Rozdział 14 - Porwanie
Korekta - √
Jeżeli znajdziecie jakiś błąd - proszę, napiszcie obok ;).
***Sam
Zaparkowałem przed wielkim budynkiem. Richard na pewno był u siebie w domu. Zawsze o tej porze siedział już z Carmen. Podbiegłem do drzwi i zapukałem mocno. Usłyszałem po drugiej stronie jakieś zamieszanie, po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Richard. Zmierzył mnie wzrokiem. Jakoś w jego oczach nie widziałem niczego przyjemnego.
- Richard, musisz mi pomóc - rzuciłem od razu.
- Niby w czym? W podrywaniu kolejnych lasek? - zaplótł ręce na piersi.
- Zrobiłem coś... zaraz. Jak to w podrywaniu kolejnych lasek? - zmarszczyłem brwi, ale zanim on odpowiedział, ja już wiedziałem, o co chodzi. - Powiedziała ci?! Ona tutaj jest! Puść mnie do niej!
- Ani mi się śni - Richard zatarasował mi wejście.
- Puść mnie do środka - zrobiłem krok w przód, uderzając w niego swoją klatą. Byliśmy podobnego wzrostu i postury, a Richard jedynie przymrużył oczy.
Przepychaliśmy się przez chwilę, ale Richard nie dawał za wygraną, nie dałem mu rady, w końcu to on jest Alfą. Odpuściłem, ale nie miałem zamiaru odejść. Byłem wkurwiony jak jeszcze nigdy.
- Jesteś pojebanym idiotą! Jak mogłeś zdradzić swoją partnerkę?! Swoją mate?! W dodatku zdradziłeś najpotężniejszą wilczycę na ziemi, jesteś, kurwa, popierdolony! Tylko ty był byś zdolny do czegoś takiego.
- Ty niczego nie rozumiesz!
- Tu nie ma czego rozumieć! - ryknął na mnie, a ja lekko się skuliłem. Wciąż byłem tylko Betą, a on Alfą. Musiałem inaczej znaleźć rozwiązanie.
- Liana! Wiem, że tam jesteś, daj mi się wytłumaczyć! - krzyczałem najgłośniej, jak tylko potrafiłem.
- Zamknij mordę i odejdź. Ona nie chce cię widzieć - odpowiedział chłodno Richard.
Westchnąłem ciężko. Będę musiał znaleźć innej wyjście.
Odwróciłem się napięcie i odszedłem. Czułem na swoich plecach jego palący wzrok. Byłem zły, podenerwowany. Czułem się jak tykająca bomba, która w każdej chwili może wybuchnąć.
- Liana! - głosy Carmen i Carlosa były jak nożyczki, które przecinają niewłaściwy kabelek i bomba wybuchła.
Nie zastanawiając się zbytnio, ruszyłem w stronę Richarda, który jeszcze stał i tępo wpatrywał się w głąb domu. Popchałem go, robiąc sobie miejsce, wbiegłem do kuchni. Carmen stała w oknie, gdzie szyba była wybita, a Carlos wychylał się z niego i wołał Lianę.
Wyskoczyłem, przemieniłem się w wilka i pognałem za tropem Liany. Zamaskowała swój zapach, ale jako świetny wojownik i łowca, po śladach widziałem, gdzie pobiegła. Byłam w lesie - w moim żywiole.
***Liana
Biegłam ile miałam sił w nogach. Kiedy usłyszałam głos Sama, wiedziałam, że mu wszystko wybaczę od razu, ale ja nie chciałam. Musiałam od niego trochę odpocząć. Więc teraz, chociaż bolały mnie już łapy, biegłam dalej. Już dawno przekroczyłam granicę Polski, ale miałam to gdzieś. Musiałam się ukryć.
Biegłam przez pola i łąki, omijając miasta, aby nikt mnie nie zauważył. Wreszcie wpadłam do lasu. Dopiero wtedy stanęłam i położyłam się pod jakimś drzewem. Pozwoliłam, aby mój zapach rozprzestrzenił się dookoła mnie. Już miałam to gdzieś.
Zamknęłam oczy i zasnęłam. Byłam bardzo zmęczona i senna. Chciałam o wszystkim zapomnieć, a zapomnienie mógł mi dać na razie tylko sen.
Nie wiem, ile spałam, ale miałam wrażenie, że bardzo krótko. Wyczułam kogoś, więc od razy podniosłam się na równe nogi. Przybrałam pozycję bojową. Z krzaków wyłonił się potężny, brązowy wilk - Sam. Zawarczałam na niego niebezpiecznie. W jego oczach widziałam ból i tęsknotę, ale nie dałam się ugiąć. Na jego widok ogarnęła mnie złość, a przed oczami miałam widok całującą go kobietę.
- Liana, daj mi się wytłumaczyć - zaczął spokojnie, wręcz skruszony.
- Nie! - warknęłam najostrzej, jak tylko potrafiłam. - Prawie mnie zdradziłeś. Gdybym tam nie weszła, zrobiłbyś to. Okazałeś się być najgorszą szują, jaką kiedykolwiek widziałam!
- Liana, musisz zrozumieć naszą sytuację!
- Waszą?! Nie, Sam. Ja nie jestem zła na twojego wilka, a na ciebie. Twój wilk niczemu nie zawinił, nawet dałabym sobie rękę uciąć, że cię powstrzymywał, bo to twój wilk kocha moją wilczycę i mnie, on by mnie nie skrzywdził, ale ty tak! Przez ciebie cała nasza czwórka będzie cierpieć i mam to gdzieś. Odejdź ode mnie, nie chcę cię znać.
