XXXIII. Ciężar emocji


Tego dnia Noel przyszedł do fabryki wcześniej niż zwykle, jeszcze przed świtem. Dozorca wpuścił go bez słowa — nie był to pierwszy raz, gdy pojawił się o tej porze. W ciszy poranka, przypominającego jeszcze noc, mógł na spokojnie zająć się tym, na czym nie potrafił skupić się przy Katalin. Starannie dokończył raport i przeniósł dane do głównej księgi, chwilę przed przyjściem przełożonego. Odetchnął z ulgą, wiedząc, że wywiązał się ze swoich obowiązków na czas.

Zupełnie nie żałował wczorajszego wieczoru, zwłaszcza że lubił towarzystwo Katalin, choć wciąż nie potrafił się do tego przyznać. Nie mógłby powiedzieć, że mu przeszkodziła — sam przecież wyszedł z pracy wcześniej, naiwnie sądząc, że w domu szybciej upora się z rachunkami. A może to był tylko pretekst?

Musiał przyznać, że bardzo podobało mu się, że mógł ją czegoś nauczyć. Widział, jak Katalin chłonęła każdą wskazówkę, jej zachłanność wiedzy była wręcz zaraźliwa, dlatego czekał na moment, aż role się odwrócą.  

Noel odwiesił płaszcz na wieszaku w korytarzu. Pod ramieniem trzymał teczkę, którą zamierzał odstawić do pokoju, gdy nagle z kuchni wyjrzała Katalin. Jej włosy były spięte w prosty warkocz, który luźno opadał na plecy. Spojrzał na nią uważnie, a Katalin uśmiechnęła się lekko.

— Zaczęłaś beze mnie? — rzucił z udawaną pretensją w głosie.  

— Zrobiłam tylko rozczyn — odparła, unosząc dłonie w obronnym geście.

Noel zmarszczył brwi. Podszedł bliżej, nieświadomie zatrzymując się między nią a framugą drzwi. Zerknął do kuchni, dostrzegając miskę przykrytą ściereczką oraz przygotowane obok składniki. Westchnął teatralnie, przekrzywiając głowę.

— A już myślałam, że wiesz wszystko.

Założyła ręce na piersi, unosząc podbródek, gdy w jednej chwili Noel utkwił spojrzenie w jej ciemnych oczach. Patrzyli na siebie w milczeniu, jakby czas na moment się zatrzymał.

— Nie jestem ideałem, Katalin.  

Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, zdradzał rozbawienie. Wzruszył ramionami, jakby próbował pozbyć się napięcia, które niespodziewanie go dosięgnęło. Wciąż słyszał w głowie jej słowa. Miała rację. Wiedział wszystko, może nawet za dużo. Ta świadomość była ciężarem, którego nie potrafił z siebie zrzucić, choć tak bardzo tego pragnął. Gdyby mógł uwolnić się od tajemnic, które nosił, poczułby ogromną ulgę. Wiedział jednak, że przyjdzie moment, gdy prawda w końcu go dogoni, choć na razie wolał się przed nią ukrywać.

 — Naprawdę chcesz ze mną robić lekváros bukta? — zapytała, gdy zauważyła, jak nagle się zmieszał.

Jego twarz stała się blada, a mięśnie wyraźnie się spięły. Wyglądał, jakby jej pytanie wytrąciło go z równowagi, a może właśnie uwolniła go od myśli, które przytłaczały go coraz bardziej.

— Masz jakieś wątpliwości? — zapytał z delikatnym uśmiechem, nie czekając na jej odpowiedź. — Poczekaj na mnie, tylko się przebiorę i możemy zaczynać. 

Ruszył do pokoju, odprowadzony jej spojrzeniem, które jednak zaraz się wycofało. Odstawił teczkę na krzesło i stanął przed szafą. Powoli rozpiął koszulę, jakby każdy guzik dawał mu chwilę na zebranie myśli. Założył inną, której materiał był już lekko wytarty, ale wciąż przyjemny w dotyku, a rękawy podwinął pod łokcie. Wypuścił powietrze, które odruchowo wstrzymał w płucach, jakby próbował przywołać spokój.

