XVII. Ucieczka


András oddalił się od siostry. Potrzebował ochłonąć. Chociaż wiedział, że będzie zmuszony zmierzyć się z własnymi myślami, które powoli zaczęły podpowiadać mu poczucie odpowiedzialności. Zrozumiał, że wygłaszając oskarżycielski monolog, ulżył tylko sobie.

Katalin podniosła z ziemi swojego misia, gdy z oczu wydostały się ciężkie łzy, które zostawiły rozmyty ślad na różowych policzkach. Spojrzała na brata, który stał odwrócony do niej plecami i dynamicznie przeciągał butem po podłożu. Poczuła się odtrącona, nawet András się na nią złościł. Może już dla nikogo nie była ważna? Może powinna zniknąć, żeby już więcej ich nie zranić? Wciąż słyszała słowa brata, który obwiniał ją o wszystko. Nie mogła dłużej znieść jego ciągłej ignorancji, ale nie miała na tyle śmiałości, żeby do niego podejść, dlatego również postanowiła się oddalić.

Zaczęła biec przed siebie. Roztarła łzy na policzkach, gdy strach nieustannie szarpał jej drobnym ciałkiem. Była rozkojarzona i nie zauważyła, że znalazła się na ruchliwej drodze. W końcu usłyszała przeraźliwe rżenie koni i poczuła paraliżujący lęk, który automatycznie zatrzymał ją przed nadjeżdżającym wozem.

Woźnica z ulizanymi włosami i twarzą spaloną od słońca zaczął ostro hamować, strzelał batem w rozpędzone klacze, które ślepo biegły do przodu. Głośno wołał, machał rękami, żeby w porę otrzeźwiła i uciekła z drogi, jednak Katalin nie umiała się ruszyć. Zesztywniała ze strachu, zakryła oczy i przytuliła się do misia. Niespodziewanie poczuła mocny chwyt i przeturlanie się po podłożu. Wciąż bardzo się bała, serce podskoczyło jej do gardła. Otworzyła oczy i zobaczyła Andrása, który otrzepał ręce o nogawki spodni i wyciągnął do niej dłoń.

— U-uwierz mi, na-naprawdę n-nie chciałam... — urwała i przełknęła ślinę, próbując odzyskać głos. — Przykro mi, że n-nie zdążyliśmy na ten pociąg, w-wiem, że to moja w-wina. — Schowała twarz w dłoniach i zalała się łzami. 

András mocno ją przytulił. Próbował uspokoić nie tylko ją, ale również siebie. Wciąż czuł, jak bardzo drżała, i nie mógł zrozumieć, dlaczego postąpił tak egoistycznie. Naraził dziewięciolatkę na niebezpieczeństwo! Oparł brodę o jej głowę i westchnął w duchu.

— Przepraszam — wykrztusił z siebie. — Nie powinienem cię zostawiać. Nie musisz się już o nic obawiać, obiecuję ci, niedługo będziemy z rodziną — powiedział z pewnością w głosie i jednocześnie poczuł, jak siostra złapała go mocniej w pasie.

— I co teraz z nami będzie?

— Nie martw się, wszystko się ułoży... Zacznijmy od powrotu do domu.

☙ 

Pociąg zdążył odjechać, a oni wciąż stali na peronie. Nie mogli się ruszyć z miejsca, jakby utracili odwagę, a może dopiero zaczęli ją odzyskiwać? Może wcale nie powinni tutaj przyjeżdżać?

Noel obniżył wzrok i mocno zacisnął dłoń wokół torby. I chociaż bardzo się powstrzymywał, przypomniał sobie dzień, w którym postanowił stąd uciec. Przeszył go dziwny dreszcz i znów poczuł te same emocje, o których tak bardzo chciał zapomnieć. A przecież miał już nigdy tutaj nie wrócić! Ciężko westchnął. I zorientował się, że obok stoi András. Uparł się, że chce z nim przyjechać, bo nie znosił już siedzenia w czterech ścianach. Chociaż właściwie Noel sam już nie wiedział, co byłoby dla niego lepsze. Ale na pewno nie powinien brać go ze sobą.

Oboje mieli na sobie długie, ciemne płaszcze, których poły rozwiewał chłodny wiatr. Nim zdążyli się zorientować, nadszedł już październik. Nieustannie dzień ścigał się z nocą. Rozpędzony czas rozbijał się na zakrętach minionych miesięcy, a z nowym rokiem znów wszystko miało zacząć się od początku.

András nie wpatrywał się w oddalający się pociąg, wolał odciąć się od tych wspomnień. Odwrócił się plecami i zawiesił wzrok, gdy przed nim aż po horyzont malował się obraz wsi. Włożył ręce do kieszeni i pociągnął nosem. Powietrze było zimne, ale nie zamierzał zapinać guzików płaszcza, chciał ukryć, jak bardzo schudł w ostatnim czasie.

— Chodźmy już! — zawołał Noel. 

