Rozdział XI

A co gdyby tak przechylić lekko głowę w bok, by widzieć jednym okiem to, co mam przed łapami? Poza może być dość niewygodna, a oczy mogą lekko boleć, jednak warto spróbować.

Westchnęłam cicho, po czym przyjęłam pozycję łowiecką. Nisko przykucnęłam przy ziemi, ogon trzymając sztywno, również przy ziemi. Łapy lekko podwinięte, a brzuch ledwo dotyka ziemi, tak samo jak łapy, podczas skradania.

Nadstawiłam uszu, a głowę lekko przechyliłam w stronę niewidomego oka. Jestem pod wrażeniem, ale to podziałało. Mogłam swobodnie nieco patrzeć w bok, by widzieć, co jest przede mną, ale i widziałam moje obie przednie łapy.

Miałam ochotę krzyczeć ze szczęścia.

W końcu mi się udało! Mam szansę normalnie funkcjonować! Ale muszę się opanować. Nawet nie wiem, czy to zadziała na polowaniu, albo na wspinaniu się na drzewa. Bo jak będę polować na ptaki i wiewiórki? Nad tym też muszę popracować. Ale mam podstawę.

Zaczęłam ćwiczyć skradanie się. Z głową lekko przechyloną nie było to najłatwiejszym zadaniem, jednak nie było to też trudne. Można się było przyzwyczaić to nietypowej perspektywy, a skradanie szło mi bardzo dobrze.

Bardziej obawiałam się polowania. Bo co, jeśli cały mój pomysł nie zadziała? Na samą myśl, poczułam ukłucie niepokoju w sercu. Oh, nie mogę się poddać jak mysi móżdżek.

Wbiłam z desperacją pazury w ziemię, wstałam, po czym zawęszyłam w powietrzu. Na samym początku nie poczułam nic, oprócz zwietrzałej woni pobratymców mojego Klanu, lecz zaraz potem na język wlała mi się lekko piżmowa woń. Nie od razu, aczkolwiek rozpoznałam w niej mysz. Szybko przyjęłam pozę łowiecką i przechyliłam lekko głowę w bok, a wzrok pokierowałam na to, co mam przed przednimi łapami. Zaczęłam się skradać w stronę, gdzie zlokalizowałam zdobycz. Pomimo, iż mój ogon chciał podrygiwać z niepokoju, ja pilnowałam swojej postawy. Ostrożnie ominęłam suchą gałązkę na drodze, a gdy przebrnęłam przez ostatnią kupę trawy, wydając przy tym jak najmniej dźwięku, zauważyłam swoją zdobycz. Mysz niepozornie skubała jakieś ziarenka pod kępą trawy, nie zdając sobie sprawy, że być może już zaraz to będzie jej koniec.

Napięłam mięśnie tylnych łap, jeszcze ostatni raz sprawdzając kierunek wiatru, po czym skoczyłam. Było to trochę trudne z przechyloną głową, jednak dało się do tego przyzwyczaić. Wysunęłam pazury, ale źle odmierzyłam moc oraz odległość skoku i wylądowałam o długość wąsa od myszy. Spłoszona zwierzyna pisnęła, po czym pognała między gęstą trawę, już po chwili znikając mi z oczu.

Położyłam uszy po sobie, wstając oraz normalnie patrząc przed siebie. Muszę spróbować jeszcze raz.

A może spróbuję na razie na kamieniu, albo liściu? Bo przecież wydawało mi się, że wyląduje idealnie na zwierzynie, jednak gdzieś popełniłam błąd. Może za słabo napięłam mięśnie łap? Albo...

Nie.

Nie mogę teraz o tym myśleć, muszę jeszcze raz spróbować. Spróbować, na prawdziwej zwierzynie. Teraz się przyłożę do tego jak nigdy w życiu. Postaram się, nawet, jeśli miało by to trwać, godziny, dni, czy nawet księżyce.