Nie było go tylko chwilę, a może tylko tak mu się wydawało, bo gdy wszedł do kuchni, Katalin już przygotowywała ciasto. Podniosła na niego wzrok, wskazując ruchem głowy miskę przykrytą ściereczką. Kuchnia była mała i ciasna, więc Noel, chcąc przejść obok niej, stanął na palcach, trzymając dłonie wzdłuż tułowia, by delikatnie się przecisnąć. Starał się zachować spokój, ale nie mógł zignorować ciepła, które biło od jej obecności. 

— Bez rozczynu ciasto nam nie wyrośnie — wyjaśniła, widząc, jak wepchnął nos do miski. — Też lubię zapach drożdży — przyznała, uśmiechając się delikatnie.

Noel wyprostował się i spojrzał na nią z lekkim rozbawieniem, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Katalin wskazała dłonią miskę.

— Teraz pora, żebyś ubrudził rączki. Wyrabiaj ciasto — zarządziła, wlewając do środka rozpuszczone wcześniej masło i ciepłe mleko.

Zrobiła krok w tył, dając mu przestrzeń. Noel przez chwilę nie odrywał od niej wzroku, jakby próbował się upewnić, czy mówi poważnie. Ale gdy poruszyła wymownie brwiami, ocknął się i oderwał od niej spojrzenie. Podciągnął wyżej rękawy, jakby tym drobnym gestem próbował zyskać na czasie.

Spojrzał do miski pełnej składników i zaczął powoli zagniatać ciasto, ostrożnie przesuwając palce przez lepką masę. Ruchy miał niepewne, jakby obawiał się, że zrobi coś nie tak, zwłaszcza że wciąż czuł na sobie palący wzrok Katalin, która stała za nim.

— Dobrze? Możesz mnie poinstruować — poprosił, obracając się do niej bokiem, z dłonią wciąż zanurzoną w lepkiej masie.

— Czekaj — powiedziała przeciągle.

Oprószyła niewielki blat mąką i wskazała dłonią, by wyrzucił w to miejsce ciasto. Noel zrobił tak, jak powiedziała. Już miał zanurzyć dłonie, gdy wyprzedziła go Katalin. Sięgnęła po mąkę i delikatnie obsypała nią ciasto, zgarniając je wprawnymi ruchami. Jej dłonie, choć drobne, zyskały na sile. Każde zagniecenie było płynne i rytmiczne.

— Wyrabiamy, aż ciasto będzie odchodzić od rąk. — Podniosła dłoń i pokazała mu, że wciąż się lepi.

— Pamiętasz, jeszcze co ci mówiłem? Mieliśmy to zrobić wspólnie.

— Dobrze. — Chwyciła jego nadgarstek i przesunęła rękę tak, by uformować dłoń w odpowiedni kształt. — Palce muszą być zwarte, inaczej ciasto zacznie się rwać. A teraz delikatnie, ale stanowczo — pokazała. Czuł, jak jej dotyk przenika przez jego skórę, łagodząc jego nerwy. — Im dłużej, tym lepiej, żeby wszystko się połączyło i...

— Odchodziło od rąk — wyprzedził ją z odpowiedzią. 

Noel wykorzystał moment, w którym zawiesiła na nim spojrzenie i zanurzył dłonie w lepkiej masie. Katalin uśmiechnęła się, widząc, jak masa wciąż klei się do jego palców i nadgarstków, pozostawiając białe smugi. Sięgnęła po mąkę i ponownie oprószyła ciasto i ręce Noela, by znów zanurzył je w masie. Ciepło jego dłoni przenikało do ciasta, które stopniowo nabierało idealnej gładkości i elastyczności.