~ Co ty wyprawiasz, przecież on chce cię przeprosić! - desperowała moja wilczyca, ale zignorowałam ją.
- Liana - nie zdążył dokończyć, bo nagle zza drzew wyskoczyły jakieś istoty.
Tak się skupiliśmy na sobie, że nie wyczuliśmy ich. Jak tak było można?! Cholerne wampiry! Była ich chyba setka. Atakowały nas. Broniliśmy się, ale było ich zbyt dużo. Oboje walczyliśmy dzielnie. Pierwsze ja zastałam pokonana. Około połowa rzuciła się na mnie w jednym momencie. Nie miałam jak z nimi walczyć. Usłyszałam syk, a chwilę później poczułam w nozdrzach gaz, a zaraz potem nadeszła ciemność. Nie widziałam już, co się stało z Samem, ale miałam nadzieję, że pokona ich wszystkich.
Głowa bolała mnie niemiłosiernie. W ustach miałam nieprzyjemny posmak. Pomału otworzyłam oczy. Byłam w nieznanym mi pokoju. Szare ściany, jasne meble i kanapa, na której spałam. Nic poza tym tam nie było. Żadnego okna. No, jeszcze drzwi.
Spojrzałam na siebie. Ktoś założył na mnie jakąś starą sukienkę, lekko podartą i już spraną. Leżała na mnie jak ulał. Wstałam. Chwiejnym krokiem podeszła do drzwi, nacisnęłam na klamkę i popchałam. Nic. Pociągnęłam. Nic. Westchnęłam ciężko. Oparłam się o ścianę i zjechałam po niej. Nie musiałam długo czekać, zanim drzwi otworzyły się. Stanął w nich mężczyzna. Wampir klasy B. Ten sam, który był na obozie. Teraz mogłam mu się lepiej przyjrzeć. Wysoki, słabo zbudowany, ale to tylko pozory. Na pewno był piekielnie silny. Krótkie, brązowe włosy i piwne oczy.
Patrzyłam na niego uważnie, gotowa w każdej chwili przeturlać się na bok, aby uniknąć uderzenia. Wampir przymknął drzwi i stanął naprzeciwko mnie. Przymrużyłam oczy.
- A więc jesteś Liana - zaczął mężczyzna.
- Czego ode mnie chcecie? - spytałam bez żadnych wstępów.
- Jesteś bezpośrednia. To ułatwi mi robotę.
- Gadaj, a nie rozczulasz się nad sobą - warknęłam.
- Eh... Alfa. Jeżeli powiem ci, że pewna pradawna czarownica potrzebuje najpotężniejszej kobiety, aby móc przejąć władze nad światem i takie tam, uwierzysz mi?
- Nie - odpowiedziałam od razu. - Czarownice nie istnieją.
- Hahaha, masz rację. Bo tak naprawdę pewna bogini potrzebuje ciała, aby mogła odżyć.
- Bogowie już dawno zginęli - rzuciłam.
- Tak, ale ta jakimś cudem przeżyła. A konkretnie jej dusza i teraz chce wreszcie zacząć „żyć". I jest nam potrzebna najpotężniejsza kobieta na świecie.
- I niby ja nią jestem?! Nie żebym kogoś zdradzała, ale Carmen jest silniejsza ode mnie - mówiłam. Chciałam jak najwięcej informacji wyciągnąć od tego gościa. Mogą mi się przydać.
- Ale Carmen ma partnera, a gdy kobieta ma partnera, to nie dość, że sama jest silniejsza, to jeszcze jej partner znajdzie ją wówczas nawet na krańcu świata, więc nie ma opcji, aby wziąć Carmen. Ponadto przez jej sparowanie dusza czarownicy może się nie przyjąć i szkoda będzie czasu, i naszego zdrowia - tłumaczył, a ja chłonęłam informacje jak gąbka wodę.
- Ja też mam mate i...
- Ale twój mate nie jest swoim partnerem i z tego co widziałem, to pozbyłaś się jego oznaczenia. Jesteś odważna i bardzo silna, skoro to zrobiłaś.
- Spadaj. Sam po mnie przyjdzie, ja to wiem - warknęłam, chociaż po tym, co mu powiedziałam, miałam pewne wątpliwości.
- Może i będzie cię szukać, ale na pewno nie znajdzie. Liano, jesteś na nas skazana i nic na to nie poradzisz, a już niedługo umrzesz.
Skończyła się nasza rozmowa. Mężczyzna podszedł do drzwi i nacisnął na klamkę. Normalnie to rzuciłabym się na niego i spróbowała uciec, ale głowa za bardzo mnie bolała i nie miałam kompletnie sił. Skończyłoby się to moją przegraną i pewnie jeszcze zostałabym pobita. Wolałam nie ryzykować.
Zanim jeszcze mężczyzna wyszedł, chciałam go zapytać o jeden szczegół.
- Jak się nazywasz?
Szatyn spojrzał na mnie i uśmiechnął się niby sympatycznie, niby z kpiną. W jego oczach widziałam coś, co mówiło mi „to będzie jedna z ostatnich informacji, jakie usłyszysz". Nie spodobało mi się to, ale ostatecznie nie dałam po sobie niczego poznać. Miała swoją dumę Alfy.
- Brzetysław.
- Bardziej obciachowego imienia rodzice nie znali?
- Gdybyś się urodziła w tych czasach co ja, to pewnie nazywałabyś się Rycheza.
Skrzywiłam się, a on wyszedł i zamknął za sobą drzwi na klucz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top