XVIII. Powrót syna
Noel ściskał w dłoni bukiet, z którego obsypywały się pojedyncze płatki kwiatów i wpadały w szczeliny ścieżki, jakby chciały wyznaczyć mu drogę do wyjścia z cmentarza. Szedł powoli, chociaż może to stopy stawały się coraz cięższe? Pamiętał, gdzie pochował matkę i moment, gdy przykryła ją gliniasta ziemia. Wciąż miał ten obraz przed oczami. Zatrzymał się na środku, gdy ukazał się przed nim ostatni rząd grobów. Pociągnął haust chłodnego powietrza i znów mocniej ścisnął bukiet.
Nie chciał zwracać na siebie uwagi, więc szybko przyspieszył. Niepotrzebnie się zatrzymywał, jeszcze bardziej sobie to utrudniał. A może w ogóle nie powinien pojawiać się na cmentarzu? Wypuścił powietrze ustami i natychmiast zaprzeczył sam sobie. Jak mógł tak pomyśleć? Przecież to tylko dzięki matce mógł teraz planować wyjazd do Ameryki. Wiedziałaby, ile kosztuje go przyjście tutaj.
Spoglądał na każdą tablicę nagrobną, aż w końcu litery ułożyły się w imię ukochanej matki i znienawidzone nazwisko, o którym tak bardzo chciał zapomnieć.
— Witaj, matko — przywitał się.
Wypuścił torbę z ręki. I ciężko westchnął. Poczuł przyspieszenie serca, a oczy delikatnie się zamgliły. Wpatrywał się w skromny nagrobek, który miał mu teraz zastąpić matkę. Minęło tyle lat, ale wciąż nie pogodził się z jej śmiercią. Pokręcił głową i spojrzał w szarość nieba. Bardzo chciał wierzyć, że jest już w lepszym świecie.
— Poradziłem sobie, bo byłaś przy mnie... — Przełknął ślinę. I zacisnął usta. Uparcie powstrzymywał się przed łzami. — Postanowiłem, że wyjadę... do Nowego Jorku i tam spróbuję ułożyć sobie życie. Tylko tak mogę się uwolnić... wiem, że mnie zrozumiesz — szepnął. Wzruszył się i pociągnął nosem.
Poczuł ucisk w okolicy klatki piersiowej. Tłumił w sobie gniew, ból, żal i nienawiść. Od lat dusił w sobie emocje i uczucia, które przecież po takim czasie już miały przestać istnieć! Powinny zupełnie zniknąć. Dlaczego więc miał wrażenie, że zostały tylko ogłuszone? I wciąż wbijały ciernie w już dość poranione serce. Przypominały mu o przeszłości, od której tak bardzo chciał się uwolnić.
Przyciągnął pod powiekami postać ukochanej matki. Miała ciemnobrązowe oczy, oprawione ciemnymi, długimi rzęsami i gęstymi brwiami. Pamiętał jej silne spojrzenie, chociaż przez większość czasu widział jedynie smutek i przerażenie, które starała się ukryć łagodnym uśmiechem. Znał prawdę, chociaż nigdy się nie przyznała. Potrafiła się dobrze maskować, zupełnie jak on teraz.
Ostatni raz był tutaj, gdy miał czternaście lat i odprowadzał ją na miejsce wiecznego spoczynku. Później uciekł. I nie miał odwagi wracać. A teraz miał już dwadzieścia trzy lata i uznał, że powinien pożegnać się przed wyjazdem. Tak bardzo za nią tęsknił. I znów przyjrzał się wygrawerowanej dacie, 16 marca 1915 roku.
☙
Zaraz po skończonych lekcjach biegł do domu. Wracał najszybciej jak mógł, za każdym razem bał się, że pod jego nieobecność wydarzy się coś złego. Odkąd Petres i ojciec wyjechali na front, matka zupełnie straciła siły i radość z życia. Nie opuszczała sypialni, aż w końcu praktycznie przestała wychodzić z łóżka.
