Rozdział 4

W jego głowie tamtego dnia panowała pustka. Patrząc na czarne ubranie przed sobą miał ochotę krzyczeć, rozerwać je na strzępy i już nigdy nie musieć na nie patrzeć. Nigdy nie musieć przypominać sobie tego co się działo, żyć w błogiej nieświadomości niczym dziecko którym przestał być kiedy stracił cząstkę siebie jaką był jego najmłodszy brat. Tak naprawdę nikt z nich nie powiedział mu wprost, że był z niego dumny. Czy to był on, Dewey, Della, Scrooge czy nawet Donald chociaż to właśnie w tym ostatnim pokładał największe nadzieje, że jednak to zrobił tylko on tego nie słyszał. Nie chciał nawet myśleć o tym, że osoba na której zależało mu bardziej niż na samym sobie żyła tam gdzieś z myślą, że nie była zbyt dobra, że nie była wystarczająca chociaż był to jeden wielki stek bzdur. Żyła, ponieważ on nawet na chwilę nie zamierzał pomyśleć, że był on nieżywy. Nie zamierzał nawet na chwilę dopuścić do siebie, że tak mogło być i nic z tym nie zrobił chociaż nie za bardzo miał jak, w jego oczach to i tak go to nie usprawiedliwiało.

Szukali go już przez naprawdę długi czas, był w pełni świadomy tego, że ten dzień musiał nadejść jednak wolał trzymać się od tego z daleka aż nie skończy mu się czas. Czas niestety się już skończył, Louie Duck został oficjalnie uznany za martwego. Miał ochotę wrzeszczeć, zniszczyć wszystko co tylko wpadło mu w rękę, po prostu zakończyć to wszystko ponieważ nie miał już na nic siły. Mimo iż chciał płakać, nie był w stanie wykrztusić z siebie ani jednej łzy. Mimo iż chciał wygarnąć wszystkim którzy kiedykolwiek skrzywdzili jego brata co naprawdę myślał, on po prostu siedział na przeciwko ich z kamienną twarzą i zadawał pytania głosem w którym nawet nie było emocji. Mimo iż chciał pomóc innym którzy mieli o wiele większy emocjonalny dołek niż on, nie potrafił się nawet podnieść z łóżka by to zrobić. Był tak okropnie bezużyteczny, nienawidził tego.

Nie potrafił nawet podejść do swojej mamy i zapewnić jej, że wszystko się ułoży bo doskonale wiedział, że nie potrafił kłamać, a tym właśnie by to było. Nic nie mogło się dobrze ułożyć, nic nie mogło się dobrze skończyć. Stracili członka swojej rodziny, stracili kogoś kogo kochali. On i Dewey stracili brata, Webby straciła kuzyna, Lena, Violet i inni stracili przyjaciela, wujkowie Scrooge i Donald stracili siostrzeńca, a Della straciła syna o którego walczyła taki kawał czasu. I mimo iż tego nigdy nie powiedziałby na głos to uważał, że zaginięcie mamy było łatwiejsze i w pewien sposób spokojniejsze. Bo tak, nie miano z nią kontaktu, nie wiedziano co się z nią stało, bylu wszyscy jednak świadomi tego, że była w kosmosie, fakt to było przerażające samo w sobie, ale jednak. Co się stało z Louie'm jednak nikt nie wiedział. Nie wiedziano nawet kiedy tak konkretnie zniknął. Jednego dnia po prostu był, a drugiego nie było. Huey doskonale pamiętał, że jak kładli się spać to jeszcze był z nimi, ba!, siedzieli w pokoju przy jego łóżku kiedy on smacznie na nim spał ponieważ wnioskując z tego co mówił był po prostu zmęczony co było pewnie dość mocnym niedopowiedzeniem biorąc pod uwagę to, że wstał dużo wcześniej niż oni. Następnego dnia natomiast kiedy się obudzili jego nie było w łóżku. Na początku myśleli, że ten po prostu najwyraźniej znów obudził się pierwszy co było już dla nich zwyczajnym szokiem, w końcu on zawsze spał w ich urodziny do dość późnej godziny mówiąc, że mu się to należało. Dopiero potem wraz z wszystkimi zorientowali się, że to mogło być nieco poważniejsze niż tylko zniknięcie na parę minut.

