001

Czerwcowa burza przetaczała się mozolnie ponad dachami Hawkins. Ospałe krople cały czas uderzały w nieustraszone parapety, przerażone szyby i najeżone dachówki. Z niektórych okien wciąż widać było spokojne, żółte światło, którego nikt nie zdążył wyłączyć. Lub wręcz przeciwnie, oczekiwał końca burzy.
Will nigdy nie był osobą, która jakkolwiek za nią przepadała. Odgłosy dudniących kropel irytowały go z każdą kolejną chwilą, a szum i podmuchy wiatru tylko pogarszały jego nadszarpnięte samopoczucie. Musiał już być setny, bądź tysięczny raz, gdy przewrócił się obolały na łóżku. Materac nie współpracował. Wydawał się twardy i wypełniony gwoździami. Z każdą kolejną chwilą coraz ostrzejszymi. Will westchnął ciężko, patrząc w stronę okna, na którym odbywało się teraz ze sto wyścigów. A każdy szybszy i ważniejszy. Wszystkie miały jednak taką samą stawkę. Stawkę, którą on już dawno temu przegrał.
Walczyły o spokojne życie. Choć ciężko powiedzieć, czy jakiekolwiek jeszcze miał. Od momentu znalezienia się po drugiej stronie i pierwszych ataków ucichł. Może nie był nigdy wielce nadpobudliwym dzieckiem. Może nie emanował energią od rana do nocy, ale potrafił przynajmniej od czasu do czasu uśmiechnąć się bez okazji. Pójść zagrać w D&D z przyjaciółmi. Teraz to wszystko wydawało mu się zupełnie nijakie. Dokładnie jak on sam.
Dorósł.
Jedyne co w nim nie dorosło, a ewoluowało to miłość do malowania. Uwielbiał po ciężkim dniu usiąść do kartki papieru i dać ponieść się fantazji. Wtedy wypływały z niego najgorsze lęki i strachy. Mógł się odstresować. Przenieść gdzieś zdala od Demogorgonów, Łupieżcy Umysłów czy po prostu ludzi. A trzeba przyznać, że w porównaniu z resztą to oni byli dla niego największymi potworami.
Chwycił za zeszyt i mocno wysłużony już ołówek. Skoro nie mógł spać, to chciał chociaż jakoś spędzić ten czas. Gdyby nie było zbyt późno, może nawet zadzwoniłby do Mike'a? Z całej ich grupy znajomych tylko on wiedział o Will'owych problemach ze snem. I w zasadzie tylko on je rozumiał. Cała reszta, a w szczególności Lucas i Dustin, od czasu pokonania Łupieżcy jakoś się od niego odsunęli. Stopniowo zanikali, choć wciąż byli i teoretycznie to sygnalizowali. Will jednak ich za to nie winił. Każdy z nich miał już inne plany, inne zajęcia. Z całej paczki tylko on nie posiadał ani dziewczyny ani sensu w życiu. I sam już nie wiedział czy czegokolwiek z tych dwóch chciało mu się szukać. Tym bardziej, że wcale nie czuł potrzeby posiadania dziewczyny. Widząc jak traci swoich przyjaciół, na pewno nie chciał stracić siebie. Nie w taki sposób.
Nakreślił kilka kresek na żółtawym papierze, jednak bardzo szybko zdążyło mu się to znudzić. Sam był zdziwiony tak nagłą utratą chęci. Odłożył notatnik i znów położył się na wciąż twardym materacu. Tym razem jednak o wiele mniej nakłuwającym jego plecy niewiadomo czym.
Deszcz powoli ustawał, snując po mieście błogą kołysankę. Piosenkę, której kolejne zwrotki nuciła już tylko cisza.

