Julia i Piotruś Pan

  Woda była gorzka.

  Z trudem przełknął pierwszy łyk, ale każdy kolejny szedł już nieco łatwiej. Wkrótce smak przestał mieć aż takie znaczenie - stał się znośny. Może nie przyjemny, ale z pewnością...intensywny.  Intensywność pozwalała się skupić na czuciu ciała. Była czymś pożądanym, gdyż dawała poczucie kontroli nad własną fizycznością. Poczucie, że skoro twoje ciało coś czuje - musi być żywe i sprawne. Dopiero kiedy nic nie czułeś, należało się niepokoić...

  A będąc przy czuciu: chłopak zdał sobie sprawę, iż na jego język przelewa się coraz mniej napoju. Wreszcie napływ zupełnie ustał. Jean lekko uniósł powieki.  W dół, po szkle leniwie spływało kilka ostatnich kropli wody, zostawiając za sobą  wilgotny ślad pełen łagodnych łuków. Zaczekał aż one także sięgnęły jego warg i szybko zlizał je czubkiem języka. Odstawił szklankę z cichym stuknięciem zgłuszonym przez leżące na biurku kartki.

  Nie sądził, aby te kilka kropli, miało wiele zmienić, ale coś go popychało, aby dopiąć całą sprawę do końca.

"Cóż to? Flakonik ukrywa dłoń miła?

Więc to trucizna w wieczność wyprawiła.-

O skąpcze! Wszystko wypiłeś, a dla mnie

Nie zostawiłeś nawet jeden kropli?..."

  Przeszedł do drugiego pokoju. Bose stopy cicho uderzały o gołe, drewniane deski, nim zatopiły się w szorstkim, granatowym dywanie dziecięcej sypialni. Pokój pozostał taki sam, zupełnie jakby małe, blade rączki ustawiały książki oraz figurki ledwo kwadrans temu. Poukładane wielkością atlasy i opasłe segregatory wypełnione kartkami zapisanymi alfabetem Braille'a. Kolorowe podobizny morskich żyjątek: część wręcz uderzająco realistyczna, a reszta bajkowo przerysowana - wielkie oczy, szerokie cukierkowe uśmiechy,  czasem jakiś kwiatek, bądź kapelusz dla ozdoby. Rozsypany na podłodze drewniany model wieży telewizyjnej z obrotowym szczytem.

  Tylko kołdra leżała wygładzona. Nie,  żeby to był jakiś nadzwyczajny widok. Po prostu brakowało na niej kluczowego elementu - właściciela.

  Jean podszedł do mebla i delikatnie położył się na posłaniu, jakby drewno miało rozsypać się w drzazgi pod jego dotykiem. W końcu osoba, która tu spała na co dzień, była taka delikatna i łagodna, że rama z pewnością przywykła do nacisku równego co najwyżej wadze piórka.

  Chłopiec przytulił policzek do zimnej poduszki. Czuł jedynie woń proszku do prania.  Armin nigdy nie miał własnego zapachu. Czasem, tuż po kąpieli, można było wyłapać od niego  mydło oraz rumiankowy szampon do włosów. Pamiętał aż zbyt dobrze, jak ten zapach zawrócił mu poprzedniego wieczora w głowie do tego stopnia, iż był pewien, że postrada zmysły.  Ale, jak to zawsze było z Arminem, każdego ranka po zapachu nie zostawał nawet ślad. 

  No dobrze. Jean po cichu trochę liczył, iż wyczuje...siebie. Może lewo dostrzegalny akcent o woni trawy,  potu, czy nawet wysuszonego drewna. Cokolwiek mówiącego, iż  przez chwilę młodszy braciszek należał wyłącznie do niego. 

  Ale poduszka pachniała tylko proszkiem do prania.

 Paradoksalnie, Armin do końca pozostał nieskażony, niewinny...

  Czysty.

  Nim czternastolatek zdołał wysnuć jeszcze jakąś refleksję, poczuł, iż nuży go senność. Zamknął natychmiast oczy, mocniej przytulając kołdrę. Nie chciał żegnać świata ostatnim, symbolicznym spojrzeniem. Nie zostawiał za sobą nic, co warte było uczczenia tą chwilą ciszy. Wszystko, za czym tęsknił, dopiero na niego czekało...