— Pozwól, że teraz cię zmienię, a ty umyj ręce — powiedziała Katalin, gdy Noel spojrzał na nią, oderwawszy dłonie od ciasta, które zdążyło zaschnąć na skórze.

Przejęła ciasto, zagniatając je z wprawą. Jej dłonie poruszały się z takim spokojem i płynnością, że Noel mimowolnie zatrzymał się na chwilę, by na nią popatrzeć. Woda w kranie zaczęła cicho szumieć, gdy wreszcie skierował się do zlewu. Katalin uśmiechnęła się pod nosem. Uformowała idealnie miękką kulkę, którą obróciła w dłoniach, ułożyła w misce i przykryła ściereczką.

— Teraz odstawimy do ciepłego miejsca, aż ciasto nam wyrośnie. 

Noel bez słowa wziął od niej miskę i przeszedł do pokoju, odkładając obok kominka. Zerknął na drzwiczki kominka, oceniając ilość żaru, po czym uchylił je i dorzucił kilka kawałków drewna. Podniósł się i otrzepał dłonie o nogawki spodni, zostawiając na nich drobne smugi sadzy.

*

— Patrz, jak wyrosło! — zawołał Noel.

— Pięknie — odparła z dumą, podchodząc bliżej, by obejrzeć ciasto, które podwoiło swoją objętość, tworząc złocistą masę. Katalin uśmiechnęła się do niego szeroko. Przejęła miskę, lekko muskając jego palce i poszła do kuchni.

Noel oparł się o framugę. Przez chwilę obserwował ją w ciszy, aż w końcu odchrząknął, zwracając na siebie uwagę. Katalin spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem i bez słowa oddała mu wałek. Zrobiła krok w tył, opierając się o blat. Wciąż jednak była na tyle blisko, by obserwować jego ruchy.

 — Wystarczy. Taka grubość jest już odpowiednia — powiedziała, przyglądając się rozwałkowanemu ciastu. Zręcznie pokroiła nożem na równe części, gdy usłyszała dźwięk odkręcanego słoika. — Gdybyś wcześniej mi powiedział, sama zrobiłabym lekvár — dodała, odwracając się w jego stronę.

— A ten jest niedobry? — Sięgnął po łyżeczkę i spróbował. — Dobry.

— Noel! — zawołała Katalin i zabrała mu słoiczek. — Bo nic nam nie zostanie, wiesz, ile to kosztowało?

— Chyba wolę nie wiedzieć — odparł z uśmiechem.

Szybko znaleźli wspólny rytm pracy. Noel starannie nakładał po łyżeczce gęstego dżemu na każdy kwadrat ciasta. Gdy skończył, oparł się o blat i z nieukrywaną satysfakcją wyskrobał resztki ze słoika. Katalin spojrzała na niego kątem oka, a na jej twarzy pojawił się delikatny, pełen rozbawienia uśmiech. Z precyzją zawijała brzegi ciasta, formując w dłoniach bułeczki.

Dmuchnęła w czoło, próbując pozbyć się kosmyka, który uparcie wpadał jej do oczu. Już miała zgarnąć go ramieniem, gdy poczuła ciepłą dłoń Noela. Bez słowa odgarnął jej włosy, które wydostały się z luźnego warkocza. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy, który zdawał się trwać wiecznie. Katalin pierwsza spuściła wzrok, jakby chciała uciec od napięcia, które tak nagle zawisło między nimi. Szybko ułożyła bułeczki na blaszce i przykryła czystą ściereczką jeszcze na moment.

Chciała przygotować piec, ale Noel ją wyprzedził. Zanim zdążyła się ruszyć, on już nachylał się nad paleniskiem, dorzucając kawałki drewna. Katalin oparła się o blat i uśmiechnęła się pod nosem, obserwując jego ruchy. Rękawy koszuli, podwinięte aż do łokci, odsłaniały napięte mięśnie przedramienia, które zdawały się pulsować w świetle ognia.

— Robiłeś w domu lekváros bukta? — zapytała, gdy Noel wyregulował żar.

