,

Duszno było.

Louis siedział naprzeciwko wiatraka i zastanawiał się, czy faktycznie nic mu się nie chce nie chce, czy tylko sobie wmawia.

Trzeba by wstać i być produktywnym. - pomyślał i siedział dalej.

Kolejny bezsensowny dzień w tym urokliwym mieszkaniu na poddaszu. I niby prysznic miał humory, o porządnej klimatyzacji mógł tylko pomarzyć, a prąd co i rusz wysiadał, ale przynajmniej udało mu się zniknąć.

Za oknem rozszczekał się jakiś pies, zapewne zmuszony czekać pod pobliską Żabką na właściciela.

Louis westchnął.

Jakim cudem znalazł się w tym pogibanym kraju?

Ach tak, miał "nabrać perspektywy", "przemyśleć swoje dotychczasowe życiowe wartości" i jeszcze coś, ale chwilowo zapomniał co.

W końcu jednak, zwlókł się z kanapy, żeby przenieść się na łóżko. Wziął jednak ze sobą notes, z takim śmiesznym małym ołóweczkiem, który podpierniczył z Ikei, czy innej Castoramy. Sam już nie był pewien, ale liczyło się tylko to, że miał ołówek.

Pełen jak najlepszych chęci, wyobrażał sobie, że zaraz napisze najbardziej niesamowitą piosenkę jaka kiedykolwiek istniała i istnieć będzie. Słyszał ją i czuł pod skórą, i wiedział, że to jest to. I już, już chciał zapisać to arcydzieło na czymś trwalszym niż jego myśli, gdy nagle, wszystko przepadło.

Został tylko on i pustka.

- Serio, kurwa? - jęknął, opadając na materac.

Poleżał sobie tak chwilę, absolutnie załamany i bez jakichkolwiek chęci do życia.

Po chwili, duchota panująca w mieszkaniu wykończyła go tak bardzo, że nie chciało mu się nawet nie chcieć.

Walić to. - pomyślał i już bardzo zmotywowany, wyszedł z mieszkania. Zakapturzony, pocąc się niemiłosiernie w niemal czterdziestostopniowym upale, z pochyloną nisko głową, poszedł do tej nieszczęsnej Żabki, pod którą dalej szczekał ten biedny pies.

- Heeej. - podszedł do zwierzaka i kucnął we względnie bezpiecznej odległości. Pies przestał szczekać i z zainteresowaniem i machając zamaszyście ogonem, obwąchał z każdej strony wyciągniętą ku niemu dłoń. Kulił się i kładł po sobie uszy, jakby się bał, ale poza tym wydawał się sympatycznym oraz zadbanym stworzeniem.

Louisowi szkoda go było. Siedzieć w takiej duchocie, w futrze (pies był właściwie kulą burej sierści, z paciorkowatymi oczkami i wywieszonym różowym językiem), i to jeszcze pod sklepem koło zakopconej ulicy.

Postanowił więc zaczekać razem ze zwierzakiem na jego, tak zwanego, właściciela.

Louis, nawet przygotował sobie w głowie całe przemówienie do tej imitacji człowieka,  która nie posiadała choćby miligrama człowieczeństwa i wyszło mu ono wyjątkowo przyzwoite (w dodatku bez przekleństw i w całości po polsku, co uznał za największy sukces tego dusznego dnia). Normalnie, nie miał w zwyczaju rozmawiać z ludźmi, o ile naprawdę, ale to naprawdę nie musiał, ale kto normalny zostawia tak psa? Ten kraj naprawdę był ostro pogibany.

Jednak pomimo jak najlepszych chęci i determinacji, nie mógł towarzyszyć psu do końca jego niedoli. Otóż na horyzoncie, pojawiły się rozchichrane nastolatki z telefonami. A to oznaczało bardzo prawdopodobne zagrożenie dla zdrowia psychicznego i zupełnie pewną groźbę dla życia biednego Louisa Tomlinsona.

- Przepraszam, stary. Trzymaj się. – podrapał psa za uchem i walcząc z palącymi wyrzutami sumienia, wszedł do Żabki.

Od razu owiało go lodowate, klimatyzowane powietrze.