"Oczy, ostatni raz spójrzcie! Ramiona

Po raz ostatni niech obejmą ciebie!

Wargi ostatnią pieczęć niech położą

Na wiekuistym pakcie z chciwą Śmiercią."

  Wiedział, że po zatrzymaniu serca, umysł pracuje jeszcze osiem minut.

 Osiem minut, podczas których przypomina sobie całe dotychczasowe życie.

  Pierwszym wspomnieniem była twarz matki. Chociaż nie...

  Pierwszy był zrobiony przez nią omlet, a dopiero potem twarz. Uśmiechała się do niego stawiając talerz z jedzeniem na kuchennym stole. Może to uciekająca z gorącego posiłku para, a może wątłość wspomnienia sprawiały, iż rysy twarzy kobiety wydawały się tak rozmazane. Mógł ledwo dostrzec mocno zarysowaną szczękę, bystre oczy oraz czerwone policzki. Podobno odziedziczył po niej urodę, ale na zdjęciach nigdy nie mógł znaleźć znaczniejszego podobieństwa. Może potrzebował żywszego obrazu, a może zwyczajnie wmówił sobie, iż w tym momencie naprawdę dostrzegł pewne cechy, które każdego dnia bez większego zainteresowania przebiegał wzrokiem w lustrze.

  Następny obraz przedstawiał ojca chłopaka. Mężczyzna siedział na krześle, może ławce - bez znaczenia. Najważniejszy detal stanowiła postawa blondyna. Trwał zgarbiony, zasłaniając twarz dłońmi i szlochając cicho. Uszu kilkuletniego chłopca dobiegały ledwie dźwięki gwałtowniej wciąganego powietrza, lecz Jean, widząc drgające plecy opiekuna i dostrzegając w przerwach między palcami zapuchnięte, czerwone oczy, zdał sobie sprawę z jednego - ten mężczyzna był złamany. 

  Od tamtego dnia chłopiec nie był w stanie widzieć w ojcu nikogo więcej, niż człowieka poddanego słabości.

  Kolejny obraz. Mały, puchowy zwierzaczek o dużych uszach. Biały w czarne łatki. Kilkuletniego Jeana zachwycało, jak stworzonko poruszało swoim różowym noskiem i skakało odpychając się długimi łapkami. Wystarczyło ledwo kilka sekund żeby pokochał pupila bezpowrotnie. Pupila mającego stanowić pociechę po matce, jakiej Jean w zasadzie nie pamiętał.

  Dopiero po króliku nastąpiło wyraźne, dłuższe wspomnienie. Szatyn oglądał całą scenę z boku, jakby był tylko postronnym obserwatorem, choć przecież jego sześcioletnia wersja stała uczepiona szczebelków dziecięcej kołyski i zaglądała ciekawie do środka. Doskonale wiedział, co wprawiło małego Jeana w taki zachwyt. Na łóżeczku leżał jego młodszy braciszek, przyniesiony do domu przez tatę i ciocię Aurie ledwo dwa miesiące wcześniej.

-Dlaczego jest taki mały? - zapytał chłopczyk, pochylając się mocno do przodu.

-Bo jest jeszcze dzieckiem - wyjaśniła łagodnie Aurelia.  Ściągnęła Jeana z ramy łóżeczka, żeby nie stracił równowagi, po czym odstawiła go na ziemię tuż przy meblu.

-Mnie też nazywacie dzieckiem, a jestem przecież od niego dużo większy! - zaprotestował malec z wielce oburzoną minką.- Co najmniej o...tyle! - Wyciągnął ramiona na boki, by pokazać o jaką wielkość mu chodzi. Blondynka zaśmiała się lekko na tę prezentację. Poczochrała chłopca po głowie w czułym geście.

-Widać, że jesteś Piotrusiem - powiedziała, spoglądając łagodnie w oczy przybranego synka.

-A on czym jest? - Jean pokazał palcem Armina, który akurat poruszył przez sen maleńką rączką.