Po prostu muszę dać radę, by Górski Szczyt w końcu mnie docenił.

Jeszcze raz desperacko zawęszyłam w powietrzu. Wyczułam tę samą, piżmową woń, jednak po chwili poczułam lekką różnicę pomiędzy zapachami.

Nornica.

Tym razem zwęszyłam nornicę, więc znów przyjęłam pozycję łowiecką i zaczęłam iść śladem zapachu małego stworzonka.

Już po chwili zdobycz była w zasięgu mojego wzroku. Mając nadal przechyloną lekko głowę, dokładnie ustaliłam kierunek wiatru oraz odległość pomiędzy mną a gryzoniem. Naprężyłam mięśnie, po czym skoczyłam, a tym razem wylądowałam na zdobyczy. Uśmierciłam zwierzę szybkim ugryzieniem w kark i gdy ono zwiotczało w moich szczękach, wykopałam niewielki dołek w wilgotnej ziemi oraz włożyłam tam nornicę. Szybko zakopałam gryzonia, gdy postanowiłam, że po niego wrócę.

Na razie postanowiłam poćwiczyć wspinanie się.

Nadstawiłam uszu i zamruczałam cicho. Udało mi się! Załapałam swoją zdobycz, samodzielnie! Moją metoda zadziałała! I to jeszcze, bez pomocy Górskiego Szczytu, czy kogokolwiek innego.

Na myśl o mentorze, zastrzygłam z niepokojem uszami. A co jeśli nie doceni moich starań? Potrząsnęłam lekko głową, chcąc pozbyć się tych myśli.

Pobiegłam truchtem dalej w głąb lasu, wysuwając pazury na próbę. Postanowiłam zrobić sobie mały spacer, przy okazji być może jeszcze bardziej zaznać się z terytorium.

Ale najpierw wspinaczka, potem krótka przechadzka po lesie, bo przecież nie mogę tu tkwić. Być może znajdę przydatne kępy ziół, o których powiem medyczce? Wiem, że pora Nagich Drzew się będzie kończyć, ale każde zioło może się przydać nawet w tym okresie czasowym, gdzie chorób zazwyczaj będzie mniej.

Podeszłam do jednego z najbliższych w okolicy drzew, po czym wbiłam pazury w stabilną i dobrze zbudowaną korę drzewa. Odepchnęłam się mocno tylnymi łapami, rozrzucając dookoła śnieg oraz również mając przechyloną głowę, jednak teraz w mniejszym stopniu. Dobrze widziałam co mam przed sobą, gdy pięłam się w górę po drzewie. A gdy zaczynałam nabierać wprawy, nie zauważyłam sęka, który wystawał z powierzchni drzewa, a ja boleśnie zahaczyłam o niego łapą.

Syknęłam, jednak nie zrobiłam sobie z tego większego wrażenia. Wiem dwie rzeczy. Wspinaczka idzie mi całkiem dobrze, a na polowanie mam sposób, jednak muszę jeszcze popracować nad polowaniem na zwierzęta żyjące wyżej, na drzewach.

Mam nadzieję, że Górski Szczyt mnie doceni, że poświęciłam cały dzień na wykonywaniu obowiązków oraz treningów, a sama odpuszczając sobie posiłek, pomijając małą mysz, którą zjadłam szybko przed treningiem.

Na wspomnienie o zwierzynie, zaburczało mi w brzuchu. Zastrzygłam uszami z niesmakiem, zatrzymując się na jednej z gałęzi, która znajdowała się około trzy długości lisa nad ziemią. Spojrzałam w dół i powoli zeszłam z konaru. Na ostatniej długości lisa odbiłam się od kory, zanurzając się w  bezpiecznym śniegu lekko niezgrabnie.

Trochę mi zajęło wyjście ze śniegu oraz ćwiczenie wspinaczki, jednak w końcu skończyłam na dzisiaj.

Teraz, miałam się udać na krótki spacer w lesie, pójść, tam gdzie mnie łapy poniosą. Tak jak wspominałam - może znajdę tam przydatne kępy ziół.