— Nie. Pierwszy raz spróbowałem w klasztorze, siostry nam zrobiły. 

Skłamał. Nie miał wyboru. Przecież nie mógł jej powiedzieć prawdy. Nie teraz, nie w tym momencie. Wypuścił ciężko powietrze, czując ulgę, że nie musi teraz patrzeć w jej oczy. Nie lubił wracać do przeszłości, zawsze unikał tych myśli, ale gdy widział Katalin, coś w nim pękało. Nie wiedział, dlaczego tak się działo, dlaczego właśnie to ona budziła w nim to dziwne poczucie, przecież to Andrása oszukiwał dłużej. Może to świadomość, że Katalin również wychowała się w Etyek? Uciekła stamtąd, zupełnie jak on, choć w zupełnie innych okolicznościach.

Levin miał niewiele dobrych wspomnień z dzieciństwa, ale te nieliczne, które pozostały, zawsze wiązały się z matką i starszym bratem. Jednym z tych wspomnień, które w sobie pielęgnował, było wspólne pieczenie drożdżowych bułeczek.

Miał wtedy nie więcej niż dziesięć lat. W kuchni pachniało ciastem, ciepłem i czymś, co kojarzyło mu się z bezpieczeństwem. Matka z uśmiechem nadzorowała ich poczynania, a Petres śmiał się z jego niezdarności. Levin ubrudzony mąką, od czubka nosa po łokcie czuł się wtedy szczęśliwy. Wszystko zmieniało się, gdy ojciec przekraczał próg domu. Radość i beztroska znikały, zastąpione strachem, który niemal go paraliżował. 

— A jak ty się pojawiłeś w klasztorze? Później od Andrása, prawda? — zapytała, nieświadomie wyciągając go z zamyślenia.

Noel wyprostował się i stanął naprzeciwko Katalin.

— Tak — odpowiedział cicho i przesunął dłonią po karku. — Handlarz nakrył mnie na kradzieży, zwinąłem mu coś do jedzenia. Ostatecznie zaprowadził mnie do sióstr, bo ubłagałem go, żeby nie zabierał mnie na posterunek.

Katalin uniosła brwi, nieco zaskoczona. Milczała, uważnie mu się przyglądając.

— Mówiłem ci, nie jestem idealny.

Podszedł bliżej, jego spojrzenie nie odrywało od niej oczu. Uśmiechnął się lekko, widząc, jak Katalin bardzo się zmieszała. Wstrzymała oddech, znów czując to dziwne ciepło rozlewające się w jej wnętrzu, gdy Noel nagle sięgnął po blaszkę stojącą obok niej. W ostatniej chwili, zanim się odwrócił do pieca, zgarnęła szmatkę, którą mimowolnie zacisnęła w dłoniach.

Noel postanowił wycofać się do pokoju, dając Katalin trochę przestrzeni. Sam poczuł potrzebę, że musi na chwilę odetchnąć i zebrać myśli. Miał wrażenie, że wszystko go przytłacza, emocje w nim narastały jak fala, przed którą nie mógł uciec. Tajemnice, które w sobie nosił i pytania o prawdę nieustannie wracały. 

Wsunął dłonie do kieszeni i rozejrzał się po niewielkim pokoju, aż jego spojrzenie zatrzymało się na łóżku. Przez moment stał w bezruchu, zanim w pełni dotarła do niego myśl, że od tamtego dnia, gdy pojawił się pod domem, nie zaglądał do pudełka. Wiedział, że matka zostawiła w nim pieniądze i biżuterię, ale miał dziwne przeczucie, że w środku jest coś jeszcze. Przesunął dłonią po karku, próbując zrzucić z siebie ciężar myśli, gdy usłyszał głos Katalin:

— Patrz, jakie złociste!

Od razu porwał jedną bułeczkę, jeszcze parującą i pachnącą. Obracał w dłoniach, próbując nie poparzyć palców.