-Jeszcze za wcześnie,  żeby stwierdzić - wyjaśniła Aurelia, delikatnym ruchem gładząc niemowlaka po policzku. Ten natychmiast przestał się wiercić, wracając do błogiego snu.

  Kobieta ciągle słyszała, iż ona i chłopiec są jak dwie krople wody. Te same łagodne twarze, te same drobne usta i długie, jasne rzęsy.  Jednak sama pani Arlert przy każdym spojrzeniu widziała w dziecku odbicia męża. Jego ciemnoniebieskie oczy, zaróżowioną cerę, kształt paznokciu u pulchnych rączek, ten pełen zamyślenia sposób marszczenia brwi i ledwo zauważalny uśmiech w momentach największego zadowolenia.

  Jej synek. Jej Arminek...

  Jej pierwsze, własne dziecko.

-A na co wygląda? - dociekał dalej szatyn, przechylając głowę na boki, aby móc  łatwiej zobaczyć twarz brata między prętami łóżeczka.

-Może na Dzwoneczka...? Albo Kopciuszka...? - zastanawiała się na głos kobieta. - Bądź Czerwonego Kapturka? - spekulowała, z uwagą oglądając aurę dziecka.

-Moja mama była Babcią Czerwonego Kapturka! - krzyknął dumnie Jean. Blondynka ponownie lekko się zaśmiała, gładząc go po głowie.

-Wiem. Jej kuchni podobno nikt nie mógł się równać, nawet same Baby Jagi. - Na ustach sześciolatka zagościł szeroki uśmiech. Pochwały pod adresem matki odbierał jakby były przeznaczone dla niego. I może miało to jakiś sens. W końcu, byli całkiem podobni. Podobniejsi, niż Jean oraz Antonio.

-A po czym właściwie poznajesz, kto jest kim?-chciał wiedzieć chłopiec. Bawił się rąbkiem kocyka Armina, bo wiedział, że nie może dotykać brata, gdy ten śpi.

-Jestem Dobrą Wróżką - powiedziała kobieta, biorąc kilkulatka na ręce i kierując się ku drzwiom, aby pozwolić synkowi trochę ciszy oraz spokoju.- Muszę wiedzieć takie rzeczy.

  Wspomnienie dobiegło końca. Sceneria pociemniała. To nadal był ten sam pokój, ale za oknami niebo zostało przysłonięte przez jasnoszare chmury, zaś na parapecie zalegała cienka warstwa śniegu Powietrze było chłodniejsze, jednak dzięki temu nie aż tak ciężkie, jak to letnie.

 Nagle otwierane drzwi zaszurały cicho. Jean rozpoznał w intruzach siebie oraz swoich dwóch dziecięcych przyjaciół. Pucułowatego Marco oraz zielonookiego Erena.  Jego własna kilkulenia wersja trzymała przy piersi metalową skrzynkę, skradzioną wcześniej z pokoju ojca. Cała trójka ostrożnie podeszła do kołyski stojącej na środku pokoju.

-To twój brat?-zapytał Marco, szeroko otwierając jasne oczy.

-Tak! - potwierdził dumnie Jean, jakby usłyszał właśnie największy komplement. - Ciocia mówiła, że jest moją Bratnią Duszą!

-Jaką duszą?-nie zrozumiał Eren.

-Bratnią!-pouczył go szatyn iście belferskim tonem, szczęśliwy, że wie coś, czego kolega nie.

-Co to znaczy?-dopytywał Eren, lekko marszcząc brwi.

-No, że będzie kiedyś moją żoną-stwierdził po chwili kilkulatek.

-A skąd wiesz?-chciał wiedzieć Marco, nadal przyglądając się niemowlakowi. Próbował dotknąć palcem ciepłego policzka Armina, ale pan domu karcąco pacnął go w ramię.

-Od cioci.

-A skąd ona wie?

-Bo mówiła, że kiedy Bratnie Dusze się spotkają, to to widać - tłumaczył, odkładając skrzynkę na ziemi.

-A po czym?

-Nooo...na przykład się ładnieje. Podobno u mnie włosy przestały być takie szorstkie, a Armin ma rumiane policzki - argumentował, pochylając się nad skrzynką by ją otworzyć.