Pociągnął nosem i zacisnął z całych sił swoje powieki. Powinien to zrobić nawet jeśli to bolało. Powinien przebrać się w ten znienawidzony przez niego garnitur żeby wszyscy mogli bez problemu pojechać na ceremonię i godnie pożegnać członka swojej rodziny. Nie powinien robić żadnych scen, to tylko pogorszyłoby sprawę i narobiło wszystkim problemów i zmartwień których i tak już mieli bez liku. Tak więc zmusił się by wyciągnąć drążące od całej gamy emocji dłonie do przodu, potrzebując wziąć głębszy oddech zanim chwyci materiał między palce. Przez moment zrobiło mu się niedobrze, ale to uczucie natychmiast zostało zwalczone i przyduszone przez inne rzeczy.

Przyciągnął garnitur w swoim kierunku, a następnie wręcz leniwym ruchem przełożył pierwszą nogę przez materac łóżka na którym siedział by postawić stopę na ziemi, a następnie drugą. Oparł na nich swój ciężar ciała, a następnie chwytając się kawałka drewna stanął na prostych nogach podciągając się. Każda ta czynność wydawała mu się stawać w zwolnionym tempie, zupełnie tak jakby był w jakimś niewesołym filmie który chciał nadać tej scenie niepotrzebnej dramaturgii.

Nie raz już widział jak w niektórych klatkach filmów nagle występował taki efekt przez który jakieś czynności, na które nie zwracalibyśmy zwyczajnie uwagi stawały się jakieś takie ważniejsze i faktycznie potem takie były. Nastolatek miał potrzebę zaśmiać się histerycznie, już nawet nie wiedząc co go tak śmieszyło. Brzuch go bolał, głowa pękała, a dłonie drżały. Nie miał pojęcia co się z nim działo. Nie miał pojęcia dlaczego akurat w tym momencie było mu tak trudno ustać, zupełnie jakby w jego ciele nagle zmiękły wszystkie kości. Nie miał pojęcia dlaczego nie mógł się zmusić do postawienia kroku do przodu. Przesadzał, musiał przesadzać i za chwilę musiało mu przejść. Zamknął oczy starając się ich nie zaciskać, a następnie wziął wdech przez nos oraz zrobił wydech przez usta. Powtórzył ten proces jeszcze parę razy do momentu w którym w końcu nie był w stu procentach pewien, że może już iść do łazienki się przebrać bez ryzyka o to, że upadnie w trakcie wędrówki.

---

Trumna była zamknięta przez cały okres ceremonii co ani trochę go nie zdziwiło. W końcu nie było w środku nawet ciała, na które mogliby patrzeć, które mogliby pożegnać. Tylko zwykłe powietrze oraz kilka jego osobistych rzeczy, które mama nalegała żeby zakopać chociażby w symbolicznym geście. Należały do nich jego zielony telefon, który dostał od Scrooge'a oraz jedna z jego ulubionych bluz w tym samym kolorze. Webby wyznała mu, że wolałaby je zachować niż pozwolić żeby zostały zasypane ziemią pare metrów pod powierzchnią po której stąpali, ale nigdy nie powiedziała tego do kogoś innego oprócz niego i najpewniej Dewey'a, w końcu tylko oni potrafili siebie nawzajem aż tak zrozumieć. Kiedy kątami oczu rozglądał się dookoła mógł dostrzec na sali wiele znajomych twarzy nie tylko ze swojej biologicznej rodziny.