Zapamiętując, gdzie zostawiłam swoją zdobycz, zaczęłam iść powoli przez las, stopniowo przyspieszając. Jak na razie, nie wyczuwałam żadnej zwierzyny, ale też nie chciałam jej płoszyć.

Po kilku minutach dobrego biegu, położyłam uszy po sobie, zwalniając. Odetchnęłam głęboko, gdy drzewa zaczęły się przerzedzać i moim oczom, niespodziewanie ukazał się rząd Gniazd Dwunożnych. Nie wiedziałam, że dotarłam tak daleko! Przynajmniej nie w tak krótkim czasie. Przestąpiłam cicho z łapy na łapę, po czym rozejrzałam się. Byłam w tym miejscu tylko raz, gdy Górski Szczyt oprowadzał mnie po terytorium. Z resztą, nawet nie zdążyłam przyjrzeć się dobrze tym dziwnym, kanciastym i wielkim pudłom, gdzie mieszkali dwunożni.

Wdrapałam się na pobliskie drzewo. Spojrzałam na wyższą gałąź, na którą chciałam skoczyć. Napięłam mięśnie i się wybiłam, jednak złapałam się gałęzi przednimi łapami, a tylne zawisły w powietrzu. Przez chwilę pełną grozy wisiałam tak, pewna że spadnę, więc uroniłam głośny krzyk. Lecz po chwili podciągnęłam się sprawnie przednimi kończynami. Oddychałam głęboko próbując uspokoić serce, walące jak młotem. Spojrzałam w dół; byłam około czterech, może pięciu długości lisa nad ziemią. Drzewo, na które się wspięłam, było naprawdę wysokie, bo gdy spojrzałam w górę, gałęzie pięły się na jeszcze trochę długości lisa. W porównaniu do Zagajnika Wysokich Wierzb, które biły rekordy, to drzewo było niewiele niższe od nich.

Spojrzałam na Gniazda Dwunożnych. Koniec gałęzi wręcz zahaczał czubkiem o drewniane ogrodzenie gniazd, ale ja nie chciałam się tak bardzo zbliżać, więc trzymałam się bardziej u nasady gałęzi. Widziałam jeszcze trochę teren za Gniazdami Dwunożnych; przeważnie to były pola wcześniej wspomnianych istot, jednak gdzieś na granicy widnokręgu, cienką smugą rysował się las.

Ciekawe, jak bardzo to jest daleko. Raczej nigdy nie było dane mi się przekonać.

Gdy tak tonęłam w myślach, do rzeczywistości przywrócił mnie jakiś miękki i lekki, ale zarazem nieznany mi głos.

—  Hejka!  — zawołał nieznany mi głos.

Odwróciłam się szybko w stronę źródła dźwięku, po czym dojrzałam kremową kotkę o białych łapach oraz złotych oczach, które jarzyły się podekscytowaniem. Na jej szyji błyszczała skórzana, żółta obróżka z jakimś okrągłym kawałkiem złotego metalu.

Zjeżyłam się, patrząc na przybyszkę.

— Jestem Gwiazdka, a ty? — miauknęła kremowa kotka.

Gdy w jej oczach nie zobaczyłam nic nieprzyjaznego, złagodniałam nieco, jednak nadal stałam najeżoną.

— Jesteś pieszczoszką dwunożnych. Nie powinnam z tobą rozmawiać. — odparłam, mrużąc oczy.

Gwiazdka spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, jednak po chwili chyba zrozumiała i spojrzała na swoje łapy.

— Ah, bo mieszkam z, jak wy to mówicie... dwunożnymi? No cóż, taka moja natura! — zaśmiała się nieco. — Powiesz mi, jak się nazywasz? — spytała przyjacielskim głosem, przebarwionym sympatią.