Uśmiechnął się miło do siedzącej za kasą damy w eleganckim wieku, opatulonej w sweter z golfem.

- Dzień dobry, pani Elu.

- A nie wiem czy taki dobry. – mruknęła biedna emerytka. - Dla pana to samo co zawsze?

Przytaknął.

Sprzedawczyni odwróciła się poszukać potrzebnego towaru, a Louis zamiast jak zwykle oglądać zawartość półki z papierosami, patrzył się za okno.

Koło psa pojawiło się bowiem dziewczę z gejtorbą i najwyraźniej, planowała to samo co Tomlinson, zanim zwiał.

Pani Ela oznajmiła, że musi pójść na zaplecze, więc Louis został sam. Długo nie wracała, ale w międzyczasie, pojawił się facet, który najwyraźniej był właścicielem biednego psa.

Dziewczę było wyraźnie wzburzone. Wymachiwało szaleńczo rękami, trzepiąc przy okazji swoją śmieszną kitką na wszystkie strony świata. Facet zmieszał się najpierw, ale zaraz potem, też zaczął wrzeszczeć, i jego napuchnięty nochal zrobił się jeszcze bardziej czerwony niż był (Louis przeżył niemały szok, bo stary był naprawdę, ale to naprawdę czerwony i wyglądało to co najmniej niepokojąco).

Wywiązała się awantura, w którą włączył się pies, szczekając dramatycznie swoim zachrypniętym głosem.

Po krótkiej chwili, pod sklepem pojawiła się grupka kilku dam w eleganckim wieku, z bardzo popularnymi w tym kraju wózkami na zakupy. Louis nie słyszał co mówiły, ale ich przybycie spowodowało chwilowe zawieszenie broni. Facet tłumaczył im coś wymachując rękami, a dziewczę założyło ramiona na piersiach.

Chyba powiedziała coś do dam, gdyż te, zrobiły nagle oburzone miny i zaczęły tłumaczyć coś staremu, gestykulując żywo.

Najwyraźniej, miały jakiś autorytet, gdyż typ zagapił się głupio, splunął, wziął psa i poszedł. Damy również oddaliły się i tylko dziewczę z gejtorbą zostało pod sklepem.

Louis nie widział jej twarzy, ale był pewien, że zacisnęła szczękę i mrużyła morderczo oczy. Zauważył natomiast, że w stronę, w którą odszedł stary, pokazała bezwstydnie środkowy palec.

- Znalazłam. – oznajmiła pani Ela, stawiając przed mężczyzną osiem butelek.

Wybity z zamyślenia Tomlinson, wręczył jej odliczoną gotówkę, a na pytanie: „A papierosy?", pokręcił nieco nieprzytomnie głową, po czym wyszedł na zewnątrz.

Ale dziewczęcia już nie było.

***

Louis zastanawiał się, czy swój alkoholizm mógłby wliczyć w produktywność.

Rozsądek podpowiadał mu, że nie, ale na dobrą sprawę, wyzerowanie tych ośmiu butelek alkoholu, było jedyną rzeczą jaką tego dnia zrobił.

Dopiero teraz, uświadomił sobie, że nie jadł nic od wczoraj. Mimo to, jakoś nie czuł się głodny. Pewnie przez te obskurne, śmierdzące budy z kebabami na każdym rogu.

Wzdrygnął się na samą myśl.

Odruchowo sięgnął do kieszeni, ale przypomniał sobie, że przecież nie kupił papierosów. A czemu? Bo znów gonił za kimś kto najprawdopodobniej nie był tego wart. Jak wszyscy.

W głowie miał wirującą pustkę i nie był nawet w stanie jej pokonać.

A cholera by to, pójdzie do sklepu teraz i kupi coś do jedzenia.

Zmotywowany do życia i robienia pożytecznych rzeczy, wyszedł z mieszkania zakapturzony i udał się do Żabki.

Pani Ela już dawno skończyła swoją zmianę, a teraz, za ladą siedziała farbowana blondyna. Przemknął więc do półek z jedzeniem. Wziął dwie czerstwe bułki, jakieś niezmaltretowane pomidory, niezwiędnięte marchewki, masło i jajka. Po dłuższej chwili zastanowienia, wziął też ciastko czekoladowe. Podejrzewał, że i tak go nie zje, ale co tam.