-Moja mama ładnieje zawsze rano po wyjściu z łazienki, ale tata śpi z nią w sypialni - zauważył Eren, który nie bardzo wierzył koledze. Jean często zmyślał.

-Jeszcze, podobno Armin inaczej na mnie reaguje, a ja jestem wobec niego strasznie opiekuńczy. Nie wiem za bardzo, co to znaczy, ale tata też tak uważa. - Szatyn bardzo ostrożnie uniósł błyszczące wieczko. Ręce trzęsły mu się ze zdenerwowania. Gdyby ojciec znalazł jakieś zniszczenia skrzyneczki z pewnością dałby synu burę.

-Nie wygląda, jakby inaczej reagował... - zauważył Marco, przyglądając się śpiącemu dziecku.

-Właśnie. Dlatego chcę, żeby zaczął - oświadczył Kirchstein, biorąc do ręki jeden z pomalowanych na złoto długopisów. Przyłożył opuszek palca do czubka tak, jak zawsze robił to tata. Końcówka nie była ostra, tylko zimna.

-Tym? - Eren pokazał palcem trzymany przez przyjaciela przedmiot. -Niby jak?

-To są "Strzały". Rodzice tak je nazywają.  Amor używał strzał, ale podobno dzisiaj byłyby niepraktyczne, więc Los zastępuje je innymi rzeczami. Tata łączy ludzi długopisami.

-I to działa?

-Yhm - skinął głową kilkulatek. - Tak poznali się z mamą. Coś mu mówiło, że powinien ją "strzelić", kiedy po raz pierwszy usiadła obok niego w ławce. Podobne uczucie miał jeszcze potem kilka razy, ale wtedy pierwszy.

-I teraz chcesz...strzelić...w niego?-zapytał Eren. Uważnie przyglądał się poczynaniom przyjaciela, który sprawdzał, czy długopis jest właściwie zakręcony.

-Tak. Wtedy się we mnie zakocha - stwierdził pewnie szatyn, wstając z kucek.

  Ustawił się w taki sposób, żeby przez szczebelki sięgnąć śpiącego brata. Przez chwilę uważnie oglądał niemowlę. Okrągła, gładka buzia z pulchnymi policzkami. Jasne włosy rozsypane nad czułkiem.  Delikatnie zarysowane łuki brwiowe. Jasnoróżowe usta, które co jakiś czas chłopczyk leniwie otwierał i zamykał, pokazując czerwony języczek.

"Ona pochodnie pozbawiła mocy,

Jej piękność zwisa u policzka nocy.

Jak drogi klejnot przy uchu Etiopia;

Ziemi nie tknęła nigdy lżejsza stopa!

Jak gołębica śnieżna, zagubiona

Wśród wron, jaśnienie pośród innych ona."

  W gruncie rzeczy niemowlę nie różniło się wiele od wszystkich innych niemowląt. Ale Jean i tak uważał, że Armin był najśliczniejszym berbeciem, jaki kiedykolwiek przyszedł na świat.

  Właśnie dlatego tak mu zależało, żeby brat wreszcie zaczął okazywać mu trochę więcej uwagi. Wiedział, że ten nagle nie zacznie mówić, ale żeby chociaż się śmiał... A tak tylko wodził za nim wielkimi, ciemnoniebieskimi oczami i czasem lekko się uśmiechał; trochę nieprzytomnie, pewnie odlatując gdzieś swoimi dziecięcymi myślami. Jean chciał żeby brat wyciągał ku niemu ręce, tak jak ku Aureli, gdy ta pochylała się nad nim do karmienia. Ale Armin tylko raz na jakiś czas zaciskał piąstkę wokół palców szatyna i nic poza tym.

 Jean przygotował długopis. Musiał nim tylko mocniej dźgnąć chłopca. Na przykład w policzek. Przecież czymś taki nie zrobi malcowi krzywdy. To tylko dotyk.

 Lekko przełożył rękę między drewnianymi słupkami, uważając by nie obudzić malucha. Koledzy obserwowali to z zapartym tchem. Marco aż wciągnął głośno powietrze, nadymając opalone policzki.