Stał wyprostowany i mocno napiął mięśnie. Wiedział, po co tutaj przyjechał. Chociaż właściwie już chciał wracać, na pewno nie zamierzał zostać tutaj długo. Spojrzał na zegar i wiedział, był wręcz pewien, że pojawi się na peronie najszybciej jak to możliwe. Wszystko sobie zaplanował i nie przewidywał swojego spóźnienia.

Nie zwracał uwagi na to, co zmieniło się pod jego nieobecnością. Nie chciał sobie nic przypominać. Zacisnął zęby i ciężko westchnął. Przez lata nauczył się dobrze kontrolować emocje i ukrywać te, które tak mocno w nim ciążyły. Spojrzał na Andrása, zajęty był odpalaniem papierosa, którego trzymał już w ustach. Zaciągnął się i powoli wypuścił dym. Podniósł głowę, zmrużył oczy, patrząc na szare niebo.

— Miałeś ograniczyć palenie — odezwał się Noel i wyciągnął spomiędzy jego palców spalanego już papierosa, którym zaciągnął się znacznie mocniej.

— A ty przypadkiem nie miałeś rzucić? — zapytał poważnym głosem, podniósł jedną brew i poczekał, aż skieruje na niego wzrok.

Noel tylko wywinął oczami. Wypuścił przez rozchylone usta dym i przygniótł butem niedopałek. Uśmiechnął się szeroko, przez chwilę nawet poczuł się lepiej. Może to wcale nie było takie głupie, że wziął Andrása ze sobą. Dobrze, że miał w nim przyjaciela. Szybko jednak skarcił się w myślach. Co to za przyjaźń, gdy jedna strona skrywa tajemnicę? Nie mówienie prawdy też było kłamstwem. Oszukiwał go od prawie dziesięciu lat, ale nie potrafił inaczej. Zaplątał się w tym, a teraz gdy tutaj był, miał wrażenie, że pętla coraz mocniej ściska jego ciało. Rozpiął koszulę i choć owiał go zimny wiatr, to wciąż narastało w nim uczucie gorąca.

— Wiesz, co myślę... nadawałbym się na aktora. — András wyszczerzył się i spojrzał na poważną twarz przyjaciela. Nawet nie wiedział, jak bardzo go teraz uratował. — Co tak patrzysz? Jeszcze nie zauważyłeś, świetnie potrafię odgrywać cudze role, byle tylko nie być sobą. — Ściągnął kaszkiet, przeczesał palcami włosy i ponownie naciągnął na głowę.

— Już żałuję, że wziąłem cię ze sobą. — Wypuścił powietrze i poczuł, jak napięcie w mięśniach zelżało. Uśmiechnął się kącikami ust, żeby ukryć jak mu źle. Może też nadawałby się na aktora? W końcu od dziewięciu lat nie był sobą.

— Albo wiem! Dołączę do cyrku i będę tak zwiedzał cały świat. 

— Jakoś nie umiem sobie ciebie wyobrazić na arenie, chyba że będziesz przerzucał siano, sprzątał gnój i karmił te wszystkie zwierzęta, no to może. — Zaczął się niego śmiać. Zdecydowanie to bardzo mu pomogło, uwolnił swoje myśli, a może tylko je zakamuflował? Znał odpowiedź, ale nie chciał się już nad tym zastanawiać. Był świadomy, że przyjazd tutaj przysporzy mu wiele emocji, choć wiedział, że najgorsze dopiero przed nim.

— Nie boję się brudnej roboty, zresztą to i tak lepsze niż wegetowanie w Budapeszcie — powiedział i ciężko westchnął. Poczuł ukłucie w sercu. Nawet ciało wiedziało, że zdradza samego siebie. Wiedział, że popełnił błąd, ale najbardziej bał się, że już nie będzie umiał go naprawić. Uznał, że wszystko zostało już stracone.

— Nie będę cię powstrzymywał, zrobisz, jak zechcesz.

Noel spojrzał na Andrása. Oboje wiedzieli, o czym mówią. To była najtrudniejsza decyzja, chociaż wciąż nie wiedzieli, czy właściwa. Ucieczka była łatwa, ale to tylko zmiana miejsca i otoczenia. Choć powietrze pachnie inaczej, słońce świeci intensywniej, ludzie chętniej się uśmiechają, to wciąż wspomnienia, tęsknota, ból i strach pozostają praktycznie nienaruszone, zastygają albo zostają nadwyrężone.

— A ty już wiesz, czym będziesz się zajmował w tej Ameryce? Zgadnę, nie podpowiadaj... rachunkowością! To dopiero nuda, ale przynajmniej rączek sobie nie ubrudzisz — wygarnął András. Nie był na niego zły, raczej na sytuację, w której się znalazł. Już nie miał siły, żeby wciąż próbować. Musiał to już przerwać. Przecież nie mógł tak żyć aż do śmierci.

Noel wyczuł jego wyrzuty sumienia, dlatego nic mu nie odpowiedział. Też nie było mu łatwo, nawet trudniej, bo nosił w sobie to brzemię. Ale nie mógł mu o tym powiedzieć, jeszcze nie teraz, a zwłaszcza nie tutaj. To nie było dobre miejsce. Miał tylko nadzieję, że zbierze się na odwagę i w końcu wyzna mu całą prawdę. András zasłużył na to, tak samo, jak jego matka i rodzeństwo. 