Gyro, Fenton, Gandra, pani Beakley, Launchpad, Violet, Lena, BOYD, gdzieś z tyłu zdołał nawet dostrzec Doofusa. Co prawda z tego co wiedział nie miał zbyt wielu powodów by nie lubić tego konkretnego chłopaka, ale to nie znaczyło, że nie miał prawa za nim nie przepadać. Starszy również był częścią młodych świstaków, ale z tego co słyszał całkowicie sobie na to nie zasłużył, można było wywnioskować również, że to nawet nie on sam zrobił te wszystkie rzeczy żeby zdobyć większość odznak, które miał przypięte do swojej szarfy. Po za tym Louie zdawał się również za nim nie przepadać co tylko nie pomagało w jego wewnętrznym konfliktcie. Przeszukał swoją pamięć kilka razy na chwilę uwagę odrywając się od ceremonii by wyłowić moment w którym młodszy napomknąłby coś o tym jednak nigdzie tego nie było. Drake również zdawał się nie być typem osoby która robiła coś czego nie chciała, na dodatek zachowywał się naprawdę kulturalnie. Może te wszystkie plotki nie były aż tak prawdziwe? Od kiedy on z resztą słuchał plotek? Powinien się poprawić. Ścisnął mocniej dłonie aż paznokcie nie wbiły się nieprzyjemnie we wnętrze dłoni.

Głos księdza wbijał mu się do głowy kiedy obserwował jak trumna powoli zjeżdżała w dół otworu w ziemi. Nawet nie zdołał dobrze się przyjrzeć, a już chwytano za łopaty by ją zasypać. W pewien sposób był za to wdzięczny, nie miał ochoty tego oglądać dłużej niż to było konieczne. Instynktownie wyciągnął niezauważenie dłoń w stronę swojego brata i chwycił go za rękę w wspierającym geście wiedząc, że ten tego potrzebuje. Nie było w końcu tajemnicą, że on również naprawdę mocno to przeżywał, nie zjadł nawet śniadania tłumacząc się tym, że obawiał się, że zwymiotuje w trakcie jeśli tak zrobi. Przynajmniej był szczery i się z tym nie krył co ułatwiało mu zwrócenie większej uwagi na to co się z nim działo.

Nie potrafił dokładnie policzyć ile tak naprawdę tam stali, ale kiedy wszystko się już zakończyło niebo było już nieco ciemne. Ludzie powoli zaczęli odchodzić w swoje strony po złożeniu modlitw oraz zapaleniu zniczów, stawało się również nieco chłodniej. On z swoją rodziną został jako ostatni. Wuj Donald położył mu dłoń na jego ramieniu chcąc zwrócić na siebie jego uwagę jednak on tylko odpowiedział cicho, że wróci nieco później, w końcu rezydencja nie była aż tak daleko, wręcz śmiesznie blisko. Obrócił nieco głowę żeby dostrzec zmartwione spojrzenia, które wymieniali między sobą jego mama i wujkowie. Webby przytulała się do boku babci tak samo jak Dewey opierał się o ramienie nastolatki.

Po dłuższej chwili zastanowienia zgodzili się prosząc by zadzwonił do kogoś kiedy będzie chciał już wracać, a wyślą po niego Launpucha. Przytaknął bez zawahania, a następnie wrócił do wpatrywania się w nagrobek. Stali przez chwilę w miejscu aż dorośli nie powiedzieli żeby ruszyli już do samochodu. Został sam. Podszedł kilka kroków do przodu kucając, a następnie powoli kładąc dłoń na ubitej ziemi. Zamknął oczy. Zawiódł jako starszy brat.

— Kiedy postanowicie postawić nagrobek? — Głos wyrwał go z rozmyślania przez co o mało nie podskoczył w miejscu wystraszony. Wyprostował się, a następnie obrócił na pięcie by spojrzeć twarzą w twarz z osobą, która najwyraźniej jeszcze nie odeszła po ceremonii. — Czy w ogóle postanowicie coś postawić? — Zapytał złośliwiej Doofus nawet nie patrząc na niego tylko na miejsce pochówku.

— Oczywiście, że tak — spojrzał na niego oburzony tym, że w ogóle coś takiego mu zasugerował. — Po prostu nie można zrobić tego od razu bo ziemia jeszcze nie jest gotowa.

— Jeśli tak mówisz — odezwał się z ociąganiem, a między nimi ponownie zapadła cisza.