Jego matka była wysoką i bardzo szczupłą kobietą, choć w ostatnim czasie świadomie zaczęła przypominać szkielet. Oczy zapadały się w oczodołach. Kości policzkowe stały się wystające, a nos szpiczasty. Cera zszarzała, choć jej skóra zawsze miała ciepły odcień. Ukrywała się pod płachtą kołdry, naciągając ją po samą brodę. Długie, czarne, kręcone włosy zaczęły jej coraz bardziej wypadać. Przestała je wiązać i chodziła już tylko w rozpuszczonych. Szybko straciła siły na rozczesywaniu, o myciu nie wspominając. Bez pomocy innych nie umiała już sobie poradzić. I stała się zupełnie od nich zależna.
Straciła apetyt, nic nie chciała jeść, wodę piła wyłącznie do popicia lekarstw, które miały zmniejszyć ból i uleczyć złamane serce. Udawała, że wszystko jest z nią w porządku, ale jej młodszy syn nie dał się nabrać. Każdego ranka zmuszał ją do zjedzenia choćby kromki chleba, a potem biegł do szkoły, zostawiając ją pod opieką gosposi.
Matka żyła w ciągłym strachu, który powoli doprowadzał ją do śmierci. Bała się jedynie o starszego syna, Petresa, który od siedmiu miesięcy znajdował się na froncie. I zupełnie sobie z tym nie radziła, drżała o jego życie, zwłaszcza że przed wyjazdem wyznał jej, co chce uczynić. Była udręczona bólem i wciąż prosiła o lekarstwa.
Czternastoletni chłopiec wbiegł do domu, rzucił tornister w korytarzu i wskoczył na schody, omijając dwa stopnie. Otworzył drzwi i przekroczył próg. Przywitała go ciemność, do której od dawna był już przyzwyczajony. Ciężkie, grube zasłony od miesięcy nie odrywały się od okien. Ściany pokrywała tapeta w ciemnym odcieniu zieleni, na której stada żurawi latały w różnych kierunkach. Rośliny, które tak kochała, powoli usychały. Pożółkły, zgubiły liście albo zaschły na pędach. Brakowało im światła do życia, zupełnie jak jej. Ale uparcie i świadomie wybrała ciemność.
— Witaj, mamo — odezwał się i podszedł do łoża z baldachimem. — Jak się dziś czujesz? Zaraz przyniosę ci ciepłej zupy i mam nadzieję, że zjesz troszkę więcej niż wczoraj. Chociaż jedną... pół łyżki?
Nic mu nie odpowiedziała. Może spała? Tak, na pewno spała. W końcu była bardzo zmęczona. Usiadł na krańcu łóżka i dotknął jej dłoni. Wiedział, że odkąd przestała wychodzić z łóżka, miała chłodne ręce, ale teraz przeszedł go dziwny dreszcz. Nawet nie chciał do siebie dopuścić... Zaprzeczył. Podniósł jej dłoń, przyłożył do ust i chuchnął. Próbował rozgrzać, ale nic się nie zmieniło. Nie poruszyła nawet jednym palcem. Przeraził się, ale musiał się upewnić.
Podszedł do okna, rozsunął zasłony i wpuścił do środka światło. Zamrużył oczy i już chciał się schować, ale wolał chwilkę odczekać. Wciąż nie docierał do niego rozgniewany głos matki, nie usłyszał nawet próby zakrycia się kocem. Powoli się odwrócił i ze wbitym wzrokiem w podłogę podszedł do niej.
Podniósł spojrzenie, dopiero gdy stanął przy prawej stronie łóżka i wtedy zobaczył martwe ciało matki. Wyglądała jakby spała, choć jej klatka piersiowa już się nie unosiła. Bezwładnie leżała na stosie poduszek. Twarz miała zwróconą ku drzwiom, a oczy zamknięte.
— Mamo, obudź się, jestem już przy tobie. — Wbił kolana w materac i zwrócił jej twarz w swoją stronę. — Proszę, nie zostawiaj mnie, bez ciebie sobie nie poradzę. Mamo! — Przylgnął do jej zimnego ciała i mocno się przytulił, jakby chciał, żeby jej uśpione serce usłyszało jego przyspieszone.
W końcu do niego dotarło. Jego najukochańsza mama odeszła. Opuściła go. I umarła. Poczuł, jak serce podskoczyło mu do gardła. Dolna warga zaczęła lekko drżeć. Głośno jęknął z bólu, a z oczu wypłynęły ciężkie łzy. Zbladł, przestraszył się i całkiem się roztrząsnął. Poczuł blokadę w gardle i nie mógł już złapać tchu.