— Najwyżej wyślę im kartę! — wymyślił na poczekaniu, przerywając ciszę.

— A znasz adres?

— Musisz niszczyć taką chwilę?! — Zatrzymał się na ścieżce, spojrzał na Noela i wywinął oczami. Odchylił poły płaszcza i włożył dłonie do kieszeni spodni. Odwrócił się i zawiesił wzrok na oddalonym, falującym wzgórzu pokrytym złotą rdzą. Rzędy winnych krzewów rozciągały się aż po horyzont. Stał tak przez chwilę i właściwie nie wiedział, czemu nie może oderwać wzroku? Coś go przyciągało, a jednocześnie czuł się jakoś dziwnie. Przecież pamiętałby, gdyby kiedyś tu był. Może to z głodu? W końcu wyszli z domu bardzo wcześnie i nie zdążył nic zjeść. — To wygląda, jakby te winnice u szczytu wzgórza wnikały w szarość nieba — zawołał i wskazał kiwnięciem głowy.

 Noel podszedł do niego i lekko skrzywił twarz, ale już nie chciał się odzywać. Klepnął go tylko w bark i pociągnął z powrotem na ścieżkę. Dla niego to nie był powrót do korzeni, tylko męczeńska droga krzyżowa. Nienawidził tego miejsca, ale nie chciał się już obracać za siebie. W końcu zdobył się na odwagę i przyjechał. To tu czekała na niego przepustka do nowego życia.

Powoli przed nim zaczęły wyrastać zabudowania i ostatecznie pojawili się na gwarnym targu. Rozmowy, śmiechy i nawoływanie ludzi stworzyło ogromny hałas. Noel zatrzymał się w miejscu i wypuścił powietrze nosem, András uśmiechnął się do niego, gdy rozbrzmiały dzwony kościelne. Wybiła godzina dwunasta.

— W którym domu mieszkałeś? — zapytał András i odwrócił się w jego stronę.

— To jeszcze daleko... ale to nie był dom, nie mój. — urwał. Wpatrywał się w wieżę kościelną i poczuł, jak przeszywa go przeszłość. Serce mu przyspieszyło. Nie lubił wracać do tych wspomnień, ale wiedział, że tutaj tego nie uniknie. Obniżył wzrok na potężne drzwi i zobaczył w nich siebie, gdy wychodził z kościoła tuż za trumną. Zbladł. Zacisnął zęby, czując silny ucisk w sercu. — Nie mogłem tutaj zostać... uciekłem po śmierci matki — odparł ciężko i odwrócił się plecami do kościoła.

— Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś? Wciąż tylko ja gadałem o sobie i mojej rodzinie. Dlaczego milczałeś?

— A co by to zmieniło, przecież jestem sierotą! Zresztą nie było, o czym mówić, to już należy do przeszłości.

Pierwszy raz wspomniał o swojej matce. I dziwnie się z tym poczuł. Przez te wszystkie lata trzymał ją tylko w pamięci. Ale skoro András już z nim przyjechał, to uznał, że może mu powiedzieć. Jednak wciąż nie zamierzał wyznawać całej prawdy, która przede wszystkim dotyczyła rodziny Kivaly. Tak bardzo go to dręczyło. Uparcie podtrzymywał, że to nie jest odpowiedni moment, ani tym bardziej miejsce.

— Przepraszam cię, Noel. Głupio mi...

— Niepotrzebnie. — Odchrząknął, żeby przywrócić spokojny ton głosu. I dotknął jego ramienia. — Pamiętaj, że ty wciąż masz do kogo wrócić, jesteś pewien, że chcesz ze mną wyjechać? — Spojrzał mu prosto w oczy, ale András zaczął się kręcić. 

— Już podjąłem decyzję. I błagam, nie każ mi się znowu zastanawiać. Już tego nie zniosę. Wiem, że każda decyzja będzie niewłaściwa, bo nie ma ze mną Katalin... ale nie mam wyjścia, tak chyba będzie lepiej.

Minął miesiąc, odkąd przerwał poszukiwania siostry. Skrzyżował ręce i ciężko westchnął. Nie radził sobie, chociaż uparcie udawał, że wszystko z nim w porządku. Nie wiedział już, co ma robić? Jak ma żyć? Niczego już nie oczekiwał. W końcu nadzieja go opuściła. I gdyby nie Noel byłby zupełnie sam.

— Tam za kościołem jest cmentarz — wskazał ruchem głowy. Odezwał się w odpowiednim momencie, odrywając Andrása z zamyślenia. — Ale wolałbym pójść sam — szybko dodał i znów przełknął ślinę.

— Nie spiesz się... i tak muszę przewietrzyć głowę. — Uśmiechnął się do niego, gdy kupował niewielki bukiet jesiennych kwiatów. — Najwyżej wejdę do kościoła — powiedział już sam do siebie.

