Rozdział 13 MARATON


Wśród ciemności i mgły nie czułem się najlepiej. Brakowało mi rodzinnego ciepła, codziennej rutyny. Zaczynałem żałować, że narzekałem na moje dotychczasowe obowiązki i towarzystwo. Były one niczym, przynajmniej w porównaniu do tego miejsca. Jedynie gwiazdy niczym nie różniły się od tych z naszego siedliska. Patrząc tęsknie w gwieździsty nieboskłon, rozmyślałem nad moim dalszym losem. Czy Laguna przebaczy mi i sobie to, że już nigdy nie pofrunie? Co ją czeka? Nigdy nie widziałem smoka bez skrzydła. Laguna przestanie funkcjonować w społeczeństwie. Załamie się, a to będzie moja wina.

Wyobraziłem sobie gniew Alfy oraz zawiedzione oczy mojego rodzeństwa. Powinienem świecić przykładem i godnie nas reprezentować.

Zamknąłem oczy, chcąc wymazać to z pamięci.

"Może spaczenie wpłynęło też na jego czucie..."

Jestem spaczony.

Tak twierdzą wszyscy, nawet Koral, więc czemu się temu opierać? W końcu mają rację. Uśmiechnąłem się szeroko. Mogę im to nawet udowodnić.

Zabiję ją. Zabiję Koral, potem Hekate, potem Milesa, potem Alfę, potem Corvira...

W środku poczułem ciepło. Nagły przypływ energii orzeźwił moje zmysły. Otworzyłem szerzej oczy, patrząc jak gwiazdy lśnią jaśniej, a dookoła pachnie ziemią i wiatrem. Z gardła wyrwał mi się stłumiony ryk.

Nie potrzebuję ich, ucieknę z rodzeństwem i nikt nas nie znajdzie. Oto, co robią potwory.

Do głowy uderzyła mi fala furii, sprawiając, że obraz znów zawirował. Ból także się pojawił. Potrząsnąłem głową. Muszę to powstrzymać. Nogi same podniosły mnie w górę. Przestałem kierować ciałem! Kończyny skierowały się w bok, plącząc się między sobą. Nawet kiedy rozłożyłem skrzydła, nie odzyskałem równowagi. Podszedłem kilka kroków w przód, potem nagle przystanąłem. Poczułem, że powoli odzyskuję kontrolę. Natychmiast to wykorzystałem i opadłem na ziemię.

Zaczynałem poważnie martwić się o swój umysł. Wszystkie te wydarzenia źle na mnie wpłynęły. Obejrzałem się, by sprawdzić, czy z Laguną wszystko w porządku. Jej czerwone niczym krew łuski było widać spod pokrywy mgły. Uspokoiłem się trochę, ale nie mogłem długo usiedzieć w miejscu. Nie czułem zmęczenia, co było kolejną rzeczą, która mnie zaskoczyła. W brzuchu zaczęło mi niemiłosiernie burczeć. To przypomniało mi, że ja także mam swoje potrzeby. Żołnierze Hekate musieli gdzieś zostawić swoje łupy...

Wstałem, jednak nie ruszyłem się z miejsca. Nie chciałem znowu zostawiać Laguny samej. Jeśli ona zginie, to i moje losy są policzone. Żołądek znowu dał o sobie znać. Z głodu zabolał mnie brzuch. Obiecałem sobie, że nie odejdę zbyt daleko.

Ruszyłem. Wiatr świszczał mi w uszach, choć starałem się go zignorować. Kiedyś słyszałem, jak jeden ze starszych smoków opowiadał smoczętom, że wiatr to osoba. Strzeże nas, kieruje lotem i zsyła zwierzynę. To on pomaga nam odnaleźć drogę po śmierci, prowadzącą do Krainy Wiecznych Owoców. Wszyscy idziemy tam po śmierci. Jedynie nielicznym wiatr nigdy nie sprzyjał...

