XIV. Powrót do domu


Edoardo nie chciał spać w swoim mieszkaniu, zwłaszcza po tym, co powiedział Aurelii. Znów wybrał ucieczkę, chciał ostudzić emocje. Jednak dokądkolwiek by nie poszedł, sumienie nie pozwalało mu zapomnieć wypowiedzianych słów, które jak mantra odtwarzały się w jego umyśle. Dlaczego to powiedział? Nie wiedział. Nie zamierzał się usprawiedliwiać.

Próbował zapanować nad własnymi emocjami, starał się utrzymać w sobie gniew, ale w końcu odpuścił, poddał się i wybuchnął. Wylał na nią całą swoją złość i gorycz. Wiedział, że ją skrzywdził. Był tego świadomy. Dlatego uznał, że powinien zniknąć. Zostawił ją pod opieką Sáry, żeby chociaż wieczorem miała od niego spokój.

 Wierzył, że alkohol pomoże mu zapomnieć albo, że chociaż załagodzi jego myśli i uciszy uczucia. Niestety znów się pomylił. Wciąż się niczego nie nauczył? Nieustannie powtarzał ten sam błąd, jakby wymazywał z pamięci poprzednie pomyłki. I znów polewał spirytusem swoje otwarte rany. Zaciskał zęby i pozwalał sobie na ból. Nie umiał przestać. Nie potrafił się uwolnić. A może tylko się okłamywał?

Tak długo powtarzał kłamstwo, że w końcu uznał je za prawdę. Dlaczego więc czuł się tak bardzo wykończony? Przecież powinien być szczęśliwy. Mieszkał daleko od rodziny i wydawało mu się, że tak będzie lepiej. Może tylko tak mu się wydawało?

 Wyjechał na studia do Paryża, gdy miał siedemnaście lat. Trwonił pieniądze na rozrywki, kobiety i używki. Żył wygodnie na utrzymaniu hrabiego, który dając wszystko najmłodszemu, chciał zapomnieć o swojej jedynej córce. Jednak gdy wszyscy dowiedzieli się, że będzie ojcem bękarta, bardzo szybko został odcięty od pieniędzy. Stracił w oczach ojca, który przestał mu ufać. Edoardo nie zamierzał rezygnować z emigracji. Nie chciał wracać do Genui, błagać rodziców o wybaczenie i udawać idealnego syna, jak Lorenzo. Chciał udowodnić, że poradzi sobie bez pomocy innych, a zwłaszcza ojca. Chociaż nie skończył studiów, został szanowanym i bardzo cenionym marszandem. Nauczył się żyć w Paryżu. Bez najbliższych i bez miłości, która przestała dla niego istnieć. Wydawało mu się, że się uwolnił. A może tylko mu się wydawało?

Otworzył drzwi kamienicy i wszedł do środka. Chciał się w końcu odświeżyć i przebrać. Był spragniony i wciąż doskwierał mu ból głowy. Głęboko westchnął. Odsłonił rękaw płaszcza i spojrzał na zegarek. Wiedział, że będzie musiał się skonfrontować z Aurelią. Nie powinna usłyszeć od niego takich słów, nie w taki sposób. A może dobrze się stało, w końcu odjedzie i znów odzyska upragniony spokój.

 — Panie Edoardo... — zawołał do niego dozorca kamienicy.

— O co chodzi? — zapytał, zatrzymując się na pierwszym stopniu schodów.

— To pańskie klucze.

Edoardo od razu sprawdził kieszenie, z których wyciągnął swoje. Był zdezorientowany, ściągnął brwi i spojrzał pytająco na dozorcę.

— Zostawiła je ta młoda kobieta z dziewczynką, powiedziały, że już nie będą im potrzebne — wyjaśnił zniżonym głosem i oddał mu zapasową parę kluczy.

— Mówiły coś jeszcze?

— Bardzo się spieszyły, a ta mała bardzo...

— Dziękuję — przerwał. Nie chciał już nic więcej usłyszeć.