Pogrzeb odbył się zaledwie trzy dni później. Siedział w pierwszej ławce zupełnie sam i wpatrywał się w trumnę. Nie odwracał się za siebie, chociaż wiedział, że przybyło dużo ludzi; sąsiedzi, mieszkańcy wsi, jego nauczyciele, koledzy ze szkoły z rodzicami. Pojawiły się również jego dwie ciotki — siostry jego zmarłej matki, których praktycznie nie znał. Obie były załamane i bardzo płakały. Nie mogły uwierzyć, że odeszła, choć nie były ze sobą bardzo zżyte, kontakt się urwał, gdy najstarsza z nich wyszła za mąż, a późnej, gdy jego matka zaraz po ślubie przeniosła się z jego ojcem z Budapesztu do Etyek.
Nie mógł uwierzyć, że go zostawiła. Naprawdę został sam? Słyszał szepty ludzi, którzy chcieli się nim zaopiekować do powrotu ojca i brata. A może raczej powinni powiedzieć ojca albo brata? Bał się, ale nie chciał już o tym myśleć. W nic już nie wierzył. I nic już nie miało sensu.
Bardzo się denerwował. Spociły mu się dłonie, które dyskretnie wytarł w spodnie. Oczy miał popuchnięte i przekrwione. Ale od trzech dni nie uronił już żadnej łzy, jakby stracił wszystkie słone krople przy zmarłej matce. Oddychał płytko, choć serce uderzało tak głośno i szybko, że nie potrzebował zegara do wyznaczenia czasu.
Ksiądz stanął na ambonie i zaczął głosić o życiu wiecznym. Ale nie chciał dopuścić do siebie jego słów. Przecież to nie miało sensu! Czym było życie wieczne? Skoro już nigdy więcej nie będzie mógł przytulić się do matki? Nie spojrzy w jej oczy, nie usłyszy jej śmiechu, nigdy już z nią nie porozmawia. Nie mógł się pogodzić, że odeszła. Ale wiedział, że dla jego matki śmierć była uwolnieniem. Tylko on i gosposia znali prawdę, ale nic nikomu nie powiedzieli, wiedzieli, że ludzie przeklęliby ją po śmierci, nie wiedząc, jak bardzo cierpiała w życiu. A nikt nie powinien już jej oceniać. Odeszła, bo bardzo chorowała. Bolała ją każda cząstka duszy i ciała.
Organista zagrał na organach pieśń pożegnalną, włączając w smutną melodię swój głos, powoli dołączyła do niego większość zgromadzonych prócz Noela. Z kościoła wyszedł tuż za trumną. Nie zwracał uwagi na ludzi, nie obchodziło go kto, przyszedł, bo tylko on chciał się pożegnać z ukochaną matką.
W zupełnej ciszy żałobnicy zgromadzili się przy wyznaczonym miejscu, choć właściwie słyszalny był głuchy szloch i pociągnięcia nosem. Kapłan, wykonując znak krzyża, skropił trumnę wodą święconą. I wezwał wszystkich do modlitwy, rozniosła się głośna i żarliwa melodia wznoszonych słów za duszę zmarłej. Tylko Noel odmawiał w myślach i wpatrywał się w głęboki dół, który za moment miał się stać miejscem wiecznego spoczynku jego matki.
— Prochem jesteś i w proch się obrócisz, ale Pan cię wskrzesi w dniu ostatecznym... — Ksiądz wziął garść ziemi i sypnął na trumnę. Stanął obok Noela, gdy grabarze powoli zaczęli spuszczać trumnę po sznurkach do dołu. Siostry zmarłej wyrwały się i jako pierwsze rzuciły ziemię na wieko trumny, szybko usuwając się w cień. Dopiero po chwili Noel wbił dłoń w ziemię, która zaszła mu pod paznokcie. Podszedł blisko, nachylił się i ostatni raz spojrzał na trumnę, gdy tak szybko znikała z jego życia.
— Żegnaj, mamo — szepnął i wypuścił z ręki zbitą grudkę ziemi.