Węsząc w powietrzu, nie mogłem znaleźć niczego w miarę zjadliwego. Jeśli nie chciałem się stąd oddalać, musiałem zadowolić się... trawą? Kamieniami? Da się to w ogóle zjeść? Obróciłem się, pamiętając o dzielącej mnie odległości od rannej smoczycy. Chwyciłem zębami kępkę nijakiego mchu i zacząłem go żuć. Miał mdły, niedobry smak i rozdrabniał się z łatwością. Większość utknęła mi w gardle, gdy próbowałem to przełknąć. Zakrztusiłem się i wyplułem zielsko. Ayumi miał rację mówiąc, że nie jesteśmy roślinożercami. Kamienie wydawały się jeszcze gorszym pomysłem.

Spojrzałem na czerwony grzbiet Laguny. Odleciałbym tylko na chwilkę, złapałbym tylko coś, co można zjeść i wrócił. To nie mogło potrwać długo! Po chwili zastanowienia wzbiłem się w powietrze. W myślach wysłałem cichą prośbę do wiatru, by pomógł mi znaleźć jedzenie.

Świeża bryza powiała mi w pysk, niosąc nowe zapachy. Byłem wprawnym łowczym, przecież robiłem to na co dzień. To zajmie mi kilka chwil.

Wzleciałem wyżej, ponad wszechobecne chmury. Przebiłem pokrywę chmur i zawisłem na chwilę w powietrzu. Widok czystego księżyca napełnił mnie nową nadzieją. Wyglądał on inaczej niż na naszej wyspie. Żeby nie opaść w dół, zamachałem skrzydłami. Patrzyłem się z zachwytem w krajobraz, gdy coś przemknęło przez gwiazdy. Zlewało się z otoczeniem i było szybkie. To na pewno nie kaczka. Zlęknąłem się. Przypomniały mi się tajemnicze sylwetki widziane wcześniej. Co ja w ogóle robiłem? Miałem tylko zapolować, a nie zapuszczać się nie wiadomo gdzie. Jestem sam i muszę być odpowiedzialny, jeśli chcę przeżyć.

Lekceważąc czarny kształt, zanurkowałem we mgłę. Jeśli zapomniałem, gdzie leży wysepka, to już po mnie. Zacząłem robić się coraz bardziej nerwowy, bo krążyłem w powietrzu dobre kilka chwil. Panicznie rozglądałem się za jakąkolwiek skałą. Dreszcz przeszedł mi po karku, gdy usłyszałem szelest za sobą.

Spokojnie, tylko się nie odwracaj.

Przyspieszyłem, mając nadzieję, że to tylko powiew wiatru spłatał mi figla. Jednak nie pomogło to na długo. Za moimi plecami znów coś przemknęło i zaraz ucichło. Nie mogłem nic zobaczyć z powodu tych okropnych chmur. Wykorzystałem powierzchnię całych moich skrzydeł, by nabrać prędkości. Dodatkowo robiłem nagłe zwroty lub nieoczekiwane opadnięcia, byleby tylko zgubić to coś.

Uświadomiłem sobie, że jeśli był to drugi smok, moje szanse na przeżycie są raczej marne. Przecież nie znałem wyglądu, a tym bardziej umiejętności żadnego z innych gatunków smoków. Kawałek skały przemknął mi koło oka. Nastąpiło to tak szybko, że zrozumiałem, z jaką prędkością leciałem. Gwałtownie zatrzymałem się, pociągając za sobą łapy i ogon. Zawróciłem na złamanie karku i dopadłem lądu. Przystanąłem, łapiąc oddech. Miałem nadzieję, że trafiłem na dobry kawałek ziemi. Rozejrzałem się i z ulgą odnotowałem obecność smoczycy. Chciałem do niej podbiec i opowiedzieć jej o tym, co widziałem, ale ona nadal spała. Odetchnąłem, ale nadstawiłem uszu. Znowu ten świst. Na lądzie poczułem się trochę pewniej, więc tym razem odważnie rozejrzałem się wokół. Ciągle tylko czerń, czerń i mgła.

Kolejny szum rozległ się za mną. Odskoczyłem w tył, szczerząc zęby. Z tyłu głowy przemknęła mi myśl, że wcale nie chcę walczyć. Nie powinienem... Wyprostowałem się, ale zostawiłem pazury w gotowości. Mgła przesuwała się swoim wolnym tempem, jak gdyby nie miała ochoty odsłaniać widoków. Nie mogłem stąd uciec, nie miałem gdzie się schować. Pozostało mi jedynie czekać.

