red dress
song: R.O x Konoba — Red dress
Po nocy pełnej wrażeń budzę się z brunetką wtuloną w moją klatkę piersiową. Jej ciemne włosy wyglądają jak wzburzone morze, ale jest w nich coś uroczego. Powoli wysuwam się z objęć, starając się jej nie obudzić. Dziewczyna mruczy coś pod nosem i przewraca się na drugi bok, zaciągając kołdrę pod same oczy.
Wstaję z łóżka, oczywiście potykając się o porozrzucane wokół niego ubrania. Potrząsam głową, ale na wpomnienie poprzedniej nocy uśmiech sam ciśnie się na moją twarz. Zabieram z podłogi swoją koszulę i zarzucam ją sobie na ramiona. Wschodzące słońce przebija się do salonu przez nieco okurzone szyby, a przez uchylone okno do wnętrza domu wpada ciepły, morski wiatr. Otwieram drzwi tarasowe i wychodzę na zewnątrz rozkoszując się widokiem słońca ukazującego się nad horyzontem. Siadam w drewnianym fotelu podciągając jedną nogę pod brodę, pozwalając bryzie rozwiewać moje lekko przydługie włosy.
— Ładnie tu co? — słyszę za sobą dźwięczny głos Ellen.
Przyciągam dziewczynę do siebie i pozwalam jej usiąść na moich kolanach. Czuję jej wzrok na sobie, ale nadal wpatruję się w morskie fale, które swobodnie uderzają o brzeg, kilkadziesiąt metrów za ogrodzeniem podwórka.
Kolor, który przybrało niebo przypomina mi czerwień sukienki Sophie, w dzień w którym się poznaliśmy. Nie mogę przestać o niej myśleć, ale wrócić do Austrii też nie mogę. Z myśli wyrywają mnie zachłanne pocałunki Australijki. Oddaję jej jeden z nich i wstaję z drewnianego ogrodowego krzesła.
Powolnym krokiem wracam do sypialni i podnoszę z szafki nocnej mój telefon. Jest 6:46. Za godzinę muszę być w pracy, więc ubieram się i postanawiam jeszcze na chwilę wrócić do domu.
— Nie zjesz nawet śniadania? — pyta smutno Ellen, kiedy chwytam za klamkę drzwi wejściowych. Kiwam przecząco głową i całuję ją w lekko zaróżowiony policzek.
Spacer do mieszkania zajmuje mi jakieś piętnaście minut, także korzystam jeszcze z wolnego czasu i biorę krótki orzeźwiający prysznic.
Woda spływa po moim ciele, a ja zastanawiam się co wydarzyło się wczoraj. Przecież nie mogę nic sobie zarzucić.
Wychodzę z łazienki, owinięty ręcznikiem w pasie, po czym siadam na łóżku i odblokowuję telefon. Nieodebrane połączenia od Sophie i kilka od nieznanego numeru.
— A walić to. — Przesuwam po ekranie, usuwając powiadomienie.
Ubieram się leniwie, po czym w biegu robię sobie kanapkę i jem ją idąc w stronę plaży. Z daleka widzę jak Will otwiera bar i budkę ze sprzętem surfingowym.
— Nie było cię na noc. — Stwierdza mężczyzna z podejrzliwym uśmiechem na twarzy, unosząc lewą brew.
Drapię się po tyle głowy i przygryzam wnętrze policzka, próbując wymigać się od jakiejkolwiek odpowiedzi, ale pięćdziesięciolatek uprzedza mnie i mówi:
— Ta brunetka? Ellen?
Kiwam tylko głową i zabieram się do woskowania desek. Słyszę za sobą aprobujący głos siwowłosego.
Po kilku godzinach konserwacji i wypożyczania sprzętu surfingowego, korzystam z chwili przerwy i sam idę popływać, czerpiąc radość ze sprzyjających mi dziś fal.
Na brzeg sprowadza mnie jedynie burczenie w moim brzuchu. Spoglądam na zegar wiszący na jednej ze ścian budki i zdaję sobie sprawę, że za chwilę mam zmianę w barze.
Przebieram się więc szybko w suche ubrania i po pięciu minutach jestem już za ladą baru, zmieniając tym samym żonę Willa.
— Nie ma dziś dużego ruchu, ale zostawiamy otwarte. — Abby klepie mnie po ramieniu i wiesza kuchenny fartuch na haczyku tuż obok mnie. — Will pojechał po produkty do hurtowni, powinien niedługo wrócić.
— Dam sobie radę. Dziękuję Abby. — Uśmiecham się ciepło do siwowłosej i kiwam do niej na pożegnanie.
Przez te dwie godziny, w trakcie których jestem w barze sam, pojawiły się zaledwie trzy osoby. Dlatego wyciągam z kieszeni jeansowych spodenek telefon i uruchamiam jakąś durną gierkę dla zabicia czasu. Rozglądam się po terenie i uznając, że nikt nie powinien się pojawić idę na zaplecze żeby przygotować sobie coś do przekąszenia.
Słyszę nerwowe stukanie w blat, ale pozwalam sobie dokończyć kanapkę. Kiedy uporczywy dźwięk nie ustaje, zdenerwowany wychodzę za bar.
Widzę stojącego tyłem opalonego mężczyznę w niebieskiej koszuli i słomkowym kapeluszu. Ewidentnie Europejczyk. Słyszę mój rodowity język.
— Co podać? — pytam uprzejmie po niemiecku, choć jestem zły, że nie mogłem dokończyć posiłku.
— Długo miałem tak jeszcze czekać. — Odpowiada po angielsku, ale analizując to co powiedziałem, odwraca się i kończy po niemiecku. — Dwa piwa. Byle zimne.
— Sześć dolarów poproszę. — Otwieram butelki, czując na sobie lustrujący wzrok nieznajomego.
Mężczyzna wręcza mi banknot, cały czas wwiercając we mnie swoje oczy. Dopiero, kiedy spoglądam na niego uważniej, wiem kim jest.
— Że też musiałem wyjechać na drugi koniec świata, żeby w końcu spotkać swojego braciszka. — Mówi z drwiną w głosie, odbierając chmielowy napój i resztę.
Że też akurat musiałem na niego trafić... Philipp, dzieciak, który zniszczył moje życie.
no i jest, nadal nie jestem zadowolona z tego co ostatnio piszę, ale i tak jest lepszy niż ostatni :')
btw mam pomysł na kolejne opowiadania, ale nie wiem czy chcę zaczynać coś nowego dopóki nie skończę tego i innych, które sobie wiszą takie smutne i niedokończone
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top