Will'owe sny już od dawna nie przypominały snów normalnych nastolatków. Nawet jeśli ich początek wcale nie był aż tak oczywisty. Mógł to być zwykły dzień, wypad do kina, widok na las czy jezioro. Gdzieś w połowie jednak rozpoczynał się schemat, który znał już na pamięć.
Coś chwytało go za kark. Później paraliżowało dłonie i nogi, a na sam koniec całą twarz. Nie był w stanie ani krzyczeć ani uciekać. Czekał tylko, aż owa poczwara przewali go na ziemię i zacznie ciągnąć w bliżej nieokreślonym kierunku. Nigdy jednak nie dowiedział się jaki jest cel tej bolesnej podróży. Zawsze przerywała się w tym samym momencie. I dokładnie tak samo było również tym razem. Trzask, ból, zatrzymany dopływ powietrza. Zapewne upadł na przeponę. Łzy cisnęły się do jego na w pół zamkniętych oczu. Potem znowu trzask. Bardziej wyraźny. Poczuł, jak poczwara ciągnie go po wyboistej ziemi, nie zważając czy dociągnie go żywego, czy też nie.
Coś zaczęło nim trząść. W coraz głośniejszych powarkiwaniach słyszał stłumiony głos. Krzyczał jego imię.

- Will! Will! - barwa jak zwykle wydawała się znajoma, choć nie zawsze była ta sama. - William obudź się!

Jonathan. Teraz głos był o wiele bardziej wyrazisty.
Stwór przerwał swoją wędrówkę. Ziemia znów stała się łóżkiem, a powietrze ze spokojem czekało na jego kolejny wdech. Nikt go nie zabierał. Nikt nie ciągnął po kamieniach i gałęziach. Tuż przed nim, obok łóżka stał Jonathan. Był bezpieczny. Znów.

- Wil... O, w końcu. - na jego twarzy pojawił się przyjazny uśmiech. Will lubił, gdy się uśmiechał. Czuł się wtedy komfortowo. - Wiesz która godzina śpiochu?

Nie wiedział. Nawet nie miał pojęcia kiedy zasnął.

- Która? - wymruczał, przecierając dłońmi zaspaną twarz. Była nienaturalnie ciepła.

- Prawie jedenasta.

Will poczuł, jakby ktoś momentalnie zafundował mu zimny prysznic. Poderwał się z łóżka, ze strachem patrząc to na brata, to na zegarek w kącie pokoju. Nie kłamał. Za kilka chwil naprawdę miała wybić jedenasta. A on za dokładnie godzinę powinien być u Wheeler'ów i szykować imprezę urodzinową dla Max.

Świetnie. Doprawdy wybornie.

- Czemu nie obudziłeś mnie wcześniej?! - zapytał z wyrzutem, w międzyczasie szukając po pokoju swoich ulubionych, krótkich spodenek i granatowej polówki.

Pomimo tego, że większość osób śmiała się z jego ubrań, on naprawdę je lubił. W ten bardzo znikomy sposób dawał radę jakoś wyrażać siebie. Choć  spotykało się to z wyśmiewaniem i upokarzaniem.
Will z początku się tym przejmował. Z biegiem czasu nawet słowa przestały mieć znaczenie.

- Późno poszedłeś spać, to chciałem żebyś się wyspał młody. - z jego twarzy wciąż nie schodził dumny uśmiech. - Jak zdążysz przed 11.40 to cię podwiozę! - jego głos stłumiły zamykane drzwi.

Will znów został sam w tym przeklętym pokoju. Nie czuł się w nim bezpiecznie niezależnie od tego, ile czasu minęło. Nie był już jego azylem.
Coś takiego nie istniało.

W końcu doszedł do wniosku, że lepiej i tak już nie będzie. Ostatni raz przeczesał palcami aksamitne włosy, poprawił kołnierzyk koszulki i opuścił łazienkę równo o 11.30.
Czyli załapał się na podwózkę. Świetnie.

- Gotowy? - Jonathan dopijał w kuchni ostatnie zasoby czarnej kawy.

- Mh-mm - Will odmruknął jedynie, łapiąc w dłonie pozostawionego na stole gofra.

Nigdy za nimi nie przepadał. Były zbyt słodkie, nawet te bez żadnych dodatków. O wiele bardziej wolał chociażby stostowany chleb.
No cóż, jak się nie ma co się lubi to je się gofry Jonathana. Albo mamy, co za różnica.