Silny podmuch powietrza przemknął obok mnie, przechylając mnie w bok, a także sprawiając, że mgła przerzedziła się. Przymknąłem oczy, stawiając opór powietrzu. Było to tym trudniejsze, że skrzydła ciągnęły mnie do tyłu. Wbiłem pazury w ziemię, nie rozumiejąc, co ten wiatr może oznaczać. Może... może chce mi coś powiedzieć? Skupiłem się i nadstawiłem uszu. Nic nie słyszałem, nic, prócz gwizdu.

Potem rozległ się inny dźwięk. Pośród chmur coś świszczało w nieco inny sposób. Wytężyłem słuch, a wszystko stało się wyraźniejsze. Byłem pewny, że nie jestem tu sam. Ponadto furkotanie zbliżało się coraz szybciej i było coraz głośniejsze. Otworzyłem oczy, stając w gotowości, choć nadal słyszałem poruszające się skrzydła.

Poczułem, jak energia rozsadza mnie od środka. Otworzyłem paszczę, by ryknąć ostrzegawczo, ale zbyt późno. Nim zdążyłem coś zrobić, czarna sylwetka wyleciała na mnie zza mgły. Upadłem, ale desperacko kąsałem przeciwnika. Nie zastanawiałem się, czym był ani jak wyglądał. Wiedziałem jedynie, że był czarny jak noc. Tylnymi łapami odepchnąłem agresora i zerwałem się na nogi. Gdy podniosłem wzrok, już go nie było. Czyżby stchórzył?

Już miałem warknąć zwycięsko, ale wtedy jego sylwetka znalazła się tuż obok mnie, zaciekle atakując. Wrzasnąłem, tym razem z zaskoczenia, ale błyskawicznie zamachnąłem się pazurami. Nie trafiłem i ze zgrozą czekałem na ruch przeciwnika. Postać syknęła, a wśród mroku zabłysło zimne, fioletowe światło. Odskoczyłem tuż przed wystrzałem. Rozległ się huk, a w miejscu, w którym przed momentem stałem, powstała czarna dziura.

Wrogo spojrzałem na rozerwaną skałę, na której aktualnie znajdował się mój przeciwnik. Była to postać mniej więcej mojej wysokości, choć zupełnie inna. Ta istota potrafiła strzelać... czymś, co było groźne. Bardzo groźne. Będę musiał na to uważać. Czarna sylwetka miała cztery łapy i skrzydła oraz jarzące się żółcią ogromne ślepia. Można powiedzieć, że była w jakiś sposób do mnie podobna. Jednak nawet spomiędzy chmur mogłem zobaczyć, że była o wiele chudsza i strudzona. Co dzieje się na świecie, że takie coś jest tak wychudzone i agresywne?

Skuliłem się, gotowy do skoku, warcząc przy tym. Znowu coś się ze mną działo. Coś zapulsowało w mojej głowie a świat stracił ostrość. Syknąłem, ale nie chciałem tracić skupienia. Nogi mi zadrżały, a oddech przyśpieszył. Musiałem coś zrobić, i to szybko.

Stworzenie zawarczało i podeszło bliżej. Chciałem rzucić się na niego, ale w ostatniej chwili zrozumiałem, że jeśli to zrobię, to ta dziwna energia przejmie nade mną kontrolę.

― Stój...! ― wychrypiałem nienaturalnym dla mnie głosem.

Czarny stwór stanął, prostując szyję. Zrozumiał, co powiedziałem!

― Nie rób... tego! ― Słowa ledwo przechodziły mi przez gardło. Ciężko mi się oddychało.

Z paszczy stwora zaczął dobywać się fioletowy dym, a jego oczy zalśniły w mroku.

― Kim ty jesteś? ― szepnąłem, gapiąc się na niegdyś tak tajemniczą, czarną sylwetkę.