Skierował się do kasy, jak na porządnego obywatela przystało i przeżył lekki szok.

Otóż naprzeciwko blondyny, stało dziewczę z gejtorbą i śmieszną kitką.

Z walącym z podekscytowania sercem (choć w życiu by się do tego nie przyznał), Louis podszedł do kasy i ustawił się kolejce za dziewczęciem.

- Dowód. – powiedziała zmęczonym głosem blondyna.

Dziewczę zmieszało się nieco.

- Zapomniałam. – przyznała, a mężczyzna zauważył, że spaliła buraka.

- Tak, tak. Zapomniałaś. – sarknęła blondyna. – Nie sprzedam ci tego, nawet o tym nie myśl. – dodała, depcząc zapewne wszelkie nadzieje dziewczęcia.

Machając śmieszną kitką i prychając, wyszła ze sklepu, trzaskając drzwiami.

- Ta dzisiejsza młodzież. – mruknęła blondyna, kasując zakupy Tomlinsona.

- Mogłaby pani doliczyć te? – zapytał, wskazując na porzucone butelki.

Spojrzała się na niego krzywo, ale z Żabki wyszedł bogatszy, nie tylko o swoje przemyślane zakupy spożywcze, lecz także o sześć butelek wódki, badziewne wino, rum i trzy paczki papierosów. Nie musiał pokazywać dowodu.

Tym razem, dziewczę nigdzie nie poszło; stało pod sklepem, stukając butem o chodnik i patrząc się w jakiś bliżej nieokreślony punkt.

Louis podszedł do niej trochę przerażony.

- Twoje zakupy. – powiedział, wyciągając w jej stronę siatkę z alkoholem i papierosami.

Spojrzała na niego podejrzliwie.

- Dzięki. Ile ci wiszę? – zapytała najzwyczajniej w świecie.

Louis zamrugał trochę oszołomiony.

- Yeuhm, nic w sumie. – wydusił z siebie. – Znaczy, chętnie napiłbym się z tobą.

Pokiwała głową.

- Ok, to chodź. – oznajmiła, jak gdyby picie z przypadkowymi nieznajomymi, płacącymi za jej zakupy, było czymś mieszczącym się w normach społecznych.

Louis zaczął zastanawiać się, czy nie pakuje się właśnie w łapy seryjnej morderczyni, i czy nie lepiej byłoby wrócić do domu. Jednak zaraz potem, pomyślał, że w domu nie ma już alkoholu, ani tym bardziej papierosów. A do Żabki wracać mu się nie chciało.

Podreptał więc za dziewczęciem z gejtorbą.

***

Mieszkała w obdrapanej kamienicy, naprzeciwko tej, w której mieszkał on.

Tak samo jak on, miała mieszkanie na ostatnim piętrze.

Poinformował ją o tym.

- Przypadek. – odparła, ale coś błysnęło w jej oczach.

Louis uznał, że oczy akurat, ma najwspanialsze i najdziwniejsze, jakie kiedykolwiek widział. Były ogromne, zmieniały kolor w zależności jak padło na nie światło i otaczały je gęste, długie, czarne rzęsy. Reszta twarzy, prezentowała się w porównaniu raczej przeciętnie. Ot, zwyczajny, prosty, odrobinę zadarty nos, małe usta, nieco pyzate policzki, brwi, uszy, podbródek... Znaczy oczywiście, tworzyły spójną i przyjemnie wyglądającą całość, faktycznie troszkę dziecięcą, ale te oczy...

- Co pijesz? – zapytała.

Wzruszył ramionami, biorąc paczkę papierosów i trzęsącymi się dłońmi, zapalił jednego. Zaciągnął się i jakoś od razu zrobiło mu się lepiej. Troszkę się dusił, ale nie przejmował się tym zbytnio.

Dziewczę bez słowa zapaliło również i usadowiło się na parapecie.

Machała nogami i od patrzenia na nią, Tomlinsonowi zrobiło się niedobrze. Mimo to, obserwował dziewczę dalej. Chyba niezbyt jej się to podobało, bo burknęła coś, czego Louis nie zrozumiał i zapytała już normalnie:

- Dobrze się czujesz? – przekrzywiła głowę.

