i nawet przeszedł pomiędzy nogami Marielle, zaczepił ją ogonem i spojrzał jakby ostatni raz jadł w dniu, gdy przyszła na świat.
Nakarmili go, a ona w całym zamieszaniu na chwilę zapomniała o sekrecie swoich rodziców. A potem coś mignęło jej przed oczami. Coś zbyt wielkiego jak na swój kształt, ale jednocześnie zbyt małego, by to nazwać. Coś jaskrawego, chyba czerwonego. Rozejrzała się po kuchni, ale w chaosie rozmów nikt nie zwrócił uwagi na kształt wymijający drzwi.
To zdarzenie i wyzwolona przez nie czujność, sprawiły, że bez problemu zauważyła moment, w którym jej matka wymknęła się z kuchni. Ojciec nakładał im ciasto, podczas gdy Emma przeglądała telefon – na ekranie migały coraz to dziwniejsze chomiki. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Dlatego wstała ze swojego miejsca i poszła za matką.
Znalazła ją w tym samym holu co poprzedniego dnia, ale zamiast drugiego superbohatera, teraz miała u swego boku... przerośnięte robaki? Latające koty? Marielle zmrużyła oczy, ale w ciemności nie potrafiła znaleźć żadnej lepszej nazwy dla tych dziwnych istot.
— To zbyt niebezpieczne.
Ta różowo-czerwona istota przemówiła jako pierwsza. Głos miała trochę piskliwy; trochę przypominający postać z kreskówki, którą Hugo ciągle oglądał. Jak ona się nazywała...?
— Ale-
— Marinette, proszę. Posłuchaj nas, dobrze? Przecież widzimy, że jesteś wyczerpana.
To był pierwszy raz, kiedy ktoś przerwał jej matce oraz pierwszy raz gdy usłyszała jej imię w kontekście innym, niż „znana projektantka", więc wytrzeszczyła oczy.
— Mogę wytrzymać... jeszcze kilka dni. Tygodni. Miesięcy. Dopóki nie znajdziemy miraculum motyla. Ja- — Zakaszlała. Dłonią zakryła czoło, a jej spojrzenie zmętniało na sekundę.
Latający kot zawisnął głową w dół i prychnął.
— No, jeśli będziesz się tak zachowywać, to nigdy go nie znajdziemy — stwierdził, rozkładając przy tym ręce.
Rozmowa szła dalej, zmieniając się w przepychanki, które Marielle do tej pory widziała jedynie w serialach oglądanych przez Emmę.
„Nie mogę tego zrobić."
„To dla twojego dobra."
„Pomyśl o dzieciach i mężu."
„Odpowiedzialność, obowiązki poświęcenie."
Bla bla bla bla bla oddawaj miracula bla bla bla.
— Marielle? Gdzie jesteś?
Głos jej ojca rozniósł się echem po korytarzu, ale w żaden sposób nie zakłócił sceny rozciągniętej przed jej oczami. Matka, która wędrowała z jednego końca pomieszczenia na drugi i machała dłońmi, żywo gestykulując, wreszcie stanęła. Kolory mignęły, rozświetlając fragment ściany. Najpierw pojawił się panel z cyframi, później melodia wstukiwanego kodu i wreszcie wielka przestrzeń, dziura. Sekret pełen czarnych pudełek z czerwonymi zdobieniami.
Pani Agreste zdjęła lisi naszyjnik, piękny złoty grzebyk i bransoletkę na nogę.
— To nie jest na stałe — oświadczyła drżącym głosem. — Wciąż mogę to robić. Po prostu... to... To tylko tymczasowe. Mała przerwa, nic więcej — przekonywała, gdy jej dłonie sięgały po kolczyki.
Piękne, czarne kolczyki, bez których nigdy jej nie widywano. Miała je na zdjęciach ze szkolnych czasów i na ślubnym portrecie, który zawisnął w miejscu, gdzie schody rozwidlały się.
— Marielle?
Nosiła je w trakcie wywiadów, nie ustępując naleganiom asystentów i nigdy nie zostawiła ich w szatni, gdy szli całą rodziną na basen. Były częścią jej ciała tak, jak ręka czy noga. Nawet Marielle to rozumiała.
A jednak ta część właśnie rozdzieliła się z resztą ciała. Nie tak efektownie, jak chomik złapany między kocie zęby, ale za to z różowym błyskiem. A razem z nimi zniknął czerwony, przerośnięty robak. Ten drugi za to wymamrotał coś tak cicho, że nie dało się go usłyszeć i przeleciał przez najbliższe drzwi.
Nagle Marielle poczuła się bardzo niewygodnie. Trochę jakby przeleżała o godzinę za długo na kanapie, a trochę jakby zbudzono ją z przyjemnego snu i zmuszono do pójścia do szkoły. Poczekała aż jej matka odejdzie i zerwała się z podłogi, do której wcześniej przylgnęła, próbując pozostać niewidzialną. W tej samej chwili ktoś trzepnął ją w głowę.
— Co ty wyprawiasz? — Louis uniósł brew. W koszulce z postacią z anime i włosami poszarpanymi przez Emmę w trakcie kłótni, wcale nie wyglądał strasznie, ale Marielle i tak się wzdrygnęła na jego widok. — Dlaczego leżałaś na podłodze?
— Ja-
— Zresztą nieważne. Nie obchodzi mnie to. — Machnął niedbale ręką, w której akurat nie trzymał swojego morderczego kota. — Po prostu tata cię szuka.
*a więc: na tym etapie historii Louis ma 15 lat, Emma 12, Hugo 10, a Marielle 8. po prostu Hugo miał naprawdę dużo szczęścia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top