Nie potrafił uczestniczyć w stypie, zresztą miał wrażenie, że wystarczająco długo siedział wśród obcych ludzi. Nieustannie słyszał, jak o nim szepczą, o chłopcu, który został sam. Matka zmarła, a starszy brat z ojcem wciąż byli na froncie i nic nie zapowiadało, żeby mieli wrócić. Nie mógł dłużej znieść tych wścibskich i zatroskanych głosów, ale jednocześnie nie miał w sobie tyle śmiałości, żeby wyrzucić ich z domu. Wolał sam się odsunąć w cień. Podniósł się z krzesła, uniósł delikatnie kąciki ust i po prostu wyszedł.
Nie wiedział, co z nim będzie, ale gadanie ludzi zupełnie mu nie pomagało. Czuł się jeszcze gorzej, choć i tak było mu już bardzo ciężko. Wyszedł po schodach, nie omijając już żadnego stopnia. Nieśmiało otworzył drzwi i wszedł do pustej sypialni.
Spojrzał na łóżko, wyglądało tak, jakby za moment jego matka znów miała się położyć. Miedziane zasłony były przywiązane do czterech drewnianych filarów, nad którymi unosił się baldachim. Podszedł bliżej i pociągnął do siebie poduszkę. Mocno ją objął, wciągając w nozdrza zapach, który tak bardzo przypominał mu mamę. Już nigdy więcej miał jej nie zobaczyć. Co powie Petresowi? Chciało mu się płakać, ale wolał się powstrzymać. Nie wiedział już, co czuje; złość, ból, smutek, rozczarowanie? Oparł się o łóżko, zamknął oczy i ciężko westchnął.
Przecież było tutaj za jasno! Już chciał się zdenerwować, gdy w ostatniej chwili przypomniał sobie, że sam odsłonił okna. Ale teraz po śmierci matki znów mogła zawitać tu ciemność. Odrzucił za siebie poduszkę. Podniósł się, chwycił zasłonę i gwałtownie ją pociągnął, gdy jednocześnie usłyszał trzask.
Odwrócił się i zobaczył rozbitą maleńką doniczkę. Spadła z parapetu, ale jak to możliwe? Może matka postawiła tam roślinkę, gdy miała jeszcze siłę wstać z łóżka. Podniósł ciężki, zakurzony materiał i przedostał się pod nim do okna. Między większymi doniczkami z wysuszonymi już roślinami zauważył kartkę papieru, wypełnioną pismem, których niektóre litery rozmazały się od jej łez. To był list. Ostatnie słowa, które chciała przekazać mu ukochana matka.
Kochany, synku!
Kiedy czytasz ten list, leżę już w zimnym grobie. Wiem, że moja śmierć bardzo cię zraniła, ale proszę, nie odkładaj tego na później i przeczytaj ten list do końca.
Przez całe życie bałam się tylko o Ciebie i Twojego brata. Od kilku dni moje matczyne serce nie daje mi spokoju. Czuję, że stało się coś złego. Boję się, że Petres już nigdy nie wróci do domu. A tak bardzo go prosiłam, żeby nie robił nic głupiego! Najbardziej boję, że to Twój ojciec przyłożył do tego rękę. Tak bardzo chciałabym się mylić, ale czuję coraz większy ból i niepokój.
Wiem, że Cię zawiodłam. Wybacz mi, mój synu, ale dłużej już nie dam rady. Już nie potrafię tak żyć w strachu, bólu, niepewności i nienawiści. Nie gniewaj się na mnie. Proszę, nie myśl, że Cię zostawiłam, bo już zawsze będę przy Tobie.
Zaraz po wyjeździe Petresa, pod dębem ukryłam moje oszczędności dla Ciebie i Twojego brata. Zabierz to i uciekaj jak najdalej. Uciekaj, synu! Nie zostawaj w tym domu. I nie czekaj na powrót brata.
Ty i Petres zawsze będziecie częścią mojego serca. I nic to nie zmieni. Nawet moja śmierć. Bardzo Cię kocham i wiem, że sobie poradzisz.
Twoja matka.