— Noel! — upomniała go Katalin z lekkim wyrzutem, widząc jego pośpiech.

— Przepyszne — powiedział, zanim ponownie się wgryzł.

Zapach drożdżowego ciasta i słodkiego nadzienia wypełnił małe mieszkanie. Katalin ostrożnie wyciągnęła bułeczki z blachy i ułożyła na talerzu, który postawiła na stole. Oparła się o krawędź stołu, wcześniej sięgając po drożdżową bułeczkę. Noel siedział już na łóżku, uważnie ją obserwując, aż w końcu ich spojrzenia się spotkały. Uśmiechnął się lekko, a Katalin odwzajemniła uśmiech, choć bardzo delikatnie. 

— Co tak pachnie? — zapytał András, który swoją obecnością wprowadził ich w konsternację. — Katalin — powiedział przeciągle, dostrzegając talerz z drożdżowymi bułeczkami. — Rozpieszczasz nas. — Bez chwili wahania porwał jedną z bułeczek i wgryzł się w nią, zamykając oczy w błogiej satysfakcji. — Boże, ale dobre! — zawołał z pełnymi ustami, a potem spojrzał na siostrę z uśmiechem. — Kocham cię, siostrzyczko. — Nachylił się i ucałował ją w policzek.

— W takim razie Noel też zasługuje na całusa — rzuciła i od razu poczuła, jak rumieniec zalewa jej policzki, zwłaszcza że oboje na nią spojrzeli.

Dopiero teraz, gdy Noel wstał z łóżka, András go zauważył. Zatrzymał na nim wzrok i uniósł brew.

— A ty, co tu robisz? — zapytał z udawaną podejrzliwością.

— Skończyłem raporty, więc wcześniej urwałem się z pracy — wyjaśnił Noel, podchodząc bliżej. Włożył dłonie do kieszeni spodni i uśmiechnął się lekko. — Razem zrobiliśmy lekváros bukta — dodał z dumą, kątem oka zerknął na Katalin i wskazał przyjacielowi swój policzek. 

András wciąż wodził wzrokiem między siostrą a Noelem, jego spojrzenie było pełne podejrzliwości, jakby próbował wyczytać coś z ich twarzy. W końcu przybliżył się do przyjaciela, poruszając figlarnie brwiami. 

— Rekomendacja wystarczy — powiedział Noel, unosząc dłoń, by zatrzymać Andrása, który zbliżył się nazbyt blisko.

— Bardzo dobre! — Porwał kolejną ze stołu, wgryzł się tak mocno, że wypłynęła mu marmolada. — Z wami nie umrę z głodu — powiedział z pełnymi ustami, uśmiechając się szeroko. 

*

Edoardo po dwukrotnym zapukaniu do drzwi, nacisnął na klamkę i wszedł do pracowni. Wiedział, że skoro Gergő nie odpowiadał, musiał być bardzo zajęty. Zaraz po przekroczeniu progu, zobaczył go stojącego ze skrzyżowanymi rękami, całkowicie skupionego na portrecie kobiety. Gergő zdawał się nie zauważyć obecności Edoarda, jakby znajdował się w innym świecie. 

Wciąż nie był pewny, czy chce wystawiać portret Indiry, choć jednocześnie wiedział, że idealnie wpasowałby do wystawy. Zwłaszcza że ta miała być symbolicznym zamknięciem pewnego rozdziału w jego życiu. Przez lata nie potrafił ostatecznie pożegnać się z przeszłością. Obrazy, które zrodziły się w jego głowie, towarzyszyły mu już od młodych lat, lecz dopiero teraz odważył się namalować to, co najgłębiej go uwierało. Wiedział, że tylko tak mógł uwolnić się od wspomnień i zrzucić ciężar ciężkiej kotwicy.

— Znowu poprawiasz? Ostatnio mówiłeś, że już jest gotowy — zauważył Edoardo, zatrzymując się przy sztaludze. Podał mu dłoń na przywitanie, ale Gergő, zanim odwzajemnił gest, szybko przetarł dłoń w fartuch.