Uśmiechnął się do starszego mężczyzny, ale jak tylko odwrócił się ku schodom, uśmiech zniknął. Czy to możliwe? Aurelia naprawdę wyjechała? Nie wiedział, czy może w to wierzyć. A może nie chciał? Zatrzymał się przed swoimi drzwiami i nastawił ucho. Usłyszał tylko głuchą ciszę. Czyżby znów przyszła go nawiedzać? Przekręcił klucz w drzwiach i zobaczył puste mieszkanie. Nieśmiało przekroczył próg, jakby czegoś się obawiał. Właściwie co go tak bardzo przerażało? Przecież wciąż powtarzał, że potrzebuje spokoju, nie powinien się więc dziwić, gdy w końcu go otrzymał. Rzucił klucze na stolik, na którym dostrzegł kawałek papieru.

Najrozsądniej byłoby nie pisać wcale. Chociaż pan nie zasłużył, uznałam, że mimo wszystko powinien pan wiedzieć. Gdy czyta pan ten list, jesteśmy już w drodze do Genui. Aurelia przyjechała do Paryża tylko dla pana. A pan znów ją odrzucił i okrutnie skrzywdził. Kocha pana całym sercem, które tak łatwo pan złamał. Nie chciała dłużej zostać w Paryżu, nic ją nie przekonywało. Nawet spędzenie czasu z Emese i Alberto. Chciała już wracać. Przykre, że wciąż nie potrafi pan otworzyć dla niej swojego serca. Proszę przynajmniej o tym pomyśleć, jeśli zrozumienie jest dla pana zbyt trudne. Nie wiem, czy będzie w stanie panu wybaczyć. Ten wyjazd nie przyniósł jej nic dobrego.

Sára

Wypuścił list z dłoni, pozwalając, żeby delikatnie opadł na podłogę. Dopiero po chwili dotarły do niego słowa Sáry. Wyjechała. Naprawdę wyjechała. Myślał, że jest tak uparta, że wciąż będzie chciała tu być. Ale kto chciałby być blisko człowieka, który obwiniał cię o zniszczenie życia?!

Zupełnie niespodziewanie został wyrwany ze swoich przyzwyczajeń, a jego nudną codzienność zaburzyła mała dziewczynka. Tak bardzo namieszała swoim istnieniem? Aż tak się jej obawiał? Przecież pragnęła tylko jego miłości. Uciekał przed nią przez całe jej życie. Ale czy ta ucieczka gdzieś prowadziła?

Tylko przez krótką chwilę czuł uwolnienie, a później znów odzyskiwał świadomość, która nie pozwalała mu zapomnieć. Nie radził sobie. Chociaż wciąż nie umiał się do tego przyznać. Kłamstwem próbował zatuszować swoje uczucia. Ale przecież, żeby kochać, wystarczy tylko otworzyć i wsłuchać się w głos serca.

Poszedł do kuchni, ale zamiast wody zaczął szukać butelki z bursztynowym trunkiem. Wziął pierwszą z brzegu szklankę i nalał sobie ponad połowę. Wypił duszkiem, jakby chciał ugasić swoje pragnienie. Znów pragnął zapomnieć, a może zaczął już świętować? Ponownie napełnił szklankę, ale zanim przystawił trunek do swoich ust, wbił spojrzenie w barwę, która w świetle przybierała żółtawy odcień. Przypomniał sobie, gdy był dzieckiem, a matka podawała mu ziołowy napar, chociaż przyprawił go o mdłości, pomagał na dolegliwości. Taki ładny kolor, który niewinnie mienił się w szklance, był również jego lekarstwem, a może już tylko przekleństwem?

Ponownie opróżnił szklankę, ale nawet na moment nie poczuł się lepiej. Może nie umiał już siebie uzdrowić? Ból głowy coraz bardziej się nasilał. Nie mógł już wytrzymać. I śródręczem dłoni złapał skroni, które próbował wręcz zgnieść. Byle tylko nie czuć już bólu. Byle tylko zagłuszyć szepty, które powtarzały, że popełnił błąd.