- Gdzie jedziesz? - zapytał, przełykając spory kęs słodkawego ciasta.

- Podwieźć Nancy na rozmowę kwalifikacyjną. - ich spojrzenia spotkały się ze sobą na dłuższy moment.

- Dalej ma auto w naprawie?

Jonathan uśmiechnął się pod nosem.

- Nie. Jedziemy w to samo miejsce.

- To teraz nawet pracować będziecie razem? Nieźle. - Will też się uśmiechnął. Nieco bardziej złośliwie niż zwykle.

Lubił się z nim przedrzeźniać. Nie było to nic wielkiego, czasem nawet tylko lekkie uszczypnięcie. Jednak wiedział, że Jonathan odpłaci się dokładnie tym samym. A co najważniejsze, nie zrani go. Inni tego nie potrafili. Nawet jego najbliżsi przyjaciele czasem powiedzieli o słowo za dużo. W żartach trzeba mieć dobry smak. Niestety większość ludzi go nie posiada.

- Oj Willy, Willy. - zaśmiał się, odkładając kubek na suszarkę. - Kiedyś zrozumiesz.

- Oby nie. - wywrócił oczyma, czując jak ręka brata ląduje w jego idealnie ułożonej fryzurze i niszczy ją doszczętnie. - Ej!

- No co? - Jonathan uśmiechnął się równie złośliwie, co Will jeszcze kilka minut wcześniej. Właśnie o to mu chodziło. O lekkie, nieszkodliwe żarty. - Chodź, bo się spóźnimy.

Chwilę później oboje siedzieli już w samochodzie, słuchając swojej wspólnej piosenki. Lubili ją tak nazywać, choć nijak miała się do ich własności. Jednak dzielili z nią wspomnienia przeróżnej maści. I to właśnie ona nie raz ratowała im już życie.

- Should I stay or should I go? - wykrzyczeli, podjeżdżając pod dom Wheeler'ów.

Przed domem już czekała na nich Nancy z niezbyt tęgim wyrazem twarzy. W rękach trzymała niewielką torebkę i jakiś pakunek. Gdy tylko zobaczyła samochód, ruszyła w jego stronę pośpiesznym krokiem. Nim Will zdążył wysiąść, ona była już, nie w środku. Oboje rzucili sobie szybkim "cześć" i rozeszli się w swoje strony.

Will przeszedł przez niewielki ogródek, by już po chwili znaleźć się za ogromnym domem, gdzie miała się odbyć impreza. Przy stole z rękami pełnymi jedzenia stał już Mike i nieudolnie próbował pozbyć się bagażu. Byers uśmiechnął się do siebie, po czym ruszył w kierunku przyjaciela. Cieszył się, że jeszcze nikt z pomocy nie dotarł. Mogli pobyć chwilę sami jak za starych, dobrych czasów.

Wziął od niego kilka paczek z ciastkami, po czym położył je na drewnianym blacie.

Mike spojrzał na niego spod swojej bujnej czupryny. Gdy tylko ich spojrzenia się spotkały, na twarze obu wstąpiły promienne uśmiechy.

Mike lubił gdy Will się uśmiechał, a Will lubił patrzeć w śmiejące się oczy przyjaciela.

- Cześć Willy. - powiedział radośnie, odstawiając na blat swoją część ciastek.

A Will już wiedział, że to z jego ust najbardziej lubił słuchać tego zdrobnienia.

- Cześć Mikey. - odwdzięczył się tym samym, darząc bruneta cichym śmiechem. - Jestem pierwszy?

- Nie, Nastka jest w środku. - uśmiech zszedł z jego twarzy w nienaturalny sposób. - Zaraz przyniesie owoce.

Nigdy za nią jakoś specjalnie nie przepadał. A szczególnie od momentu, gdy ona i Mike zaczęli ze sobą chodzić. Była zbyt zaborcza. Na każdej możliwej płaszczyźnie.
Will już wiedział, że nie będzie to jego ulubiona impreza. Ale czy spodziewał się czegoś innego?
Absolutnie nie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top