— Właśnie... nie do końca. — Pokręcił głową, ciężko wzdychając. 

Gergő zrobił dwa kroki do tyłu, przechylił głowę i uważnie przyjrzał się portretowi. Wypuścił ciężko powietrze. Milczał, choć jego postawa mówiła więcej niż słowa. Skrzyżował ramiona i delikatnie zmarszczył brwi. Wciąż towarzyszyło mu nieodparte wrażenie, że coś brakowało. Może nie pamiętał jej tak dobrze, jak sądził. W końcu minęło prawie dziesięć lat, odkąd widzieli się ostatni raz.

— A co to masz? — Edoardo zauważył przypięty do sztalugi wycinek z gazety i jednocześnie oderwał go z ciekawością. — „Indira Vincze zdobyła stypendium naukowe..."

Gergő odwrócił się w jego stronę, uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony.

— Znasz węgierski? — zapytał, spoglądając na przyjaciela z niedowierzaniem.

— Tylko trochę — wyjaśnił, przyglądając się wycinkowi, jakby próbował wyłapać coś więcej. — Nie mówiłem ci?

— Nie.

— To musiało mi umknąć. — Edoardo uśmiechnął się, wzruszając ramionami.

— Wiesz, jak ciężko wchodził mi francuski, mogłeś coś powiedzieć — rzucił z pretensją w głosie.

— Mi też — zaśmiał się. — Tylko z tą różnicą, że ja zacząłem się uczyć, jak byłem mniej więcej wieku Aurelii. 

Gergő patrzył na niego z lekkim zdziwieniem. Wydawało mu się, że dobrze go znał, choć właściwie nie opowiadał mu za wiele o swoim życiu. Przypadkiem dowiedział się, że ma córkę, a teraz jeszcze Edoardo przyznał, że zna trochę węgierski.

Nie miał do niego pretensji, po prostu nie rozumiał, dlaczego wcześniej nie zdecydował się mu o tym powiedzieć, zwłaszcza że znał jego pochodzenie. Rozumiał, miał prawo do prywatności, ale czuł, miał takie wrażenie, jakby Edoardo celowo odsłaniał tylko wybrane fragmenty życia, zostawiając resztę w cieniu. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej uświadamiał sobie, jak niewiele tak naprawdę o nim wiedział.

— Jak wiesz, jestem Włochem... i młodszym synem hrabiego — przyznał, nieco z zawahaniem. — Moja rodzina od wieków związana jest z Genuą. Mój ojciec z bratem prowadzą inwestycje w porty morskie.

— Arystokrata. — Gergő spojrzał na niego z zaciekawieniem, unosząc brew. — Czemu nic nie mówiłeś?

— A, co chciałeś mi się kłaniać w pas? — odparł z nutą ironii. — Nie miałem powodu, żeby się tym chwalić. Nie czuję się arystokratą, choć wśród nich się wychowałem. 

Edoardo wpatrywał się w malarza, jakby próbował wyczytać coś z wyrazu jego twarzy. Ciężko westchnął, kręcąc głową. Nie lubił mówić o swoich korzeniach, to nie była jego zasługa, że urodził się w arystokratycznej rodzinie, a nie zwykłym domu. Nie uważał, że to powinno w jakikolwiek sposób go definiować. Był synem hrabiego, ale nie czuł się z tego powodu wyjątkowy. Jego relacja z rodzicami zmieniła się w coś, co przypominało transakcję bez wymiany. Oddalił się od nich, starając się budować swoją tożsamość na własnych warunkach, jednak ciężar własnych decyzji przygniótł go, zanim się zorientował. 