Uciekł zaledwie kilka dni później. Nic nie wziął. Był zbyt wystraszony i wolał po prostu uciec. Miał tylko czternaście lat, gdyby ktoś zauważył, że ma przy sobie pieniądze, szybko zostałby z niczym. Dlatego postanowił wrócić, gdy tylko skończy pełnoletność. Ale poznał Andrása. I jego plany wyjazdowe uległy kilkuletniemu przesunięciu. Zwłaszcza że razem mieli odnaleźć Katalin.
Wiedział, po co przyjechał. I nie zamierzał wracać z pustymi rękami. To w końcu miała być przepustka do nowego życia, którą zapewniła mu ukochana matka. Nie odrywał spojrzenia od tablicy. Rovena nie dożyła czterdziestych drugich urodzin. Już chciał się przeżegnać, gdy zorientował się, że wciąż ściskał w dłoni bukiet. Przybliżył się i już miał odłożyć, gdy mocniejszy podmuch wiatru zdmuchnął liście z płyty nagrobnej i zauważył wygrawerowane litery.
„Pamięci poległemu żołnierzowi i ukochanemu synowi, Petresowi Dobosowi —
urodzony 06.08.1895 roku w Etyek
zginął 12.03.1915 roku na kresach wschodnich".
— Odeszłaś cztery dni później, nie myliłaś się... — zwrócił się do zmarłej matki. Westchnął ciężko, gdy wzruszenie naszło mu na oczy. Oderwał wzrok od grobu i spojrzał w niebo. Przetarł twarz dłońmi, podniósł torbę, którą zarzucił na plecy i ostatni raz dotknął płyty nagrobnej.
Napiął ramiona. Zamknął oczy i wypuścił powietrze ustami. Czas go naglił. Nie mógł już dłużej zwlekać, zresztą András czekał na niego na targu. Spojrzał w dal. I postanowił pójść na skróty przez łąkę i las. Postawił kołnierz płaszcza i włożył jedną rękę do kieszeni. Nie obracał się już za siebie i po prostu ruszył przed siebie.
Nie lubił tego miejsca. Czuł się tutaj tak obco, zresztą to już nie był jego dom. A może nigdy nim nie był? Chociaż, gdy żyła matka było łatwiej... ale nie jej. Pokręcił głową. Znów pojawiła się w jego myślach. Podniósł spojrzenie na koronę drzew i głośno odetchnął. Nawet powietrze pachniało inaczej. Ten zapach przypominał mu, dlaczego postanowił stąd uciec. Przeszedł go dziwny, ale dobrze mu znany dreszcz.
Gdyby mógł być niewidzialny, na pewno byłoby mu teraz łatwiej.
Przyspieszył, bo ciągle miał wrażenie, że stoi w miejscu. A przecież nie mógł dłużej czekać, to musiało się w końcu skończyć. Ta nieustanna ucieczka, kiedyś go wykończy. Dlatego postanowił wyjechać do Ameryki, bo tylko za oceanem będzie mógł rozpocząć nowe życie. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Już z daleka zobaczył budynek, w którym mieszkał. Nie mógł przecież nazwać go domem. Bo dom powinien być wypełniony miłością, a nie tylko bólem, złością i smutkiem. Miłość matki nie była w stanie załatać wszystkich dziur, bo zaraz powstawały kolejne, które teraz dostrzegał gołym okiem.
Posesja nie była ogrodzona, więc bez żadnego problemu na nią wszedł. W końcu przyszedł po swoje. I niczym się już nie przejmował. Zatrzymał się w miejscu i spojrzał w okno, w którym znajdowała się sypialnia jego matki. Zasłony były zasłonięte. Znieruchomiał. Dziwnie się poczuł, jakby był jakimś złodziejem. A co, jeśli teraz mieszka tutaj ktoś inny? Przecież nie powinien się tak skradać. Przeklął pod nosem.
I wtedy dotarło do niego szczekanie. Podszedł bliżej, ujrzał dwa stare i bardzo wychudzone psy na łańcuchu, które już go nie rozpoznawały.
— Spokój, dajcie mi zabrać co moje i już znikam — odezwał się stanowczym głosem. Wciąż uparcie na niego warczały, ale bez żadnych obaw ominął je i wszedł do stodoły. Pamiętał, gdzie trzymali sprzęt, zauważył łopatę i zabrał. Nic się od tamtego czasu nie zmieniło.