 Wszedł do swojej sypialni, w której od ponad tygodnia spała Aurelia. Zawahał się, żeby się położyć. Zaczął się tylko wpatrywać w łóżko, które przesiąkło jej zapachem. Momentalnie poczuł uderzenie gorąca, serce przyspieszyło. Rozluźnił więc kołnierz. Ale wciąż miał wrażenie, że nie może złapać oddechu. Nie miał już siły. Przez lata wolał stać z daleka. Tak przecież miało być bezpiecznie. A może to był błąd?

Ale przecież tego chciał! Chciał, żeby wyjechała. Chciał, żeby zniknęła z jego życia. Przecież wciąż powtarzał, że nie potrafi być ojcem. Powinien się cieszyć, w końcu odzyskał swój spokój. Dlaczego więc czuł się tak dziwnie? Jakby nie był sobą?

Właściwie kim był? Skoro nawet nie chciał być sobą? Kim był Edoardo Di Carlo? Wiedział tylko, kim nie był. Oparł się plecami o ścianę i skrzyżował dłonie. Głęboko westchnął. Podniósł wzrok na sufit. I przyciągnął myślami twarz uśmiechniętej dziewczynki. Pragnęła tylko jego miłości. Nie chciała niczego w zamian. Tylko miłości. A on nawet odrobiny czułości nie potrafił jej dać.

 Nie zasłużył na jej miłość ani na dobroć. Nie zasłużył na nią. Skrzywdził ją, choć tym razem to ona go opuściła.

„Ty i twoja matka zniszczyłyście mi życie! Obie jesteście moim największym koszmarem, ty nawiedzasz mnie w dzień, a ona w nocy! Nie chciałem być ojcem, nie powinienem nim w ogóle zostać, a ty miałaś się nigdy nie pojawić! Rozumiesz, mnie? To był błąd, że tutaj przyjechałaś! Nigdy się nie zmienię, im wcześniej to zrozumiesz, tym lepiej dla ciebie. Nigdy nie będę takim ojcem na jakiego zasłużyłaś!"

Zsunął się plecami po ścianie. Nie powinien tak mówić. Nie powinien się wtedy w ogóle odzywać. Podniósł wzrok na sufit, chociaż łza zdążyła się już uwolnić i spłynęła po jego rozgrzanym policzku. Nim jednak ją starł, zastygł w miejscu. I wstrzymał oddech. Miał wrażenie... nie to niemożliwe! Jakby przez mgłę zobaczył Clarę w długiej śnieżnobiałej sukni i rozpuszczonych jasnych włosach. Lekko się wzdrygnął, gdy przykucnęła przed nim. Delikatnie dotknęła jego mokrego policzka, łagodnie się uśmiechając. A on nie potrafił oderwać od niej wzroku.

— Ty przecież nie żyjesz, nie żyjesz...

— Czy gdybym wciąż żyła doceniłbyś swoje życie? 

Przetarł twarz dłońmi i wyostrzył wzrok. To była tylko wyobraźnia, ale jakże rzeczywista. Wydawało mu się, że ją widzi i słyszy jej głos. Napełnił płuca powietrzem i próbował się uspokoić. Już podnosił się z podłogi, gdy dostrzegł coś pod łóżkiem. To była porcelanowa laleczka; rozbita, porzucona i zapomniana. Zupełnie jak Aurelia.

Przeklinał siebie. Skrzywdził własne dziecko. Nie potrafił pozbyć się obrazu jej rozpaczy. A może tak jest dobrze? Zapomni o nim. W końcu jego matka i siostra wychowają ją na dobrego człowieka. On nie był jej potrzebny.

A jednak. Czuł, że zawiódł. Ale dlaczego tak się czuł, skoro uważał, że mu nie zależy na miłości córki? Dlaczego wciąż o niej myślał? Przecież powinien się cieszyć.

Jakaś siła sprawiła, że usłyszał jej wołanie. Echo jej wołania oddalało się za każdym razem, gdy się do niej zbliżał.

„Papo!"

Podszedł do zamkniętych drzwi. I znów usłyszał jej głos. Czyżby wróciła? Może wcale nie wyjechała. Może tylko mu się wydawało?