Wzruszył ramionami i poinformował ją, że od dnia wczorajszego nic nie jadł, jedynie chlał (był z siebie dumny, że pomimo swojego kiepskiego samopoczucia i ogólnego niekontaktowania z rzeczywistością, powiedział to wszystko po polsku. Ten język chyba jednak nie był aż tak pogibany jak myślał.)

- A ile niby wypiłeś? – zaciekawiło się dziewczę.

Na wieść, że osiem butelek, roześmiała się serdecznie.

- Martwy byś już był, no co najmniej niemiłosiernie pijany, jakbyś faktycznie tyle wypił. – stwierdziła. – Pani Ela sprzedawała ci alkohol, prawda?

Przytaknął.

Dziewczę pokiwało głową ze zrozumieniem.

- To piłeś wodę. – oznajmiła.

Louis czuł, że jego głowa jest jakoś dziwnie ciężka i w ogóle, że nie wie co się dzieje. Pokiwał więc głową, dopalił papierosa i chciał sięgnąć po butelkę (bo w końcu nie pił alkoholu od dawna, tylko samą wodę i wodę), ale dziewczę ze śmieszną kitką musiało się wtrącić.

- E-e-e. – zabrała mu napoje procentowe sprzed nosa. – Nie ma. Najpierw coś zjesz, prześpisz się, a potem się zobaczy. – rzekła głosem troskliwego rodzica i udała się do kuchni, z której po chwili zaczęły roznosić się po całym mieszkanku aromat jedzenia.

Tomlinson zapalił kolejnego papierosa i wpatrywał się tępo w ścianę, obwieszoną jakimiś krajobrazami w tysiącach odcieni szarości. Coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością, ale nawet mu to nie przeszkadzało. Całkiem miło siedziało mu się koło żeliwnego grzejnika, na szorstkim dywanie i w ogóle, w domu kogoś, kogo poznał zaledwie chwilę temu. Uświadomił sobie nagle, że czuje się bardziej domowo u osoby, której imienia nie znał, niż gdziekolwiek indziej.

W zwykłych okolicznościach, uznałby, że to żałosne. Z tym, że nie były to okoliczności zwykłe i Louis nie pomyślał nic.

- Smacznego. – znienacka, obok pojawiło się dziewczę z talerzem jajecznicy i chlebkiem.

Louis uśmiechnął się do niej z wdzięcznością i bez słowa zjadł wszystko. Dopiero teraz odkrył, że właściwie, to był straszliwie głodny.

Wpadł w taki stan otępienia, że nie potrafił sobie przypomnieć jak właściwie się mówi. Uśmiechnął się więc znów i pożegnany klepnięciem w łopatkę, tak mocnym, że o mało nie wypluł płuc, poszedł z powrotem do swojego dusznego mieszkania na poddaszu.

***

Spał bardzo długo.

Spałby pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie ten duszący gorąc. Obudziwszy się, próbował sobie najpierw przypomnieć, jak właściwie dotarł do swojego łóżka z mieszkania swojej nowej znajomej, ale pokonany przez ziejącą w pamięci pustkę, dał w końcu za wygraną.

Powziął za to postanowienie, że tego dnia, będzie produktywny i będzie robił pożyteczne rzeczy. Tak więc, jak na produktywnego człowieka przystało, ogarnął swoją aparycję, spożył posiłek (tj. czerstwą bułkę) i wziął się za sprzątanie swojego lokum.

Nie żeby było co sprzątać. Po pierwsze, mieszkanie raczej nie przytłaczało wielkością i urządzono je raczej minimalistycznie. Wystarczyło zgarnąć parę kartek, butelek oraz niedopałków, zasłać łóżko, pozmywać, odkurzyć i zetrzeć kurz. I już.

Louis był z siebie niesamowicie dumny. Niby nic takiego nie zrobił, ale przecież największym życiowym sukcesem, jest robić codziennie te same głupiutkie rzeczy i nie mieć dość.

A Louis nie miał dość.