  Jednak w tym momencie Armin się obrócił i końcówka długopisu, zamiast w policzek, trafiła niemowlaka w ucho. Przerażony szatyn natychmiast cofnął rękę. 

 Ale było za późno.

 Na poduszkę spłynęła krew. Dziecko zaczęło krzyczeć i płakać.

  Następne wspomnienia były już chaotyczne. Poszatkowane szokiem w jakim wówczas wpadł sześciolatek, którego umysł nie chciał połączyć własnego czynu i krzywdy brata.

  Nie pamiętał, czy jego przyjaciele wybiegli z pokoju, czy zostali. Ani co on sam zrobił. Stał w miejscu bez ruchu? Upadł na ziemię? Może odrzucił długopis? Czy tata też tam przyszedł? To właśnie on zabrał skrzynkę? Bo sam kilkulatek nie mógł sobie przypomnieć, aby potem ją odniósł.

  Pamiętał tylko wyraz twarzy Aureli. Pełen przerażenia i rozpaczy. Wrzask przez łzy. Jak gwałtownym ruchem uniosła dziecko do piersi i zaczęła je tulić oraz kołysać. Krzyczała. Błagała Los, aby uleczył jej ukochanego synka.

  Jej Arminka.

  Jej jedyne dziecko...

  Chodziła po pokoju z błaganiem na ustach. Ktoś przyniósł jej bandaż, którym próbowała opatrzyć ucho synka, ale ręce tak jej się trzęsły, że ostatecznie upuściła opatrunek na ziemię. Jean pamiętał te obrazy jak przez mgłę. Czyżby sam miał aż tyle łez  oczach? Dlaczego nic wtedy nie zrobił? Przecież powinien był...to on skrzywdził brata. Swojego ukochanego, małego bezbronnego braciszka...

  Aurelia długo błagała, wciąć kołysząc krwawiące dziecko. Mąż próbował jej je zabrać, ale wówczas zaczynała się dziko szarpać i wrzeszczeć, próbując uciec od dotyku mężczyzny. Ten zapewniał, iż lekarz zaraz przyjedzie, że wyleczy chłopca, ale żona wówczas spuszczała jedynie głowę, jakby chciała skryć synka za zasłoną jasnych włosów.

 W pewnym momencie jednak zamarła.

-Przestał... - szepnęła, patrząc szklanym wzrokiem na malca.

  Rzeczywiście.

  Armin zamilkł. Przestał płakać.

 Już nie krwawił.

-Kochanie...Słońce...Kruszynko... - załkała kobieta, opadając na kolana i ponownie zanosząc się szlochem, tym razem ze szczęścia. Przycisnęła chłopca jeszcze bliżej piersi. Odgarnęła mu włosy z twarzy i spojrzała w jego oczy, uśmiechając się delikatnie. - Już wszystko w porządku, prawda? Już jesteś zdrowy. Uleczyli cię... - szeptała, rozkołysana w przód i w tył.

  Armin również się uśmiechnął, słysząc, iż głos matki wreszcie złagodniał.

  Ale oczy chłopca...z oczami coś było nie tak. Latały na boki, choć przecież twarz Aurelii była tuż naprzeciw niego.

-Co...? - wyszeptała blondynka, próbując pojąć, co to znaczy. Dłuższą chwilę obserwowała synka, aż wreszcie zrozumiała...

-Uleczyli cię, ale... w zamian zabrali wzrok... - wyszeptała cicho, chyba bardziej do siebie samej, niż do niemowlęcia.

  Od tamtego dnia Armin nie był już w stanie widzieć.

  Wspomnienie rozmyło się. Być może w tamtym momencie Jean zemdlał, nie pamiętał. Dosłownie ułamek sekundy później ujrzał twarz starszego mężczyzny. Weterynarza.