Wtedy usłyszał pukanie do drzwi.

— Aurelia?

 ☙

Alberto trzymał jedną ręką Aurelię, a drugą ściskał dłoń żony. Drzwi otworzyła służąca, a oni razem przekroczyli próg rezydencji Di Carlo. Tuż za nimi weszła Sára.

Wolała usunąć się w cień. Nawet uśmiechem nie próbowała zamaskować swoich emocji. Przez cały powrót myślała tylko o Aurelii i jej ojcu, który znów ją odrzucił. Liczyła, że Edoardo dostrzeże swoją córkę, tymczasem zranił ją jeszcze bardziej. A przecież pragnęła tylko jego miłości, niczego więcej. Może nie powinni przyjeżdżać do Paryża? Przynajmniej Aurelia wciąż miałaby nadzieję, którą teraz zupełnie straciła. 

— Mój pierwiosnek wrócił! — zawołała Costanza, widząc swoją najmłodszą wnuczkę w towarzystwie Emese i Alberto. Podniosła się z fotela i rozprostowała ramiona, w których momentalnie znalazła się Aurelia.

Hrabina przytuliła ją i ucałowała. Cieszyła się, że wróciła. Tęskniła za nią, choć nie chciała o tym głośno mówić. Pierwszy raz przeżyły ze sobą dłuższą rozłąkę, od narodzin Aurelii zawsze była blisko niej. Bardzo ją kochała, pragnęła, żeby niczego jej nie brakowało. Ale nie mogła zastąpić jej matki, która odeszła zbyt wcześnie.

Modliła się, żeby przyjazd Aurelii do Paryża coś zmienił. Ale może znów tylko się łudziła? Z powrotem usiadła w fotelu, wzięła dziewczynkę na kolana i zaczęła gładzić jej długie jasne włosy. Nie chciała dopuścić do siebie złowieszczych myśli, które przecież nie musiały się spełnić, wolała naiwnie wierzyć.

Hrabina ucałowała ją w głowę i otoczyła ramieniem. Powoli kołysała bujanym fotelem, gdy podeszła bliżej jej najstarsza wnuczka z mężem.

— Witaj babciu. — Przywitał się Alberto i razem z żoną ucałowali jej dłoń.

— Jak się czujesz?

Emese przykucnęła przy jej fotelu, gdy hrabina lekko się do niej nachyliła, pogładziła ją po policzku. I delikatnie się uśmiechnęła. Odetchnęła głęboko, napełniając płuca powietrzem. Nie odpowiedziała na pytanie, tylko przeniosła wzrok na Oliveto.

— Opowiedzcie mi lepiej, jak było w Paryżu.

Oboje usłyszeli ekscytacje w głosie hrabiny. Alberto tylko się uśmiechnął. I spojrzał na swoją żonę, która lekko się zawstydziła. Wciąż milczeli. Widzieli Aurelię, która tuliła się do babci, zakrywając swoją twarz rozpuszczonymi włosami. Nie chcieli teraz mówić o sobie, gdy widzieli jej smutek. To nie był odpowiedni moment. Tak bardzo było im jej żal. Ten wyjazd miał przynieść jej radosne chwile, piękne wspomnienia, w końcu miała poczuć się kochana przez ojca. 

— Rozumiem — odezwała się do nowożeńców. — To może ty, Aurelko, opowiesz mi, jak było w Paryżu? — Odwróciła dziewczynkę do siebie. Odciągnęła z jej twarzyczki długie już lekko poplątane włosy. I ujrzała zaczerwione wciąż szklące się szafirowe oczęta i zaróżowione policzki poprzecinane łzami. — Moja kruszynko, co się stało? — Podniosła spojrzenie na Alberto i Emese i jeszcze mocniej utuliła ośmiolatkę. Cała drżała. Już się nie powstrzymywała. Płakała tak gorzko, że nie mogła złapać tchu. Zaczęła się dusić, gdy pojedyncze kosmyki wpadały jej do ust.