Milczałam przez chwilę, nie wiedząc co odpowiedzieć. Ślepa Łapa. Rozsądnie byłoby mówić to pieszczoszce dwunożnych? Jedynie sobie narobię kłopotów, gdy ktoś się dowie. Ale z drugiej strony, jedynie po moim imieniu nie odkryje jakoś wiele. Nie powiem jej nawet, do jakiego Klanu należę, nawet jeśli wie. Z resztą, im mniej się dowie, tym lepiej.

— Ślepa Łapa. Nazywam się... Ślepa Łapa. — miauknęłam pośpiesznie, przełykając nerwowo ślinę.

Pieszczoszka spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, a ja wstrzymałam powietrze i w myślach liczyłam sekundy jej milczenia.

Jedna, druga, trzecia...

— Hmmm... dziwne masz imię. Z resztą, dlaczego akurat Śle... — zamilkła w połowie słowa, gdy spojrzała na mój pysk, a moje serce zabiło znacznie szybciej, gdy stres przejął nad nim władzę. — Ow...

Milczałam przez chwilę, patrząc na Gwiazdkę, gdy ona odwróciła wzrok.

Z czegoś na podobiznę mini-bramy dla kota w drzwiach do Gniazda Dwunożnych, wyszedł złoty kocur o szmaragdowych oczach, a w pysku miał coś na podobiznę myszy. Jednak zwierzę nie było żywe, ale nie była to również padlina. Położył delikatnie niby-mysz na ziemi, po czym podszedł do drewnianej konstrukcji i sprawnie na nią wskoczył. Drewno zakołysało się lekko, jednak kocur - tak samo jak Gwiazdka - utrzymał równowagę.

Kremowa pieszczoszka otrząsnęła się i spojrzała na kocura o szmaragdowych oczach.

— A... Ślepa... Łapo, to jest Millo. — wskazała ogonem na kocura. — Jest moim bratem. Millo, to jest Śle... Ślepa Łapa. — miauknęła, jak gdyby nadal przyswajała sobie moje imię w głowie.

— Tak jak wspominała Gwiazdka, jestem Millo. — miaukną cicho kocur, patrząc na mój pysk.

Wbiłam pazury w wilgotną korę drzewa. Dlaczego w ogóle rozmawiam z tymi pieszczochami? To wbrew Kodeksu Wojownika! Gorzej, jak ktoś mnie zauważy. Chociaż... Kodeks Wojownika mówi tylko o tym, by obce koty nie przekraczały granicy Klanów, nie ma tam nic o rozmowach z pieszczochami. Może jednak nie jest to takie złe.

Moje futro nadal było najedzone, gdy patrzyłam na kocura. Jego obroża była zielona, kolorem podobna do jego oczu, a obróżka również posiadała dziwny, okrągły i złoty kawałek metalu.

Drzwi Gniazda Dwunożnych się uchyliły, a zaraz potem przez szparę wyjrzał młody dwunożny. Zaczął nawoływać Gwiazdkę oraz Millo, trzęsąc przy tym dziwną, metalową miseczką, w której znajdowały się brązowe kulki.

Pieszczochy nadstawili uszu, a ich oczy pojaśniały.

— Pora jedzenia! Do widzenia, Ślepa Łapo! — miaukną Millo, razem z siostrą zeskakując z płotu.

— Ale jeśli zauważę was na terytorium Klanu, własnymi łapami oberwę was ze skóry! — syknęłam za nimi.

Schowałam pazury, po czym wygładziłam futro na karku. Sprawnie zeskoczyłam z drzewa, tak jak wcześniej, na ostatniej odległości lisa odbijając się od pnia drzewa tylnymi łapami i jak najciszej lądując na śniegu.

Postanowiłam wrócić po nornicę, którą złapałam, a potem zmierzać ku obozowi, bo ostatnie smugi słońca już znikały z nieba.

Zaczęłam biec przez las, gdzie nie gdzie omijając te większe zaspy śniegu, dobrze pamiętając, gdzie zostawiłam zwierzynę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top