-Twój króliczek będzie żył, ale musi przyjmować leki - zastrzegł lekarz, zapisując coś na karteczce. Tu już Jean nie obserwował niczego z boku, a czuł, iż jest we własnym, kilkunastoletnim ciele - pociągał czerwonym od płaczu nosem i gładził zwierzaka po miękkim futerku. Strach, który odczuwał od momentu, gdy tata uświadomił go, iż chyba Ciapek choruje, już minął, ukojony zapewnieniami doktora. Lecz szatyn nie umiał jeszcze do końca uspokoić emocji. Pan Kirchstein troskliwie otulił syna ramieniem.

-Co jaki czas musi je brać? - zapytał, gdyż wiedział, że chłopak nie jest teraz w stanie zbyt wiele powiedzieć bez drżenia głosu.  A na to jego syn był za dumny.

-Raz dziennie. Leki można rozpuścić w wodzie i dawać mu do picia. Tylko należy uważać, ponieważ za duża ilość mogłaby zaszkodzić króliczkowi - ostrzegł weterynarz, posyłając Jeanowi miły uśmiech. Wyciągnął ku ojcu czternastolatka dłoń z zapisaną nazwą medykamentów.

-Dziękujemy bardzo - odpowiedział Antonio, delikatnie wyprowadzając, nadal chlipiącego, podopiecznego z gabinetu.

  Chłopak bardzo dobrze pamiętał wszystkie detale. Pewnie dlatego, że cała sytuacja miała miejsce ledwo tydzień wcześniej. Lecz i tak w porównaniu z intensywnością ostatniego wspomnienia, które właśnie się rysowało,  każde poprzednie sprawiało wrażenie bladego oraz mdłego. Prawie zapomniał, iż tylko śni, tylko wspomina. Czuł, jakby przeżywał wszystko jeszcze jeden, być może ostatni, raz.

  Ustawił na biurku dwa kubki z wodą. Tuż po wizycie u weterynarza zaoferował, że sam będzie dbał o podawanie leków Ciapkowi. Każdego wieczora przygotowywał mieszaninę, do jakiej wrzucał trzy tabletki i czekał, pilnując aby rozpuściły się w całości. Ojciec i ciocia pytali, czy na pewno nie pomyli naczynia z tym, w którym trzymał wodę do picia przed snem. Odpowiadał, iż przecież ta, którą podaje królikowi jest mętna - nie ma szansy, żeby je pomylił.

  Tego wieczoru państwo Kirchsteinowie wychodzili do teatru, dlatego na Jeana spadł obowiązek opieki nad ośmioletnim bratem. Cały spięty przeszedł do sypialni blondyna.

  Armin siedział na dywanie i czytał jakąś książkę, wodząc po wypukłych znakach palcem. Jednocześnie ustawiał z drewnianych elementów skomplikowaną konstrukcję. Przypuszczalnie kolejny model wieżowca, jak te kilka, które już dumnie pyszniły się w salonie. Kilkulatek nadal nie zdecydował, czy woli zostać oceanologiem, czy też architektem, a Jean uważał za chore sam fakt, iż taki maluch już planuje swoją przyszłość, kiedy on sam nie wiedział nawet, co chce zjeść jutro na obiad.

-Jean...? - Chłopiec uniósł lekko głowę, choć oczywiście nie mógł go zobaczyć.

-Jestem tu... - mruknął cicho szatyn, siadając obok. Nie musiał się martwić, że mówi za cicho. Jego brat doskonale wyłapywał dźwięki, lepiej odróżniał zapachy, umiał poznać rzeczy po samym dotyku, smaku... Starszy brat czasem zazdrościł mu tych umiejętności, mimo, iż wiedział, że są one przypłacone brakiem wzroku.- Co budujesz? - zapytał, opierając ciało na ramionach.

-Model wieży telewizyjnej z restauracją na szczycie. Cała góra będzie się obracać o trzysta sześćdziesiąt stopni w przeciągu godziny, a na szczyt prowadzą dwie windy... - tłumaczył z zapałem chłopiec. Szatyn w którymś momencie się wyłączył i zamiast słuchać, zaczął obserwować chłopca. Jego pełną ekscytacji gestykulację. Latające naokoło modelu szczupłe dłonie o smukłych palcach oraz krótko przyciętych paznokciach.  Za dużą, ciemnozieloną bluzę,  podwinięte do łokci rękawy. Różowawe, rozgrzane od ekscytacji policzki. Grzywkę opadającą na puste, ciemnoniebieskie oczy. Dłoń chłopca, która powędrowała do ucha, żeby odgarnąć za nie luźniejszy kosmyk. Język zahaczający o zęby, bądź podniebienie przy każdym wypowiadanym słowie.