Emese znów przykucnęła i delikatnie pogłaskała kuzynkę po dłoni. Wciąż milczała, choć myśli nie dawały jej spokoju. Nie wiedziała, jak ma to powiedzieć, jak wytłumaczyć, jakich słów użyć, żeby jeszcze bardziej nie zranić Aurelii. Nie chciała kłamać, a jednocześnie wiedziała, że nie powinni zatajać przed hrabiną, że jej własny syn znów odrzucił swoją córkę. Odwróciła się do męża, prosząc go o wsparcie.

— Powinniśmy zaczekać z tą rozmową — zaproponował Alberto. I uspokajająco położył dłoń na ramieniu żony.

Dziewczynka powoli oderwała się od piersi babki, mocno starła łzy z twarzy, które wręcz zostawiały wypalony ślad na jej skórze. Pociągnęła nosem, wciąż próbując wyrównać oddech. Łagodnie spojrzała na Emese i Alberto, gdy z jej oczu znów oderwały się palące ją łzy.

— Mój papa mnie nie kocha, on mnie nienawidzi!

Zeszła z kolan babki i prędko wybiegła po schodach do swojej sypialni. Zatrzasnęła za sobą drzwi i schowała się pod łóżkiem. Rozpłakała się z żalu, złości i bólu. Tak bardzo kochała swojego ojca, a on ją nienawidził. Gdyby tylko żyła jej matka, nie czułaby się teraz taka samotna. Bardzo za nią tęskniła. Dlaczego musiała umrzeć? Dlaczego ją opuściła? Pragnęła się do niej przytulić, choć nawet nie wiedziała, jak wyglądała. Czuła jednak, że nigdy nie potraktowałaby, jej tak jak uczynił to jej ojciec.

— Co się tam stało? Mówcie natychmiast! — Hrabina gwałtownie podniosła się z fotela, poczuła tylko, jak zawróciło się w jej głowie i zachwiała się w miejscu. Jednak przed upadkiem uchronił ją Alberto, który pomógł jej usiąść.

— Babciu, lekarz zabronił ci się denerwować. — Emese poddała jej szklankę wody i lekarstwo na serce. 

— Jak mam się nie denerwować, gdy mój syn... to przez niego, prawda? Co on znowu wyczynił?

— Powiedział, że zniszczyła mu życie...— Nic więcej nie musiał mówić, to wystarczyło, żeby zrozumiała.

— Och, moja biedna dziewczynka — złapała się za serce. Znów ją zawiódł. Znów zawiódł swoją córkę. Wciąż niczego się nie nauczył. I tylko odrzucał jej miłość. Dlaczego tak bardzo oddalił się od rodziny? Czego wciąż się bał? — Miałam nadzieję, że przemówię mu do rozsądku, ale nie potrafiłam... zawiodłam. — Odwróciła spojrzenie i przetarła kąciki oczu. — Idźcie do Aurelii, nie powinna być teraz sama.

 ☙

Costanza nie mogła przestać myśleć o swoim najmłodszym synu. Nie pojmowała, dlaczego wciąż był taki uparty? Co się z nim stało? Czy to Paryż tak go zmienił? A może nastąpiło to znacznie wcześniej?

Umknęło jej tyle chwil. Łatwiej było nic nie widzieć i na nic nie zważać. Przymykała oczy na jego przewinienia. Usprawiedliwiała jego wybryki. Unikała kłótni. Jej serce krwawiło, gdy ją ranił. Ale za każdym razem mu wybaczała, bo był jej synem. Dopiero po latach zrozumiała, że to był błąd.

Zerwał z rodzinną tradycją, gdy postanowił studiować w Paryżu nie w Rzymie tak jak jego brat, ojciec, stryjowie i dziadek. Chociaż Ferdinando był niezadowolony, ostatecznie się zgodził i pozwolił mu wyjechać.