Chociaż było zimno, nie chciał go ograniczać. W końcu też już był na grobie Hasszána Kivalego i Nariny Kivaly Hasszánné. Chciał się pożegnać. Symbolicznie, bo nie mógł ich poznać. Dziadek zmarł pół roku po jego narodzinach, a babcia odeszła bardzo wcześnie, gdy ojciec był jeszcze dzieckiem. Znał ich jedynie z opowieści ojca, który pielęgnował pamięć o swoich rodzicach. Razem przychodzili na cmentarz, modlili się i zostawiali świeże kwiaty. To właśnie Vilmos nauczył ich znaku krzyża, a później modlitwy, której nauczyła go matka.

András odprowadził wzrokiem Noela, który już po chwili zniknął za winklem kościoła. Gdyby wcześniej wiedział, mógłby go wesprzeć, ale uparcie wybrał milczenie. Dlaczego? Wiedział tylko, że zanim się poznali, mieszkał gdzieś na wsi, a później uciekł. Nigdy nie pytał dlaczego? Ale Noel zawsze powtarzał mu, że jest sierotą i nie ma żadnej rodziny. Więc nie drążył. Widocznie nie miał siły do tego wracać, ale rozumiał go, też było mu bardzo ciężko. 

Westchnął. I przyciągnął myślami swoją rodzicielkę. Głośno wypuścił powietrze nosem, spoglądając na niebo. Wiedział jedynie, że jego matka jest włoszką — mówiła do niego i rodzeństwa w ojczystym języku naprzemiennie z węgierskim. Ale nigdy nie wspomniała o swojej rodzinie, dopiero gdy byli zmuszeni uciekać z Budapesztu, zdradziła im, że pojadą do Genui, do dziadków, o których istnieniu nie wiedzieli. Nie rozumiał, dlaczego nic im nie powiedziała? Dlaczego ukrywała, że ma rodzinę we Włoszech? Teraz nawet nie wiedział, czy kiedyś znajdzie odpowiedź.

 András postawił kołnierz płaszcza i chuchnął w dłonie, które włożył do kieszeni. Nieustannie uderzał w niego podmuch zimnego wiatru, który szczypał go po twarzy. Nie było przyjemnie, ale postanowił chwilę się rozejrzeć. Stragany były wypełnione różnymi towarami; tkaninami, obuwiem, garnkami. Piekarze i masarze sprzedawali swoje wyroby. Kobiety zajmowały się tkactwem i handlowały własnymi plonami, przetworami, ziołami i kwiatami. Swoje usługi proponowali również szewcy, kowale, siodlarze, rymarze, kuśnierze, stolarze, krawcy i przewoźnicy.

W pewnym momencie podeszła do niego dziewczynka z koszykiem jabłek. Pochylił się nad nią i przyjrzał się jej ciemnym dużym oczom. Mógłby pomyśleć, że to Katalin, gdyby czas zatrzymał się w miejscu. Uśmiechnął się do niej. I wyciągnął dwa czerwone owoce, jedno wrzucił do kieszeni płaszcza. Zapłacił jej i szybko zniknęła mu z oczu. Pokręcił głową i wgryzł się w jabłko, z którego aż wypłynął sok.

Już miał iść w stronę kościoła, gdy w panującym zgiełku do jego uszu dotarła znana mu melodia. Zatrzymał się, ściągnął brwi, próbując sobie przypomnieć. Odwrócił się i zaczął się zbliżać do zebranego tłumu, który składał się praktycznie z samych dzieciaków. Kataryniarz kręcił korbką i wypływała melodia, którą ostatni raz słyszał jeszcze przed wojną. Przez chwilę miał wrażenie, że znów ma dwanaście lat i razem z siostrami wpatruje się w teatrzyk lalkowy, a gdy zaraz się odwróci, zobaczy rodziców, którzy prowadzą wózek z maleńkim Tivadorem.

Nie miał już siły na łzy, a wiatr znów zawiał mu oczy. Pociągnął nosem. Nasunął mocniej kaszkiet na linię brwi. I zaczął się oddalać, głęboko wzdychając. Wyrzucił ogryzek, szukając po kieszeniach papierosów, ale wyciągnął fotografię siostry. Przyjrzał się jej dziecięcej twarzyczce i już nawet nie próbował, wyobrazić sobie jakby teraz wyglądała. Potrząsnął głową, wstrzymując powietrze w płucach. Utracił animusz. Odpuścił, nie widział już szansy na odnalezienie. I postanowił wyjechać razem z Noelem do Nowego Jorku.

— Wybacz mi, siostrzyczko...  

— Dopóki jesteś pod moją opieką, działamy według mojego planu, nie możemy powiedzieć prawdy, wciąż możemy być poszukiwani. Rozumiesz mnie? Obiecaj, że nikomu nie zdradzisz swojej tożsamości... obiecaj! — András potrząsnął jej drobnym ciałem, próbując przekonać ją do słuszności jego decyzji.

— Obiecuję! — Odepchnęła go i spuściła wzrok.

