wings.
Stojąc na pagórku, przesuwała wzrokiem po rozciągającym się krajobrazie. Panoramie oświetlonego latarniami miasta. Metropolii z milionem mieszkańców. Oplotła się ręko i delikatnie przygryzła wargę. Ciepły wiatr porwał jej włosy do tańca. Ochładzał rozgrzane policzki, osuszał rozmazany przez łzy makijaż.
Co chwilę wbijała paznokcie w skórę. Każdy kolejny raz był coraz boleśniejszy, paradoksalnie – dający coraz większą, choć pozorną, ulgę.
Już dawno się poddała. Dała upust wszystkim swoim lękom. Pozwoliła im opanować swoją duszę, zagarnąć serce. Zasiać w niej plew nienawiści do samej siebie i wszystkiego co robi. Odebrać nadzieję i wszelkie siły.
Czuła jak ta cholerna grawitacja ściąga ją w dół. Za każdym razem kiedy chciała się podnieść, upadała, jeszcze boleśniej raniąc kolana i dłonie. Każdy dzień, każda minuta były bólem. Pozbawioną końca ciemnością.
Miała wrażenie, że dziura w jej sercu pogłębia się z każdą łzą. Panicznie starała się nie porzucić swego życia, swych marzeń i snów.
Malutkie szczęścia przepływały przez jej palce niczym woda. Wszystko wypadało jej z rąk. Nie potrafiła na nowo poskładać siebie. Traciła wszystko. Nawet sen. Tak kojące chwile, które miały przecież być odpoczynkiem. Ratunkiem.
Chciała śnić. Chciała choć w marzeniach sennych poczuć, że jest silna. Chciała latać ponad kwiecistymi łąkami i wiedzieć, że istnieje. Tymczasem co dzień przechadzała się po cienkiej linie, co chwilę tracąc równowagę i spadając w przepaść.
Bezsilność mieszała się z rozżaleniem. Utrata nadziei, podsycana śmiechami jej małych, wrednych demonów. Zagubiła się gdzieś po drodze. zagubiła się pośród sztormu. Rozleciała się niczym domek z kart pod wpływem huraganu własnych lęków.
Tysiące wykrzyczanych na pagórku lęków, miliony niewypowiedzianych ze strachu obaw. Drżące ciało, spływające po policzkach łzy i paznokcie wbijane w skórę z coraz większą siłą. Przecież ból fizyczny miał dać ukojenie. Bo dzięki niemu, choć na chwilę mogła zapomnieć o bólu psychicznym. Tym, z którym nie potrafiła już walczyć.
Oddychała pełną piersią, łapiąc zachłannie powietrze. Próbowała uspokoić emocje, które pojawiały się w jej szarym sercu co noc. Nieunikniony smutek i nienazwane pragnienie ucieczki. Gdziekolwiek, byle jak najdalej. Ale przecież nie da się uciec przed samym sobą. I to bolało ją najmocniej. Bo nie potrafiła się uwolnić.
Jej ciało przeszył nieprzyjemny chłód. Zatrzymała powietrze w płucach i tak nagle zapomniała jak się oddycha. Pobladła, wbijając paznokcie w ramię. Do krwi boleśnie, próbowała na nowo odetchnąć. Nie mogła. Jak gdyby na kilka sekund doznała przedziwnej amnezji.
Ale nagle jej ciało przeszyły ciepłe dreszcze. Odetchnęła. Nareszcie. Znów oddychała. Poczuła gorące ramiona oplatające ją niczym skrzydła. Jeden ze smutków odleciał gdzieś w siną dal. Jakby za sprawą magicznej sztuczki. Wystarczył jego oddech. Wystarczyła niespodziewana bliskość i kojący głos, który sam w sobie był obietnicą ulgi.
- Zawsze cię złapie, kiedy będziesz upadała. Za każdym razem oplotę cię ramionami i nie pozwolę ci się poddać. – szeptał spokojnym głosem, przepełnionym prawdziwym uczuciem. – Posklejam wszystkie kawałki twojego serca i na nowo nauczę cię latać. Odnajdę cię w ciemności i zawsze usłyszę twoje szlochanie. – przysunął jej drżące z zimna ciało do swego torsu i szczelnie oplótł ją ramionami. – Nigdy nie pozwolę ci się bać. Nigdy nie pozwolę ci się zgubić. Nigdy nie pozwolę ci poczuć się winną za to, co dzieje się w twojej głowie. – pocałował delikatnie jej skroń, splótł ich palce i ułożył dłonie na jej sercu. – Nie jestem rycerzem w srebrnej zbroi, nie potrafię czytać w myślach i może nie jestem najmądrzejszy. Ale do końca życia będę walczył z twoimi demonami. Jeśli ty nie dajesz rady, ja cię obronie. – przycisnął jej ciało do swych piersi i wsunął nos w jej włosy.
Był jedynym wybawieniem. Jedynym powodem, dla którego wciąż budziła się każdego ranka. Jedynym, który nie rozumiejąc wszystkich jej lęków i tak chciał pomóc. Być jej bohaterem, oparciem, aniołem stróżem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top