Poszedł jeszcze po zakupy, tym razem nie do Żabki, tylko do Biedronki. Wyposażył się w owocki, warzywka, nabiał, wędliny, kasze, orzechy (postanowił zacząć nowe życie, takie „na zdrowo"), ale nie odmówił sobie też papierosów. Oczywiście, wszystko to nabył w zwalających z nóg, biedronkowych cenach.

W szampańskim nastroju wrócił do domu. W spontanicznym przypływie chęci do życia, upiekł sobie chlebek, który zresztą okazał się bardzo smaczny, zrobił sałatkę na obiad (zwykle gardził wegańskimi posiłkami, twierdząc, że nie jest zającem, żeby jeść samą zieleninę, ale zwyczajnie było zbyt gorąco, na cokolwiek innego, niż lekkostrawne warzywa) i nawet przyrządził sernik nowojorski.

Równo z zachodem słońca, zasnął. Z uśmiechem na ustach.

Kolejnego ranka, obudziło go wyjątkowo nie gorąco, ale jego żołądek, domagający się jedzenia. Louis powlókł się do kuchni, z mniej depresyjnym nastawieniem niż zwykle i już chciał zabrać się za robienie śniadania, gdy nagle zorientował się, że musi coś zrobić. I to coś, raczej nie powinno czekać.

Z lodówki wyciągnął prędko sernik, ukroił chleba i jak dziki wyleciał z mieszkania i popędził do Żabki.

- Pani...Elu...Dzień...Dobry... - wysapał, ledwo łapiąc oddech, bo nie miał kondycji i palił jak smok.

Dama w eleganckim wieku spojrzała się na niego dziwnie.

- Dzień dobry. – odpowiedziała kulturalnie. – Coś się stało?

Tomlinson pokiwał głową.

- Tak. – oznajmił z niesamowitą powagą w oczach. – Proszę. To dla pani, za tę eeeee...Wodę. – powiedział, wręczając pani Eli sernik i kawałek chlebka.

Kobieta popatrzyła się na te dary nieufnie.

- A nie ma za co. – machnęła ręką, uśmiechając się pod nosem, ale zaraz zrzedła jej mina. – Pan sam to robił? – zapytała, oglądając sernik.

- Yhm. - przytaknął dumnie Louis.

Pani Ela pokiwała głową ze zrozumieniem.

- Ach, to wiele wyjaśnia. – mruknęła pod nosem, myśląc, że mężczyzna nie usłyszy. – Dziękuję.

- Nie ma za co. Zresztą, to i tak jest nic, w porównaniu z tym co pani zrobiła dla mnie.

- Przecież ja nic takiego nic nie zrobiłam, pan dramatyzuje. – oznajmiła dama w eleganckim wieku.

Louis popatrzył na nią pociemniałymi z niewypowiedzianego smutku oczami, i z taką powagą, że ktoś inny mógłby tego spojrzenia nie wytrzymać.

Ale nie pani Ela.

Uśmiechnęła się do niego oczami i nic nie powiedziała. Powiedział za to jakiś facet, i to niezbyt miło, żeby Louis się sunął, bo niektórzy się spieszą (oczywiście wyraził to o wiele dobitniej i mniej kulturalnie). Louis sunął się więc, a właściwie, zupełnie usunął ze sklepu i sam nie wiedząc czemu, poszedł w stronę mieszkania dziewczęcia ze śmieszną kitką.

Chyba po prostu chcę jej powiedzieć, że już mi lepiej. – pomyślał, wchodząc do jej klatki schodowej i potem raz jeszcze, stukając do jej drzwi.

Otworzyła mu po kilku minutach, ze słabym uśmiechem na ustach.

Wyglądała jakoś inaczej.

Louis z zaskoczeniem stwierdził, że jej oczy zrobiły się jeszcze większe, a jej samej, zrobiło się jakoś mniej. Nie fizycznie. I nie błyszczała. W ogóle, odnosił wrażenie, że coś jej się stało.

- Cześć. – powiedziała cicho.

- Cześć. – odpowiedział Tomlinson. – Mogę...?

- Jasne. – przesunęła się w głąb korytarza, robiąc mu tym samym miejsce.