 Po narodzinach Aurelii postanowił ostatecznie odciąć się od korzeni, by stanąć na własnych nogach. Jednak okazało się to trudniejsze, niż przewidywał. Pieniądze, które pożyczył od brata, by wrócić do Paryża po pogrzebie Clary, rozeszły się szybciej, niż się spodziewał. Zawsze znajdował się ktoś lub coś, co go rozpraszało, co sprawiało, że jego plany szły w inną stronę. Ale teraz w końcu zrozumiał, że nadszedł czas, by wziąć odpowiedzialność za życie swoje i córki.

— Języka węgierskiego uczą włoskich arystokratów? — zapytał Gergő, zaskoczony tym, że tak nagle Edoardo się przed nim otworzył.

— Nie. Moje starsze rodzeństwo miało guwernantkę pochodzenia węgierskiego i coś tam od nich podłapałem, zaledwie podstawy — odparł z lekkim uśmiechem. — A jak już chciałem się uczyć, to ojciec nagle zwolnił tę guwernantkę, a później wysłał mnie do szkoły z internatem...

Westchnął, ale nie chciał pozwolić, by zapadła głucha cisza. Znów spojrzał na wycinek z gazety, a szczególnie na fotografię. 

— Moja siostra została żoną Węgra, uciekła z nim wbrew woli ojca. Miałem wtedy jedenaście lat, potem przez kolejne szesnaście lat jej nie widziałem. Nie przyjechała do domu ani razu. Wróciła dopiero dziewięć lat temu, kiedy... — zawahał się na chwilę, jakby próbował znaleźć właściwe słowa. — Kivaly. Mąż mojej siostry był porucznikiem, zginął na wojnie. Edvige twierdzi, że to było morderstwo, ale nie można tego udowodnić. A ja wiem, że gdyby nie musiała, nie wróciłaby do Genui, ale grozili jej śmierci, jej i dzieciom. Gdyby nie to, jej syn i córka nie zaginęliby. 

Nie zauważył, nawet kiedy oderwał wzrok od stojącej na środku schodów Indiry. W tłumie dzieciaków dostrzegł dziewczynkę. Miała ciemne, długie włosy, które opadały na jej plecy i oczy głębokie jak noc. Było w niej coś znajomego, choć nie potrafił określić, co dokładnie.

— Przyjrzyj się jeszcze raz, może rozpoznasz tu swoich siostrzeńców. —Spojrzenie Gergő wyrażało nadzieję, ale także pewien niepokój.

— Ale ja nie wiem, jak oni wyglądali, nigdy ich nie widziałem — przyznał z frustracją. — Gergő, a ty, nie pamiętasz? András był chyba pięć lat starszy od Katalin.

— Dużo dzieciaków miało rodzeństwo, myślisz, że wszystkich pamiętam? — odparł z lekką irytacją, choć nie była wymierzona w Edoarda, a raczej w sytuację. Zmarszczył brwi i spojrzał na fotografię. Powoli przesuwał wzrok po twarzach dzieci, szukając jakiegoś przebłysku. Jednak nie potrafił przypomnieć sobie nikogo, kto mógłby pasować do opisu. A przecież, gdyby byli w tym samym sierocińcu, co on, z pewnością by ich pamiętał. — Weź to lepiej — westchnął, podając fotografię Edoardowi. — Za dwa dni jedziesz do Genui, pokaż to siostrze.

— Dziękuję, zwrócę ci... — powiedział Edoardo z wdzięcznością, chowając wycinek z gazety do kieszeni płaszcza.

— Nie musisz się spieszyć — odparł Gergő z ciepłym uśmiechem. — Ważne, żeby się odnaleźli. 




Witajcie kochani w trzydziestym trzecim rozdziale! 

Lekváros bukta to słodkie bułeczki z dżemem. 

Lekvár to tradycyjny węgierski gęsty przecier owocowy, przypominający bardzo gęsty dżem lub marmoladę. Wyróżnia się intensywnym smakiem i naturalną słodyczą, często osiąganą bez dodatku cukru. Jest popularny przede wszystkim w kuchni węgierskiej. 

I jak wam się podobało?  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top