Nienawidziła obietnic. Wszyscy ją zawiedli. Najpierw ojciec, matka, András, a nawet Jakob! Czymże właściwie była obietnica? Po co przyrzekać skoro można nie dotrzymać danego słowa? Jedno słowo miało aż taką moc? Nie, na pewno nie! Gdyby tak było... nic złego by się nie wydarzyło.

Ciężko westchnęła. Tak bardzo tęskniła za ojcem. Nie chciała go zapomnieć, choć z każdym dniem jego obraz stawał się coraz bardziej niewyraźny. Bała się, że w końcu zupełnie wymaże się z jej pamięci. Gdyby tylko to było możliwe... chciałaby znów przytulić się do ukochanego papy.

Miała wrażenie, że utknęła w pętli czasowej. Nie mogła wrócić do przeszłości, nie wiedziała, jaka czeka ją przyszłość. Utknęła w miejscu, w którym nigdy nie powinna się znaleźć. Była sama. I bardzo się bała. Ludzi, których traktowała jak rodzinę, tak nagle stali się dla niej zupełnie obcy. Zwłaszcza jeden człowiek, który nie tak dawno wyznał jej miłość.

 Ukryła się w winnym ogrodzie. Stanęła na szczycie wzgórza, gdy zimny wiatr szarpał jej włosami, które wpadały do wrażliwych oczu. Nie chciała płakać, ale nie miała siły dłużej się powstrzymywać. Czy już powinna się pożegnać? I pogodzić, że więcej ich nie zobaczy? Widywała ich tylko w snach, ale kiedyś będzie musiała się obudzić. Odwróciła wzrok na ścieżkę, która prowadziła do Budapesztu. To tam był jej dom, nie tutaj. Ale co to za dom, w którym nie mieszka najbliższa rodzina. Objęła się rękami i obniżyła spojrzenie, gdy długie włosy ześlizgnęły się z ramion.

— Gdzie jesteś braciszku? Naprawdę mnie zostawiłeś? — zapytała półszeptem, gdy oczy zalśniły łzami. — Tak bardzo cię potrzebuję!

Wciąż nie umiała uwierzyć w słowa Jakoba, który się zarzekał, że jej brat ją opuścił, zostawił i wyjechał. A przecież miał się nią opiekować! Dolna warga zaczęła lekko drżeć, chociaż nie chciała poddać się strachowi. Pociągnęła nosem, zakryła dłonią usta i próbowała uspokoić kołatające serce. Ale zupełnie się roztrząsnęła. Pochyliła się do przodu i upadła kolanami w wilgotną, zziębniętą ziemię.

„Obiecuję, wrócę do was... Najszybciej jak to możliwe, wrócę. Obiecuję!"

 „Przykro mi, Katalin, ale bardzo się spieszymy... Obiecuję, że kupię ci podobnego, jak tylko dojedziemy do Genui".

„Nie martw się, Katalin, przy mnie jesteś bezpieczna. Wszystko będzie dobrze, obiecuję".

Obiecuję, obiecuję, obiecuję! Wciąż tylko słyszała niespełnione obietnice. Może gdyby ich nie słyszała, nie bolałoby teraz tak bardzo? Zacisnęła powieki i starła łzy z policzków. Już dosyć! Przecież nie mogła tak po prostu się poddać. Nie mogła tu zostać i udawać, że nic się nie wydarzyło. Była już dorosła. Dłońmi wyczuła przyspieszone serce, które drżało z tęsknoty. Podniosła wzrok i popatrzyła prosto przed siebie. Wzięła jeden głębszy wdech. Podniosła się z kolan, otrzepała dłonie z ziemi i trawy. Odrzuciła włosy do tyłu, gdy wiatr zaczął ją popychać w stronę domu. Zaczęła wręcz biec. W końcu poczuła, że odnalazła w sobie odwagę.

Otworzyła delikatnie drzwi, w kuchni było pusto. Odetchnęła z ulgą. Chociaż wiedziała, że nie ma zbyt dużo czasu, bo w każdym momencie mogła wejść gosposia. A nie chciała się z nią spotkać. Weszła bezpośrednio do pokoju Jakoba. Nie pozostawił jej wyboru. Gdyby tak bardzo ją kochał, jak mówił, pomógłby jej odzyskać rodzinę. Ale teraz już wiedziała, że sama musi dostać się do Budapesztu i jeszcze raz spróbować się czegoś dowiedzieć. Może András zostawił jej jakąś wiadomość? A może coś mu się stało, może...? Zaprzeczyła, to na pewno zwykłe nieporozumienie. Nawet nie chciała dopuszczać do siebie najgorszego. Nie mogła stracić nadziei, wierzyła, że jeszcze zobaczy się z ukochaną matką, siostrami, Tivadorem i Andrásem.