Podszedł do starego dęba, obszedł go dookoła. Aż w końcu dostrzegł pierwszą literkę swojego imienia, od którego zdążył się odzwyczaić. Dotknął dwóch prostych pociągnięć, które wyryła w korze jego matka. To tutaj. Rzucił torbę, ściągnął z siebie płaszcz i podwinął rękawy. Psy wciąż szczekały, ale już się tym nie przejmował. Nie zamierzał ich nawet uciszać. Zaczął kopać. Raz. Dwa. Trzy. I uderzył w wieko. Jeszcze raz wbił się w ziemię i wyciągnął na powierzchnię niewielką prostokątną skrzyneczkę. Przykucnął. Strzepał z niej warstwę ziemi i delikatnie otworzył zawartość, gdy zaczęły mu się trząść ręce. Od razu zauważył pieniądze i biżuterie matki.
— Levin!
Serce mu przyspieszyło. Dokładnie wiedział, do kogo należy ten głos. Nie używał prawdziwego imienia od dziewięciu lat i chociaż już się odzwyczaił, od razu zareagował. Wyprostował się, napiął ramiona i z ogromną pogardą spojrzał na swojego ojca.
— Wiedziałem, że wrócisz — powiedział i zaśmiał się pod nosem. Zatrzymał się w miejscu, wspierając się na drewnianej lasce. I chociaż stali w sporej odległości, uważnie mu się przyjrzał. — Zmężniałeś, już nie jesteś takim chuchrem.
— Powinienem cię zabić! — syknął wściekle i gwałtownie wykonał krok do przodu, ale równie szybko się zatrzymał, zaciskając obie pięści.
— A więc zrób to, na co czekasz? — krzyknął i podniósł ręce jak w geście poddania. — Może tobie się uda — prychnął. Zachwiał się w miejscu i znów przytrzymał się laski.
— Nie wspominaj Petresa, przez ciebie nie żyje!
Noel rzucił w niego takim samym srogim spojrzeniem, którym nieustannie straszył go w dzieciństwie. Serce biło mu jak oszalałe, ale nie zamierzał ulec emocjom. Nienawidził człowieka, który przed nim stał. Mimo że nie chciał się na nim skupiać, zauważył, jak bardzo się postarzał i wychudł. Wciąż był łysy i miał tak samo krótko przystrzyżoną brodę.
— Jeszcze dziewięć lat temu, nawet broni w ręku nie potrafiłeś utrzymać! — zadrwił i pokręcił głową.
— Zabiłeś własnego syna! Jesteś potworem, stworzyłeś nam piekło na ziemi!
Zacisnął szczękę, powstrzymując się przed drżeniem. Jeszcze dziewięć lat temu bał się ojca i nie umiał mu się postawić. Znęcał się nad nim psychicznie i fizycznie. Jego głos kojarzył mu się tylko z krzykiem, spojrzenie z gniewem, a ręka z bólem. Codziennie go wyzywał i krytykował wszystko, co zrobił. Bił go pasem pod byle pretekstem. To właśnie ojciec rzucił w niego kieliszkiem i rozciął kącik górnej wargi.
— Do piekła twoja matka dopiero trafiła! Przed całą wsią ukryłeś, że matka popełniła samobójstwo. Widzisz, nawet ciebie zostawiła i wybrała śmierć! — Splunął na ziemię. — Suka nigdy nie była dobrą matką...
— Zamknij się! Nie masz prawa tak o niej mówić!
Noel wykonał kilka kroków, ale znów jego stopy go zatrzymały. Był wściekły, a jednocześnie nie chciał być taki jak on. Nie chciał się wdawać w ojca, chociaż wygląd odziedziczył właśnie po nim. Niewiele go przewyższył, ale był takiej samej postury. Miał jasnobrązowe włosy zaczesane na prawo, szerokie usta, owalną twarz i mocno zarysowaną żuchwę. Śniadą cerę i ciemnobrązowe oczy odziedziczył po matce.
— Zawsze była słaba, ale przyznaję, pierwszy raz mnie zaskoczyła. Odebrała sobie życie i zostawiła cię na pastwę hien, chociaż tak się zarzekała, że was ochroni. — odparł chłodnym wręcz obojętnym głosem. Wypuścił powietrze nosem. I przesunął stopami po piaszczystej ziemi, gdy kurz osiadł na jego butach i nogawkach spodni.