Skorzystał z okazji i zaraz też znalazł się w małym mieszkanku na ostatnim piętrze obdrapanej kamienicy. Drepcząc posłusznie za dziewczęciem (zdjąwszy uprzednio buty, bo przecież był w polskim domu), dotarł do kuchni, pachnącej świeżo zaparzoną kawą.

Nie odzywali się.

Louis, niczym rasowy detektyw, zauważył, że stół nakryty jest na dwie osoby – dwa talerze z omletami i owocami, dwa zestawy sztućców, dwa kubki kawy. Poczuł się naprawdę źle. Dziewczę zapewne na kogoś czeka, a on, jak ostatni cham, przyszedł do niej bez zaproszenia i teraz przeszkadza w ostatnich przygotowaniach, a ona jest zbyt miła, żeby go wyprosić.

- Przepraszam, czekasz na kogoś? – zapytał mało subtelnie.

Podniosła na niego nieprzytomny wzrok.

- Nie. – odparła zgaszonym głosem. – Jak chcesz to może zjeść ze mną i tak sama nie dam sobie z tym rady. – dodała, patrząc na stół.

Pokiwał głową i bąknął coś w odpowiedzi.

Zjedli więc śniadanie razem, nie rozmawiając właściwie wcale. Tomlinson pochwalił umiejętności kucharskie dziewczęcia, ona podziękowała, zapytała kurtuazyjnie co u niego, on na to, że dobrze.

- Ogarnąłem się. – powiedział.

Podniosła wzrok znad kubka, uśmiechając się lekko.

Jakimś dziwnym sposobem, Louis wiedział, że jest z niego dumna, i że ma nadzieję, że uda mu się ogarniać się codziennie troszkę bardziej, aż w końcu będzie dobrze. Bo zmiana nie przychodzi od razu, tylko z każdą poranną kawą, spacerami w deszczu i resztą małych, pięknych i smutnych rzeczy.

Śniadaniowali się długo, a potem przenieśli się do dużego pokoju, gdzie Louis zaczął wypalać papierosa za papierosem, a dziewczę (tego dnia już bez śmiesznej kitki) siedziało na parapecie, niczym starożytna rzeźba i skrobało coś w notatniku. W tej sympatycznej atmosferze, która powstała, Louis poczuł przypływ weny twórczej. Powoli w jego głowie pojawiały się kolejne słowa, wirujące w swej zwiewnej formie z innymi, układając się w większą całość.

Nie spieszyły się i on również, bo czasu było dużo.

Patrzył na oderwaną od rzeczywistości dziewczynę, patrzącą smutnymi oczami na smutną ulicę i zastanawiał się ile za tym smutkiem właściwie się kryje. Naprawdę chciał wiedzieć.

W końcu, czuł się gotowy, żeby zacząć pisać. Wziął więc pierwsze co wpadło mu w ręce (czyli paragon z biedronki) i zaczął kreślić litery. Nie zastanawiał się zbytnio, co właściwie pisze. Po prostu przelewał wszystko na papier.

Nie zauważył nawet, kiedy późny poranek zmienił się w popołudnie, ani że dziewczę wpatruje się w niego z iskierkami w oczach.

- Chcesz herbatę? – zapytała.

Podniósł na nią wzrok i przekrzywił głowę.

- Chętnie. – przytaknął z cieniem uśmiechu na poważnej twarzy.

Dziewczę zeskoczyło z parapetu i przeniosło się do kuchni, a za nią Louis, ze swoimi zapisanymi słowami paragonami i swoim milczącym wsparciem.

- Proszę. – pod nos zastał podetknięty mu kubek z mrożoną herbatą. – I dzięki, że posprzątałeś po śniadaniu. – dodała dziewczyna, czerwieniąc się nieco.

- Nie ma za co. – wzruszył ramionami.

Spojrzała się na niego krzywo.

- Czuję się jak zniedołężniała staruszka, jak nic nie robię, a inni robią. – mruknęła. – I potem przez takie głupoty, trochę sypie mi się humor i potem dzień, i w ogóle życie.

- Przez to, że ktoś zbierze za ciebie naczynia?

Wzruszyła ramionami.

- Nie lubię jak się mnie wyręcza. Bo to trochę jakbym była niepotrzebna. – powiedziała ze słabym uśmiechem.