-Jean...? Wszystko w porządku? Twój oddech przyśpieszył - zauważył nagle Armin, przerywając objaśniania.

-Pachniesz mydłem... I rumiankiem - odpowiedział po dłuższej chwili szatyn.

-A...tak. Kąpałem się - wyjaśnił powoli, bo trochę zbity z tropu, ośmiolatek.

-Ciocia nigdy nie pozwalała nam kąpać się razem - zauważył Jean. Nie było w tym pretensji. Po prostu stwierdzał fakt.

  Armin jedynie spuścił głowę.

-Rzeczywiście...nie pozwala.

  Trudno było stwierdzić, co właściwie się stało. Albo kto do tego doprowadził. Może Jean, kiedy nieśmiało przysunął dłoń i splótł palce z tymi barta. A może Armin, który czując ów dotyk gwałtownie wciągnął powietrze i cały się spiął. Lecz faktem pozostawało, iż wystarczyło półtorej minuty, by czternastolatek wisiał nad młodszym chłopakiem, na przemian lekko muskając jego usta i odsuwając się o kilka milimetrów w nierównomiernym rytmie. Obaj nie mogli zapanować nad oddechami, prze co dyszeli jeden w twarz drugiego. Jasnowłosy leżał na dywanie, mocno zaciskając palce na materiale, jakby panicznie potrzebował czegoś do trzymania. Jean miał ochotę dotknąć boków chłopca, pogładzić czerwone policzki, odgarnąć grzywkę  z czoła. Ale nie wiedział czy zwyczajnie...

  Czy może...?

"Jeśli znieważam dłońmi niegodnymi

Relikwię, którą jest dłoń twoja, pani,

Me wargi, jak dwaj spłonieni pielgrzymi

Zmażą mą winę przez ucałowanie."

  Więc tylko uparcie wpatrywał się w oczy brata. Oczy, które nie mogły dojrzeć, ale ich właściciel najwyraźniej podświadomie wyczuł, co się dzieje, gdyż jego twarz rozjaśnił delikatny uśmiech.

-Już dobrze. Nic się ne dzieje. Już spokojne... - młodszy brat uspokajająco pogładził  starszego kciukiem po dłoni. Nadal się uśmiechał.

  Tym samym uśmiechem, którym obdarzał go od czasów niemowlęctwa. Nie śmiechem, nie wesołym okrzykiem, nie piskiem, czy radosnym podskokiem.

  Jedynie łagodnym, ledwo dostrzegalnym uśmiechem. Tym samym, którym niegdyś jego ojciec przywitał swoją pierwszą żonę, a potem piękną Aurelię.

  Obaj działali intuicyjnie. Armin splótł dłonie na karku Jeana, a Jean położył swoje na jego plecach. Tym razem pocałunek też był nieśmiały i nieumiejętny, ale jednocześnie delikatny oraz dziecięcy. Nie myśleli o tym, czy to jest właściwe. Czy wskazane. Czy mają podobne prawo. Zwyczajnie chcieli być jak najbliżej siebie.

  Od dnia narodzin ich przeznaczeniem było odnaleźć wspólną duszę w dwóch sercach i połączyć ją w jedno.

  Tej nocy połączyli ją poprzez ciała.

"To był skowronek, który dzień obwieszcza,

Nie słowik. Miła, spójrz, jak blask złowrogi

Chmury otacza koronką na wschodzie;

Już zgasły świece nocy; dzień wesoły

Stanął na palcach, na gór mglistych szczycie.

Chcąc żyć, odejdę; pozostając, umrę." 

  Jean stał w drzwiach sypialni Armina. Był wczesny ranek. Chciał wiedzieć, jak brat czuje się po poprzednim wieczorze. Czy nic go nie boli.