Zaczęła szukać pieniędzy. Miała już dość, że ciągle musi się o wszystko prosić, choć i tak nikt jej nie słuchał. Otworzyła szuflady i drżącymi dłońmi poprzestawiała zawartość, ale nic nie znalazła. Nawet złamanej monety. Krzyknęła z wściekłości. Rozgrzebała łóżko. Wypuściła powietrze przez rozchylone usta i jednocześnie otworzyła szafę, w której wisiały dwie marynarki, przyszarzałe koszule i spodnie. Włożyła dłoń do kieszeni pierwszej marynarki. Nic. Pusto. Otworzyła poły i zobaczyła, że coś wystaje z wewnętrznej kieszeni. Szybko wyciągnęła.

To była gazeta. Rozwinęła ją i zobaczyła... siebie? Nie mogła uwierzyć, nie widziała wcześniej tego zdjęcia. I wtedy przypomniała sobie, gdy w sierocińcu pojawił się fotograf. Ale kto miałby... przecież nikt nie wiedział, nawet... Nie myślała o tym zbyt długo, gdy w oczy rzucił się podpis.  

„Katalin, odezwij się! Gdzie jesteś? Wciąż szuka cię twój brat, András".

 — András?

Przeczytała raz jeszcze. Jej brązowe oczy wypełniły się łzami. Nie mogła uwierzyć, nie opuścił jej. I wciąż jej szukał. Był w Budapeszcie. To już tylko kwestia czasu... Poczuła jak ogromny ciężar, opuszcza jej ciało. Uśmiechnęła się, gdy krople łez oderwały się od rzęs i wtopiły się w papier. Przycisnęła gazetę do serca, czując ogromną wdzięczność. Wreszcie ten koszmar się skończy! I znów będą wszyscy razem.

Zaskrzypiała podłoga i zobaczyła Jakoba, który stał zupełnie zaskoczony. Skrzywił twarz i ciężko westchnął. Dlaczego o tym zapomniał? Mógł wyrzucić albo spalić gazetę. Nie spodziewał się, że będzie chciała przegrzebać mu pokój. Ale czego właściwie szukała, przecież nic nie mogła wiedzieć o gazecie? Zanim zdecydował się na krok, Katalin już przed nim stała i wbijała w niego gniewne spojrzenie. 

— Oszukałeś mnie! Wiedziałeś, że András mnie szuka i nic mi nie powiedziałeś! Jak mogłeś? — wrzasnęła i rzuciła się na niego z pięściami. Nie powstrzymał jej. Oddała pierwszy, drugi, trzeci cios i nie zamierzała przestać. Był niewiele od niej wyższy, więc bez większej różnicy mogli spojrzeć sobie w oczy, ale Jakob uparcie obniżył wzrok. 

— Chciałem cię chronić... — powiedział cicho.

— Przed kim?! To mój b-brat... — Gardło miała tak ściśnięte, jakby za moment miała się udusić. Pochyliła się, próbując złapać oddech. Tak bardzo bolało ją serce.

Jakob podszedł do niej, chciał ją dotknąć, ale momentalnie się cofnęła. Wyprostowała się, odgarnęła włosy, które przykleiły się do jej mokrej twarzy. Złapała głębszy oddech, ale poczuła, jak zakuło ją w piersi. András czekał na nią w Budapeszcie, a ona żyła sobie spokojnie w Etyek. Jaka była głupia, nikt przecież nie mógł wiedzieć, gdzie jest. Tylko ona mogła go odnaleźć.

— Jak długo o tym wiesz? Odpowiedz! Jak długo jeszcze chciałeś to przede mną ukrywać?! — Była wściekła i popchnęła go pod ścianę. Już nie miała siły płakać. — Nie chcę cię znać, Jakob. Znowu mnie zawiodłeś... — Przełknęła gwałtownie ślinę, ale wciąż nie mogła pozbyć się guli z gardła. Nie chciała dłużej na niego patrzeć i wyszła. 

Od razu podeszła do swojego łóżka i uniosła lekko materac, pod którym ukrywała jedyną pamiątkę po matce. Starła łzy z policzków, chociaż w oczach pojawiły się już kolejne. Trzymała w dłoni broszkę z owalnym granatowym kamieniem. Jej serce przyspieszyło. Zamknęła oczy i powoli wypuściła powietrze. Nigdy nie straciła nadziei, wierzyła, że jeszcze przytuli się do matuli. Zacisnęła dłoń i przyłożyła do serca, gdy usłyszała kroki. Wiedziała, że za moment znów będzie musiała na niego patrzeć.

Jakob stanął w progu drzwi i zobaczył, jak się pakuje. Wyciągała z szafy sukienki i rzucała na łóżko. Przeraził się i nawet nie zwróciła na niego uwagi. Rozumiał, że była na niego zła, ale przecież nie mogła tak po prostu pojechać do Budapesztu. To było niebezpieczne! Była przecież taka krucha, a to miasto mogło ją tylko zniszczyć. Nie powinna jechać zwłaszcza sama, a co jeśli nie będzie umiał jej powstrzymać? Przetarł twarz dłońmi i ciężko westchnął.

  — Co ty chcesz zrobić? — Podszedł bliżej i spojrzał na nią niepocieszony. Była zdeterminowana i nawet na moment nie przerwała pakowania.