W Paryżu Edoardo bardzo szybko przestał interesować się nauką. Zamiast uczelni wybierał dom rozpusty. Poznał smak mocnego alkoholu, używek i ciała pięknych kobiet. Gry w karty — choć przyniosły mu kilka wygranych, sprawiły, że popadł w długi, które hrabia spłacał w ukryciu przed małżonką. Przymykał oczy, uważając, że jest młody i musi się wyszaleć. 

Rozkochał w sobie młodziutką służkę, ale nic nie powiedziała. Gdy dowiedziała się o brzemiennym stanie Clary, postanowiła ukryć swoją złość, słowem nie odzywając się do syna. Wierzyła, że to Bóg przysłał na świat to niewinne dziecię. Miała nadzieję, że narodziny wnuczki sprawią, że zostawi przeszłość za sobą. Ale tak się nie stało. Zawiódł ją, a mimo to znów przymknęła oczy, gdy postanowił oddalić się od swojej córki. Jednak teraz miała już dość! Nie zgadzała się, żeby Edoardo tak traktował Aurelię. Jak on mógł tak postępować?

 — On jest taki sam jak ty, nie wypieraj się, Ferdinando. Tak samo obawia się miłości swojej córki, tylko twoja córka wiedziała i była kochana!

— Chcesz zrzucić winę na mnie? Czy to ja zaciągnąłem go do łoża z naszą służbą? — Spojrzał na nią z wyrzutem i brakiem zrozumienia. Dlaczego tak pomyślała? Dlaczego obarczała go całą winą, czy ona go nie rozpieszczała? A może już o tym zapomniała? Odwrócił się do niej plecami, nie chciał się denerwować, ani tym bardziej kłócić. Znał jej problemy z sercem, z którymi zmagała się od wielu lat, choć w ostatnim czasie bardziej się nasiliły. Wolał odpuścić. — Powinnaś odpocząć, Costanzo, zaczynasz bredzić. — powiedział markotnie.

— Aurelia jest naszą wnuczką i dopóki żyję, nie pozwolę jej skrzywdzić! — Przez całe swoje życie odpuszczała, odsuwała się w cień, z ogromną pokorą słuchała się innych, nauczono ją bowiem, że to mężczyzna ma zawsze rację. Ale już wystarczy! — Nie mogę patrzeć jak nasz syn ją rani. Na własnej skórze odczuła brak miłości ojca. Przecież to tylko dziecko! — krzyknęła, próbując zwrócić uwagę męża. Jednak Ferdinando wciąż stał niewzruszony z dłońmi splecionymi na plecach, wpatrywał się w jeden punkt za oknem. — Boże, gdzie popełniłam błąd? Dlaczego mój syn nie potrafi pokochać własnego dziecka?

— Błędem było, że pozwoliłem mu na wyjazd do Paryża — mruknął i spojrzał na nią przez ramię. — Powinien studiować w Rzymie tak jak Lorenzo!

— Edoardo nigdy nie był i nie będzie taki jak Lorenzo — zaznaczyła stanowczo.

— Za dużo mu pozwoliliśmy i to był nasz błąd, Costanzo! — Odwrócił się i stanął naprzeciw żony, która otoczyła się ramionami i pokręciła głową. — Lorenzo zawsze był posłuszny i nie sprawiał nam większych problemów. Ukończył studia w Rzymie, ożenił się z hrabianką Sofią Reginelli i założył własną rodzinę. Jest ambitny, sumienny i pracowity. Przejął większość moich obowiązków. Jestem pewny, że w odpowiednim czasie godnie mnie zastąpi — powiedział dumnie. — Szkoda tylko, że nie przekonał Giovanniego do studiowania w Rzymie.

— Lorenzo podążył drogą, którą ty mu wskazałeś...

— I jako jedyny nie wyszedł na tym źle! 

Przybrał purpury na twarzy, mocno zacisnął szczękę. I uderzył dłonią o blat stołu. Spojrzał w jej zielone oczy, które zabłysły większym gniewem od niego. Myślał, że ją przestraszy i rozejdą się do swoich sypialni. Ale nawet nie drgnęła. Westchnął ciężko. Musiał ochłonąć z napływu złości i rozczarowania. Już chciał wyjść, jednak Costanza nie zamierzała tak łatwo odpuścić.