— Nie sądziłem, że przyjedziesz — odezwał się ponownie po kilku minutach Huey nie mogąc już znieść milczenia. Nie znał starszego zbyt dobrze, mógł nawet pokusić się o stwierdzenie, że wcale. Nigdy tak naprawdę nie rozmawiali ze sobą dłużej niż pięciu minut, nie nadawali na tych samych falach. Nie czuł się komfortowo już nawet jak coś mówili, a co dopiero jak milczeli.

— Musiałem zobaczyć to na własne oczy — odpowiedział jak gdyby nigdy nic mrużąc swoje powieki.

A jemu wydawało się, że coś w tej odpowiedzi było zwyczajnie nie tak. Przez chwilę próbował wmówić sobie, że to przez obojętność w tonie głosu którym ten to powiedział, w końcu mówił tak zawsze, kiedy uważał coś za niegodnego swojej uwagi. To zabrzmiało w jego uszach zupełnie tak jakby on coś wiedział, coś wiedział i nie chciał mu o tym powiedzieć w prost. Uważał to za jednak niemożliwe. W końcu wujek Scrooge proponował nawet pieniądze za jakiekolwiek przydatne informacje, a w miarę upływu czasu stawka się zwiększała. Doofus bez problemu by im powiedział co tylko wiedział na ten temat żeby chociażby zagrać im na nosie, że wiedział więcej. A skoro mógłby coś jeszcze za to dostać to tym bardziej.

— Rozumiem — nie wiedział co innego mógłby na to odpowiedzieć.

— Cóż, będę się już zbierał, i tak nie ma tu nic ciekawego do roboty — i za nim Huey zdążył się pożegnać odwrócił się plecami w jego stronę i ruszył do bramy wyjściowej przed którą właśnie zaparkowała najrówniej jego limuzyna.

— Dziwak — mruknął. Zazwyczaj nie lubił oceniać ludzi tak powierzchownie jednak teraz miał wrażenie, że raczej mógł sobie na to pozwolić.

———

— A więc co teraz zrobimy? — To pytanie wyrwało go z swojego rodzaju transu w który wpadł. Uniósł głowę by napotkać wzrokiem wujka Scrooge'a który siedział w swoim fotelu zapadnięty i wyjątkowo wyglądający na swój wiek.

Kiedy mężczyzna nazwał go swoim wujkiem nikt tak naprawdę nie wiedział co powinni teraz zrobić, ba!, nikt nie wiedział czy to przypadkiem nie była zwykła pułapka która miała na celu wykończenia ich rodziny. Oni jednak zareagowali instynktownie, a zwłaszcza dwójka braci którzy nie do końca wierzyli w to co się działo. Od razu doskoczyli do młodszego niemalże powalając go na ziemię i desperacko przyciskając w uścisku do swoich ciał. Zaraz potem dołączyła do nich Webby, mama oraz wujkowie nawet nie planując go w najbliższym czasie puścić, było to jednak konieczne. Mimo iż każdy bardzo tego chciał nie mogli uwierzyć mu tak po prostu na słowo. Postanowiono więc mimo wszystko zabrać go do rezydencji by tam przeprowadzić na nim test DNA który przeprowadzał właśnie Gyro w drugim pokoju. Oddzielała ich na tylko i wyłącznie ściana co grało wszystkim na nerwach.

Della próbowała kilka razy się nawet tam prześlizgnąć jednak za każdym razem szkot zatrzymywał ją za pomocą swojej laski którą łapał za kołnierzyk jej ubrania. Wszyscy rozumieli, że nie mogli teraz przeszkadzać inaczej to wszystko mogło po prostu pójść na marne, tak więc żyli chwilą mając pustą nadzieję, że jednak ich marzenie, które mieli od kilku lat za chwilę się spełni. Nie zmieniało to mimo wszystko tego, że musieli dowiedzieć się prawdy. I to teraz pochłaniało umysły wszystkich.