Zapadła cisza.

Louis dopisał jeszcze kilka słów i stwierdził, że właściwie to skończył i nie ma już nic. Czuł na sobie zaciekawione spojrzenie wielkich oczu. Podsunął ich właścicielce kupkę swoich paragonów i zajął się swoją herbatą i analizowaniem krajobrazów w szarościach.

Były naprawdę majestatyczne. Lasy wyłaniające się zza zasłony mgły, wąskie małomiasteczkowe uliczki, klucze gęsi na tle chmurnego nieba i - prawdopodobnie najnowsze dzieło - widok na kamienicę z naprzeciwka, z nim, palącym na balkonie.

- Fajne. – wyrwała go z zamyślenia dziewczyna, oddając mu paragony. – Smutne, ale jednak dużo w tym, tej no, cholera, jak to się nazywa, to takie no, cholera jasna...

- Nadzieja? – podsunął Louis.

- O. Tak, o to chodziło. – przytaknęła ucieszona.

Uśmiechnęli się do siebie i dalej sączyli herbatę, aż słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Znowu przenieśli się do dużego pokoju, zasiedli oboje na paracie i patrzyli sobie zamyśleni i pogrążeni w miłej ciszy przerywanej przez odgłosy miasta, na lśniącą krwisto gwiazdę. Aż Tomlinson nie wytrzymał i zapytał:

- Wtedy rano, czekałaś na kogoś, prawda?

- Nie. – odparła spokojnie. Przez długą chwilę, wydawało się, że zastanawia się nad czymś poważnie, po czym powiedziała:

– Chciałabym, ale nie. Byłam trochę nieprzytomna i z przyzwyczajenia zrobiłam wszystkiego po dwa. – stwierdziła z prostotą i wzruszyła ramionami. – Czasami zapominam, że jestem tylko ja. – dodała cichutko.

- Ja też. – powiedział Louis i siedzieli dalej w ciszy, patrząc, jak słońce znika powoli za horyzontem.

Cienie stały się długie i miękkie, a w powietrzu, Tomlinson czuł jakieś dziwne napięcie. Był pewien, że za chwilę, już za moment coś się stanie. Dziewczę z westchnięciem oparło głowę o jego ramię i siedzieli tak dalej.

I nagle, spoglądając na siedzącą na jej oświetlony subtelnie profil, Louis uświadomił sobie, że przecież nie zna jej imienia.

Postanowił prędko to naprawić.

- A tak właściwie, to jak masz na imię? – zagadnął, niby od niechcenia.

- Że ja? – zdziwiło się dziewczę.

Przytaknął, zapalając papierosa.

- Łucja. – powiedziała. – Mam na imię Łucja.

Louis zaciągnął się dymem, a razem z nim, nieuchwytnym zapachem i imieniem swojej towarzyszki.

Łucja, Łucja, Łucja... – powtarzał w myślach, oglądając te pięć pozornie przypadkowych liter z każdej strony i smakując ich brzmienie. Łucja... Spojrzał na nią, a ona na niego. Pasowało jej to imię, to na pewno.

Było w nim dobro.

Brzmiało trochę jak pocałunek w deszczu.

Louis spojrzał na dziewczynę, która z błądzącym w oczach o kącikach ust uśmiechem, patrzyła na świat za oknem i pomyślał, że może, wcale nie musi być zawsze źle i dobre rzeczy muszą kiedyś w końcu przyjść.

Łucja odwróciła wzrok w jego stronę i właśnie wtedy, zaczęło padać.

No przepraszam no. Wpadłam w jakiś pogibany nastrój i paczcie - pogibane rzeczy piszę. W każdym razie, mam nadzieję, że wyszło ok, znaczy jak coś, to w mojej głowie wyglądało toto fantastycznie, a im dłużej teraz paczę, tym bardziej mam ochotę trzasnąć laptopem o ścianę więc jakby już publikuję, bo idk co innego z tym zrobić XD

pijcie dużo wody, dbajcie o siebie, trzymajcie się, kc Was jeśli faktycznie przeczytaliście moje wypocinki i jeszcze raz nawadniajcie się <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top