— Myślałeś, że tutaj zostanę? — Odwróciła się w jego stronę i zmierzyła go wzrokiem. — Odnajdę brata, a ty już mnie nie powstrzymasz!

Ufała mu i wierzyła, że pomoże jej odnaleźć rodzinę, a przynajmniej brata. W końcu, gdy wkroczyła w dorosłość, zdecydowała się mu powiedzieć tylko skrawek prawdy. Ale więcej nie przeszłoby nawet przez gardło, wciąż bała się nawet o tym myśleć. Miała nadzieję, że tyle wystarczy, jednak tak bardzo się myliła. Jakob wiedział, że András jej szuka i nic jej nie powiedział. Widział jej łzy, a mimo to kłamał, patrząc jej prosto w twarz. 

— Jesteś naiwna, Kata. — Złapał ją za łokieć i ustawił przodem do siebie. Obniżyła wzrok, ale łagodnie uniósł jej brodę. I spojrzał w jej oczy, w których odbijał się ból. Ścisnęło go w żołądku, ale musiał to powiedzieć. Delikatnie przybliżył się i objął jej twarz dłońmi. — Gdzie są ci, których tak bardzo kochasz? Gdzie oni są? Powiem ci, bo wciąż nic nie rozumiesz. Twoja rodzina cię porzuciła, zostawiła...

— Nie! To ty nic nie rozumiesz!

 Oderwała jego szorstkie dłonie. I cofnęła się o krok. Chciała upaść i rozpłakać się jak dziecko, ale nie chciała się tak łatwo poddać. Postanowiła być silna. Zacisnęła mięśnie, chociaż z trudem powstrzymywała już łzy. Stała wyprostowana z wysoko uniesionym czołem, gdy znów się do niej zbliżył. Zapomniała o oddechu, gdy serce próbowało wyskoczyć jej z piersi. Miała wrażenie, że on też to słyszy.

— Po co ci taka rodzina? Kata! Co to za matka, która zostawia dzieci i nie szuka ich przez lata? A twój brat... teraz przypomniał sobie o tobie?! Gdzie był przez tyle lat?

— Nie zapomniał o mnie! Wiedziałeś, że András mnie szuka i udawałaś, że nic nie wiesz. Jak mogłeś?! To przez ciebie nie mogliśmy się odnaleźć!

 Odepchnęła go i zaczęła pospiesznie zawiązywać końce koca, do którego wrzuciła sukienki. Dłonie zaczęły jej się trzęść, ale uparcie ściskała broszkę, która mieściła się w jej pięści. Denerwowała się coraz bardziej, bo nie mogła sobie poradzić, już miała odłożyć ozdobę na wierzchu, gdy poczuła jego oddech.

— Nie chciałem cię stracić, dlaczego nie widzisz, jak bardzo jestem w tobie zakochany. Jesteś dla mnie ważna i pragnę tylko twojego szczęścia. Gdybyś tylko mnie pokochała... moglibyśmy razem stworzyć rodzinę, o której tak marzysz.

Wyprostowała się, krzyżując ręce na piersi. Rzuciła srogim spojrzeniem, kręcąc głową. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Po tym wszystkim, co zrobił, miał jeszcze czelność mówić o miłości?

— Nigdy ci tego nie wybaczę i nie mów jak, bardzo mnie kochasz, bo gdyby tak było, powiedziałbyś mi prawdę!

— Kata...

— Mam na imię Katalin! — krzyknęła mu prosto w twarz.

Już miała wziąć swój pakunek, gdy Jakob chwycił ją za ramiona i potrząsnął. Z przerażenia wyprostowała pięści i wypuściła z dłoni broszkę. Łzy zastygły w jej oczach. Wstrzymała oddech. Była zupełnie zdezorientowana, przeszył ją lęk.

Jakob trzymał dłonie na jej ramionach i spojrzał w napuchnięte oczy, gdy z ciemnych rzęs oderwała się pojedyncza łza, która delikatnie przecięła jej policzek. Momentalnie otrzeźwiał. Puścił ją, cofnął się i obrócił się do niej plecami. Przetarł twarz dłońmi, ciężko oddychając. Zupełnie nad sobą nie panował.

— Nie chciałem cię skrzywdzić, przepraszam.

Katalin podniosła tylko broszkę z podłogi. I szybko przemknęła do wyjścia. Uciekła. Nie chciała być w tym domu ani chwili dłużej.

Pospiesznie wbiegła na puste pole, przedarła się przez zarośla. Wiatr nieustannie plątał już dość poplątane włosy. Para z oddechu wydostawała się przez rozchylone usta. Zatrzymała się dopiero w lesie. Złapała się drzewa, bo obawiała się, że zaraz upadnie. Wciąż nie mogła zaczerpnąć tchu. Szczęka zaczęła jej dygotać. Nie mogła się uspokoić.

I znów wszystko do niej wróciło. Gazeta. András. I twarz Jakoba. Chciała się rozpłakać, gdy usłyszała jego nawoływanie. Odwróciła się i zobaczyła, że biegnie za nią. Przestraszyła się. Serce uderzało o żebra niczym dzwon alarmujący. 