  Zobaczył rodziców stojących przy łóżku chłopca. A właściwie ojca - Aurelia bowiem klęczała zakrywając dłońmi twarzy i patrząc ku dziecku bez ruchu. Antonio jedynie głaskał ją pocieszająco po włosach, bo co innego mógł zrobić w takiej sytuacji...?

  Czternastolatek przez chwilę trwał przy framudze, sparaliżowany szokiem. Dopiero potem puścił się biegiem przez pokój, by hamując uderzyć z łoskotem kolanami o ramę łóżka.

  Armin leżał bez ruchu na pościeli. W tej samej pozycji, w jakiej starszy brat ułożył go kilka godzin wcześniej. Z prawym policzkiem na poduszce, jedną ręką zgiętą na wysokości twarzy, a drugą odrzuconą na bok. Wtedy spał.

  Ale teraz jego klatka piersiowa nie unosiła się miarowo. Zamarła. Nawet nie drgnęła.

-Co...? Dlaczego...? - zapytał, nic nie rozumiejąc. Sięgnął ręką, by pogładzić ośmiolatka po policzku, lecz zamiast ciepła skóry wyczuł jedynie paraliżujący chłód.

-Jest Julią...- wyszeptała Aurelia, opuszczając dłonie z rezygnacją. Bezwładnie opadły wzdłuż jej ciała. - Pierwszy kontakt z mężczyzną je zabija. Nasienie wypala je od środka. Przeżera. Konają wiele godzin. Jak Julia po utracie swojego kochanka, z jakim zdążyła spędzić tylko jedną noc. Z bólu nie są w stanie wydać głosu, a kiedy wreszcie cierpienie się kończy...są już martwe -zakończyła, patrząc przed siebie pustym wzrokiem.

  Jean miał wrażenie, jakby ktoś cisnął nim o ścianę.

  Mimo, że jedynie odtwarzał jeszcze raz coś, co już przeżył, coś, czego zakończenie już znał - nadal bolało równie mocno. Może nawet mocnej... Czuł, iż nie jest w stanie prawidłowo złapać powietrza. Iż w jego klatce piersiowej nagle powstała monstrualna czarna dziura i zaczęła wciągać go do środka - był zbyt słaby, żeby się jej opierać. Miał ochotę wrzeszczeć, krzyczeć, błagać, do kogokolwiek, czegokolwiek... Byle to cofnął. Żeby nigdy nie dotknął brata. Żeby go nie z a b i ł.

"Jak często ludzie bywają radości,

Gdy śmierć się zbliża! Dozorcy więzienni

Stan ten nazwali błyskawicą śmierci.

O, jakże mogą to zwać błyskawicą?

O moja żono! O najmilsza moja!

Śmierć, która tchnienia twego miód wypiła,

Nie zwyciężyła jeszcze twej urody.

Szkarłatny sztandar piękna wciąż powiewa

Na wargach twoich i na twoim licu

A biała Śmierci chorągiew nie mogła

Dotrzeć tam jeszcze..."

  Rodzice pojechali. Ciało także zniknęło. Został tylko czternastoletni chłopiec stojący nad dwoma szklankami wody. Mętną i czystą. Tak mętną, że prawie białą od rozpuszczenia w niej dwóch opakowań tabletek.

  Chłopiec, który ne wiedział, że już od dnia narodzin miał zapisane, iż umrze zanim zdąży dorosnąć. Chłopiec, który miał wiecznie pozostać dzieckiem. Chłopiec, który pokochał, zanim poznał znaczenie miłości.

  Tego poranka odeszło dwoje dzieci.

  Julia i Piotruś Pan.

  Ona - dziewczyna, która poświęciła własne życie dla jednego miłosnego aktu. 

  I on, który na zawsze miał widzieć świat wyłącznie młodymi, niedoświadczonymi oczami.

"Posępną zgodę ten ranek nam wieści.

Słońce z żałości skryło się, choć dnieje;

Bo nie słyszano dotąd opowieści

Smętnej jak Julii i Romea dzieje."





*Cytaty zaczerpnięte z "Romea i Julii" autorstwa Willama Szekaspeara

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top