— Jestem pewna, że nie może być aż tak źle — odezwała się pani Beakley, która uniosła uciszająco palec kiedy matka chłopców chciała otworzyć dziób i zacząć protestować. — Fakt, to nie może być błahe, ale jednak nie najgorsze. Powinniśmy się cieszyć, że w ogóle udało mu się do nas wrócić.

— Nie zmienia to nadal faktu, że zaginął na pięć lat — pokręciła głową. — Słuchaj, ja wiem, że to jak ja zniknęłam w kosmosie było również naprawdę okropne, podzieliłam tym nawet całą naszą rodzinę na dziesięć lat i naprawdę tego żałuję! Ale tym razem nie wiedzieliśmy co się działo, nie wiedzieliśmy nawet kiedy to się stało.

— Jestem pewna, że w swoim czasie poznamy prawdę, on sam w końcu obiecał, że opowie nam wszystko z szczegółami — ucięła jej tok myślenia. — Swoją drogą wynik testu już powinny-

— Mamy to — tym razem do środka wszedł Fenton z szerokim uśmiechem na twarzy który jasno sygnalizował jaki mogła być odpowiedź. — To on. Louie Duck we własnej osobie.

— Hej — zza jego pleców wyszła młoda kaczka machając w ich stronę niby to nieśmiało.

— A teraz powiedz nam chłopcze — Scrooge zaczął mówić po chwili ciszy jaka po tym nastąpiła — co się stało?

_ Wiesz — podrapał się z tyłu głowy - nie do końca umiem powiedzieć. Wiem, że położyłem się spać w naszym pokoju i następnym razem kiedy się obudziłem byłem w jakimś dziwnym pomieszczeniu. Wszędzie było ciemno, ale dało się zobaczyć co w nim było. Potem pojawił się jakiś tygrys, dopiero później zdołałem się zorientować, że musiał być wampirem szczęścia — zaśmiał się niezręcznie, a najstarszemu z trojaczków stanął przed oczami obraz sprzed kilku lat kiedy to wuj Gladstone został przez takiego stwora złapany i zamknięty, a oni musieli pomóc się mu wydostać. — Nie wiedziałem czego ode mnie chciał, nie miałem takiego szczęścia jak wujek, nie miałem pieniędzy, on również nie wykazywał żadnej chęci dostania jakiejkolwiek formy okupu więc po prostu siedziałem. Pozwalał mi chodzić w większość miejsc, nie mogłem tylko wychodzić na zewnątrz, miałem również łańcuch — uniósł swój nadgarstek na którym była zawieszona bransoletka z fioletowym kamieniem i potrząsnął nim chcąc w ten sposób to zwizualizować.

— Czyli... Byłeś uwięziony przez wampira szczęścia przez całe pięć lat? — Zapytał słabo wujek Donald i Huey był niemalże pewny, że pod piórami jego skóra znacząco pobladła.

— Taaaa — skrzywił się. — Dopiero niedawno udało mi się od niego wydostać, przepraszam, że nie dawałem znaków życia, ale-

— Louie Duck, nawet nie waż się nas przepraszać — przerwała mu Webby z nową energią. — To nie była w żadnym wypadku twoja wina, nie możesz siebie o to obwiniać. Po prostu... Po prostu bądź już z nami — mówiąc to pociągnęła nosem oraz przetarła oczy, które powoli robiły się mokre.

Zanim zdążył zareagować jego matka doskoczyła w jego stronę biorąc go natychmiast w ramiona oraz przyciągając do siebie by go przytulić. Louie poczuł jak jego nogi odmawiają posłuszeństwa załamując się pod nim, Della również podążyła instynktownie za jego ciałem przez co aktualnie znajdowali się na podłodze. Trzymała go w desperackim uścisku który po chwili odwzajemnił zaciskając z mocą palce na jej ramionach i gniotąc przy tym materiał jej kurtki. Opuścił nieco głowę wciskając ją w taki sposób, że jego twarz nie była już w żaden sposób widoczna dla kogokolwiek. Wtedy również pozwolił sobie na chwilowy oraz zwycięski uśmiech który wypłynął mu na usta.

To wszystko było za proste.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top