Chmury przesunęły się po niebie, jakby słysząc moje pytanie i odsłoniły ogromny księżyc, widniejący wysoko na niebie. Srebrne światło padło wprost na naszą wysepkę, oświetlając przy tym nas. Spuściłem wzrok spowrotem na smoka, a ten odwzajemnił spojrzenie. Jego ciało lśniło, odbijając połysk nocy. Mogłem lepiej zobaczyć jego łapy, pazury i zęby. Cóż, nie były aż takie przerażające, jak wcześniej myślałem, ale nadal wyglądało to groźnie. Przeszył mnie dreszcz, bo uświadomiłem sobie, że pierwszy raz stałem oko w oko ze smokiem innego gatunku.

― Kim jesteś? ― spytałem już głośniej, odzyskując normalny głos.

Czarna sylwetka zbliżyła się, wlepiając wielkie ślepia prosto we mnie. Byliśmy tego samego wzrostu. Zadyszał mi prosto w pysk, ukazując krótkie, acz ostre zęby, splamione czerwonymi, zaschniętymi plamami.

― Zwą mnie... Rocar.

Nie odezwałem się po tych słowach. Nie potrafiłem wymyślić niczego, co mógłbym powiedzieć. Gardło było za bardzo ściśnięte, by cokolwiek zdziałać.

Za to czarny smok odsunął się nieco ode mnie i zerknął na mnie od boku, mrużąc przy tym jeszcze bardziej oczy; niemal zakrywając całe źrenice.

― Ale czym ty jesteś? ― mruknął pod nosem.

Położyłem uszy, dając mu znak, że usłyszałem co powiedział. On jednak nie przejął się tym za bardzo.

― Co robisz na naszym terytorium? ― syknąłem, patrząc na jego ostre pazury.

Rocar przestał patrzeć za mnie i skierował żółte ślepia spowrotem na moje. Jego czarne łuski zalśniły srebrnym blaskiem, gdy obrócił głowę. Mogłem zobaczyć jego żebra i dużo blizn na bokach. Miał też wiele zadrapań, niektóre wyglądały na stosunkowo świeże. To wszystko zaczęło mnie bardzo zastanawiać. Co musiało się dziać w ciągu ostatnich dziesięciu lat poza naszą wyspą?

― To są ziemie niczyje, niebieska kulo mięsa ― odparł. ― Poza tym, co masz na myśli mówiąc "nasze"?

― Mojego plemienia.

― Cóż, twoje plemię nie raczyło wyściubić nosa ze swojej wyspy, więc niech nie liczy na przywileje w postaci dużego terytorium.

― Zadałem ci pytanie. ― Poczułem, jak moje nogi zaczynają się trząść od ciągłej

gotowości do skoku. A może z innego powodu? Skąd on wiedział, z jakiego plemienia pochodzę?

Rocar mruknął dziwnie gardłowym głosem, przez co zląkłem się myśląc, że znowu chce zaatakować, jednak on westchnął nieco zniecierpliwiony. Po chwili powiedział:

― Wyspa, na której mieszkamy nie jest już urodzajna. Zwierzyna przestała się rozmnażać, a siedlisko ludzi coraz bardziej powiększa swoje terytoria. Zabierają nam wszystko. Nawet naszych braci.

Poczułem, jak oddech zatrzymuje się w gardle. Ludzie? To słowo wprawiało wszystkich w gęsią skórkę na plecach i chęć natychmiastowej ucieczki. Dla mnie było to niewyobrażalne, by żyć obok nich.

Rocar mówił dalej:

― Nasze plemię szuka nowego domu. Wiele znaków, jakie wysyła nam tamta wyspa

mówi, że wkrótce życie na niej całkowicie upadnie, a w tedy rozpęta się coś strasznego między ludźmi, a smokami.

― To tchórzostwo! ― warknąłem, przerywając mu jego historię. ― Brońcie własnych

ziem, bez szukania litości u innych.

Rocar odpowiedział przeciągłym warknięciem:

― A co powiesz o waszym plemieniu? Kto wtedy stchórzył podczas ostatecznej bitwy, zamiast walczyć do końca? Kto zdradził całą populację smoków?

Jego słowa wprowadziły mnie w jeszcze większy mentlik. Złość wezbrała we mnie na dobre.

― Nasi żołnierze walczyli do ostatniego tchu. Wszyscy polegli i wieczna im za to chwała ― wysyczałem przez zaciśnięte zęby. ― Dzięki nim żyjemy do dzisiaj.