— Mam już dość, Ferdinando. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że to ty stoisz za rozbiciem naszej rodziny? To przez twoją upartość i dumę...

— Co ty chcesz mi teraz wmówić? Miałem zerwać umowę z Oliveto i pozwolić, żeby Edvige wyszła za węgierskiego żołnierza, tylko dlatego, że się zakochała? 

Poczuła, jak uginają jej się kolana. Oparła się plecami o ścianę i wstrzymała oddech. Minęły już ponad dwie dekady. A miała wrażenie, jakby to było wczoraj. Jakby znów miała osiemnaście lat i podsłuchiwała rodziców, którzy chcieli zdecydować o jej przyszłości. Pamiętała siłę tamtej dziewczyny, dlaczego więc teraz poczuła się taka słaba? Po co do tego wracali? Po co otwierali stare rany? Dlaczego akurat teraz?

— Gdybyś wtedy odważył się i do nich podszedł...

— O czym mówicie?

Edvige odezwała się przez zaciśnięte gardło. Spojrzała na matkę, która łagodnie się do niej uśmiechnęła. I na ojca, który odwrócił od niej wzrok. Milczeli. Nawet nie patrzyli na siebie. Może zastanawiali się, co mają jej powiedzieć, a może nic nie chcieli mówić? Może znów woleli uniknąć rozmowy?

— Co to znaczy?

Przerwała ciszę. Podeszła bliżej i zatrzymała się w miejscu. Poczuła wewnętrzne zderzenie sprzecznych emocji. Wzięła głęboki oddech, ale to nic nie dało. Miała wrażenie, że zaraz serce wyskoczy jej z piersi. Dlaczego tak bardzo się denerwowała? Przecież to wcale nie musiało nic znaczyć?

 — Ojciec był w Budapeszcie...— urwała i spojrzała na hrabiego, który odwrócił się do nich plecami. Poczuł się niepewnie, znów ogarnęła go żałość i gorycz. Nie lubił wracać do przeszłości, wolał zostawić ją za sobą. — Pod koniec lata tysiąc dziewięćset pierwszego roku. Widział was razem na ogrodzie. Ciebie, Vilmosa, maleńkiego Andrása i twojego teścia.

Edvige poczuła, jak pojedyncza łza oderwała się od rzęs i delikatnie spłynęła po jej policzku. Zasłoniła dłonią drżące wargi. Nie mogła uwierzyć. Czy na pewno dobrze usłyszała? Może tylko się przesłyszała? Może usłyszała tylko to, co chciała usłyszeć. Jej ojciec był w Budapeszcie, próbował wyciągnąć do niej dłoń. Chciał jej wybaczyć. A ona przez szesnaście lat, które spędziła na obczyźnie, wyrzucała ich ze swojej pamięci. Karmiła się żalem i złością, nawet przez moment nie pomyślała o pogodzeniu.

— Myślisz, że pozwoliłby oddać swoją jedyną córkę, komuś, kto mógłby cię skrzywdzić? Ojciec cię kocha i nigdy nie przestał — zapewniła hrabina, która zbliżyła się do córki. Spojrzała w jej zaszklone oczy i dotknęła mokrych policzków.

— Zastąpiłaś nas zupełnie obcymi ludźmi. Z dnia na dzień po prostu się nas wyparłaś, zapomniałaś o rodzicach... — załamał mu się głos. — chociaż my nigdy nie zapomnieliśmy o tobie. — Nie chciał już nic więcej mówić. I wyszedł.






Witajcie kochani w czternastym rozdziale!  

Cieszę się, że dotarliście do końca.  I co uważacie? Mam nadzieję, że wam się podobało. 

Dziękuję wam bardzo za komentarze i gwiazdki, to bardzo motywuje do pisania. 

Chciałabym się pochwalić, że "Więzy rodzinne" zyskały nową okładkę, która stworzyła Hon-Moon Hon-Moon.  

 Jeszcze raz bardzo Ci dziękuję, jestem zachwycona <3



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top