— Jak widzisz, dałem sobie radę, nie stoczyłem się tak jak ty! — Podniósł ręce i dynamicznie opuścił.
— Chowałeś się jak szczur po kanałach, żebym nie mógł cię odnaleźć. A teraz po latach wracasz jak jakiś syn marnotrawny?! Co, matka ci coś zostawiła? Nawet zza grobu troszczy się o swojego syneczka. — Wskazał ruchem głowy na rozkopaną ziemię, na której leżała łopata i otwarta skrzyneczka. I znów zaśmiał się pod nosem.
— Tylko ty jesteś odpowiedzialny za to, co się stało, zniszczyłeś moją rodzinę. Może mnie też zabijesz? — Podniósł brwi i zatrzymał na ojcu lodowate spojrzenie.
Przez dziewięć lat posługiwał się imieniem Noel, ukrywając przed wszystkimi, a zwłaszcza przed Andrásem swoją prawdziwą tożsamość. I wciąż nie potrafił przyznać, że nazywa się Levin Dobos. Nienawidził tego nazwiska!
— Nie poznaję cię, synu, jednak ulica zrobiła z ciebie człowieka...
— Nie nazywaj mnie swoim synem! Gardzę tobą i nazwiskiem, które splamiłeś krwią niewinnych. Zniszczyłeś mi życie!
Żałował, że to właśnie on był jego ojcem. Nienawidził go. Zniszczył życie nie tylko jemu, bratu i matce, ale również rodzinie Kivaly. Bo przed nim nie stał ojciec, tylko człowiek, który go spłodził. Tyran. Pułkownik Ödön Dobos, który zabił własnego syna i pułkownika Vilmosa Kivalego.
Co się wydarzyło na froncie? Dlaczego go zabił? Nic nie rozumiał, ale nie wierzył, że to mógł być wypadek, bo gdyby tak było, nie próbowałby, zgładzić rodziny pułkownika. To przez niego musieli uciekać z kraju. Przez niego matka rozdzieliła się ze swoimi dziećmi. Przez niego András i Katalin ukrywali swoją prawdziwą tożsamość. Zniszczył kochającą się rodzinę, chociaż to jego miała się rozpaść!
I chociaż te pytania prześladowały go od lat, nie potrafił ich teraz wypowiedzieć. Nie mógł przyznać, że zna prawdę, której przecież nie miał prawa znać. Wiedział, że ojciec mógłby się domyślić. Nie chciał już nikogo narażać. András i jego rodzina nie zasłużyli na to, co się stało.
— Teraz to ty jesteś jedynym spadkobiercą. — Zupełnie nieświadomie wyciągnął Levina z letargu.
— Czy ty się słyszysz? Nie chcę twoich pieniędzy! — warknął, już miał do niego podejść, ale znów się powstrzymał i odwrócił się na pięcie. Podszedł pod drzewo, pochylił się i pospiesznie zamknął metalową skrzyneczkę i wrzucił ją do torby.
— To po co tu jesteś?
Usłyszał nad sobą głos ojca. Ale nie zamierzał okazywać słabości. Podniósł się i wbił w niego gniewnym wzrok. Dlaczego wciąż żył?! Przecież to on powinien gnić w ziemi! Nie oni!
— Mógłbym cię teraz zabić, ale obiecałem bratu, że nigdy nie będę taki jak ty. I zamierzam dotrzymać obietnicy. Jak dla mnie od dawna jesteś już martwy. Nigdy nie wybaczę ci tego, co zrobiłeś matce i Petresowi. A spadek możesz zapisać na sieroty, ale nie licz na odkupienie, żadne pieniądze nie zakryją tego, co zrobiłeś. — Podniósł płaszcz i torbę, którą założył na ramię. — I nie próbuj mnie zatrzymywać! — zagroził i odszedł.
— Jesteś tchórzem, Levinie! — zawołał za nim.
Witajcie kochani w osiemnastym rozdziale!
I co myślicie? Zaskoczyłam was?
Noel to Levin Dobos, ten sam, który znajduje się na kartach postaci.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top