Nie mogła się poddać. Nie chciała, żeby ją dogonił. Naprawdę mógłby ją skrzywdzić? Nie wiedziała, nic już nie wiedziała. Oderwała się od drzewa, choć nogi miała bardzo wiotkie. Nie chciała rzucać się w oczy, dlatego postanowiła przedostać się skrótem przez skarpę. Stawiała duże kroki, przytrzymując się cienkich odrostów drzew. Była już w połowie, gdy znów usłyszała jego głos.

— Katalin!

Odwróciła się i zobaczyła, że stoi już na górze. I wtedy spod jej stopy oderwała się bryła ziemi, straciła równowagę i upadła. Zjechała praktycznie na sam dół. Syknęła z bólu. Momentalnie otworzyła pięść, spojrzała na broszkę i ponownie ją zacisnęła. Przypomniała sobie, jak upadła w sierocińcu. Usłyszała wołanie roztrzęsionego brata, który wyciągnął do niej dłoń. Ale wtedy znów usłyszała głos Jakoba, który już do niej schodził. Nie chciała znów zostać schwytana. Poderwała się z miejsca i wciąż jeszcze chwiejnym krokiem zaczęła się oddalać. Tym razem nie zamierzała się poddać.

Była pod wpływem adrenaliny, nie czuła bólu ani zimna. Wiatr wysuszył jej łzy. Wybiegła z lasu i znów pojawiła się na polu, z którego widać już było większe zabudowania, targ i kościół. Usłyszała dzwony i zwolniła. Bolało ją całe ciało. Oddychała ciężko, ale wciąż nie potrafiła się uspokoić. Zamknęła na moment oczy, które już piekły od wylanych łez. A gdy je otworzyła, zobaczyła Jakoba.

— Dlaczego ukrywałaś, że nazywasz się Katalin Kivaly, od początku mówiłaś, że jesteś Kata.

— Bo się bałam... bałam się przyznać! Mój brat mnie prosił, żebym nikomu nie zdradziła, kim jestem. Ale ty nic nie zrozumiesz!

Chwycił ją za ramiona i zatrzymał. Nie chciał jej skrzywdzić, nie chciał, żeby tak o nim myślała, więc od razu odciągnął ręce i odstąpił krok. Przetarł twarz dłońmi i przyjrzał się jej oczom, które płonęły nie samą nienawiścią, ale ogromną tęsknotą.

— To mi wytłumacz, chociaż nie wiem, czy można cię wierzyć, byłaś tylko dzieckiem, mogłaś sobie to ubzdurać. To normalne, że marzysz o rodzinie...

— Chcieli nas zabić, moją rodzinę! Musieliśmy uciekać, byliśmy już na peronie i dopiero wtedy przypomniałam sobie, że przy kasie z biletami zostawiłam maskotkę. Uparłam się, że chcę ją z powrotem, chociaż moja mama nie chciała się zgodzić. András miał pobiec sam, ale uparłam się i... Gdyby można było cofnąć czas, nigdy bym się nie wróciła po tę głupią maskotkę — powiedziała na jednym oddechu i się rozpłakała. — Nie ma ich w Budapeszcie, András bał się, że nas też znajdą i... więc podaliśmy inne imiona.

— Dlaczego tak długo to ukrywałaś?

Był w szoku, nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Ale wciąż nic nie rozumiał. Dlaczego chcieli zabić jej rodzinę? I kto to był? To było bardziej skomplikowane, niż mu się wydawało. Było mu wstyd, wszystko pokręcił i naprawdę ją skrzywdził.

— A dlaczego ty ukrywałeś, że mój brat mnie szuka?! — krzyknęła drżącym głosem. — Bałam się, rozumiesz, a gdy w końcu ci powiedziałam, to mnie okłamałeś!

Spojrzała mu w oczy, ale nic jej nie odpowiedział. Nie mogła dłużej na niego patrzeć, popchnęła go i znów zerwała się do biegu.

— Nie wygłupiaj się, nie chciałem cię skrzywdzić. Katalin, zaczekaj!

Dotarła na targ, chciała tylko odnaleźć przewoźnika i pojechać do Budapesztu. Była roztrzęsiona. Nie spodziewała się, że tego dnia, będzie aż tyle ludzi. Panował zgiełk i chaos, a mimo to Katalin miała wrażenie, że w tym hałasie nie słyszy nic poza głosem brata, który nieustannie wyciągał do niej rękę. Może już zwariowała? Po rozgrzanych policzkach popłynęły łzy. Uparcie przedzierała się pomiędzy straganami, ale wciąż nie widziała przewoźnika. Gdzie on może być?! Gwałtownie się odwróciła i wpadła na wysokiego mężczyznę z naciągniętym kaszkietem na głowie. Przewróciła się, upuszczając przed jego stopami broszkę.




Witajcie kochani w siedemnastym rozdziale! 

I jak wrażenia? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top