Czarny smok zamrugał nieco zdezorientowany. Zaraz potem przybrał charakterystyczny dla siebie wściekły wyraz pyska.

― Naiwny, tłusty żółtodziobie! ― ryknął, rozsierdzony. ― To Alfa naopowiadał wam takich bajeczek? Przez waszą ucieczkę zginęli praktycznie WSZYSCY! To bogactwo, w jakim teraz żyjecie, wam się nie należy!

― To jakieś bzdury! Nie waż się powiedzieć złego słowa o naszym przywódcy!

Rocar rzucił się do przodu, tnąc pazurami. Wykrzyczał przy tym:

― To wy powinniście zostać skazani na głodówkę!

Odskoczyłem w porę, jednak nie oddałem mu. Byłem zbyt przejęty jego słowami.

― Nie masz prawa zrzucać winy na nasze plemię, z powodu waszego niepowodzenia ― odpowiedziałem, starając się zachować spokój, jednak ciągle obserwowałem ruchy nieznajomego.

Rocar tymczasem wpadł w jeszcze większą wściekłość.

― Gdyby wtedy wasz generał nie uciekł z pola walki, wygralibyśmy ― ryczał, próbując zajść mnie od tyłu. ― Wspaniała Królowa wpadła w szał, gdy nikt z was nie pojawił się by złożyć dla niej ofiary. Pożarła niewinne smoki przez was!

Brat Alfy uciekł?

Rocar przystanął na moment, uważniej mnie lustrując. Wielkie, żółte oczy były teraz rozmiarów wąskich pasków, odsłaniających jedynie dwie, czarne kreski.

― A może to właśnie ty...? ― zapytał cicho, trzęsąc się ze złości. ― Sławny generał

wojska chwalebnej rasy tchórzy.

Obejrzałem się za siebie i szybko zwróciłem na niego oczy. On mówił do mnie?

― Kto? J-ja? ― wyjąkałem, cofając się o krok.

― Wyglądasz tak samo, jak tej pamiętnej nocy ― mówił czarny smok. Poruszał płynnie nogami i szurał ogonem po ziemi. Nagle walnął nim o skały, rozsypując odłamki na dwie strony. Od tego huku podskoczyłem przerażony. ― Doskonale pamiętam ten kolor migający na niebie i znikający w zaroślach. Nic się nie zmieniłeś, mój drogi. Pora chyba coś z tym zrobić, prawda?

Niespodziewanie rzucił się na mnie i wgryzł prosto w gardło. Jego ciężar przygniótł mnie całkowicie, a zębiska były bliskie rozszarpania mojej tchawicy na strzępy. Szarpaliśmy się, drapałem go w boki, próbując go zrzucić, jednak Rocar wbił swe kły jeszcze mocniej. Natychmiast pociekła stróżka krwi, która ochlapała nas oboje. Zaryczałem z bólu, lecz dech uwiązł mi w gardle. Nie dam rady go ściągnąć. Obraz przed oczami zaczął mi się rozmywać i nie miałem już siły zadawać mu kolejnych zadrapań.

Gdy miałem zamknąć oczy, coś mignęło w czarnej mgle. Wydawało się prawdziwe, jednak potem czarne kropki zaczęły zakrywać mi widoczność. Rocar mógł mnie zabić szybciej, lecz ten patrzył na moją agonię i cierpienie. Widać było, że sprawiało mu to przyjemność. Chciałem rozpaczać, kiedy okazało się, że nie mogę nabrać kolejnego wdechu. Błagałem czarną sylwetkę, by mi pomogła. A on stał i z uśmiechem obserwował, jak moje oczy powoli tracą kolor. Coś ściskało moje gardło, jednak nie mogłem zrobić nic więcej, niż jedynie szaleńczo machać łapami.

Rocar nagle puścił mnie i obrócił się strzygąc uszami. Naraz dopłynęło do mnie powietrze, a wraz z nim całe życie. Momentalnie nabrałem powietrza raz, drugi i zakrztusiłem się krwią. Rocar obrócił się znowu i tym razem zamierzał naprawdę skończyć to, co zaczął. Jego pysk zaczął jarzyć się fioletowym blaskiem, a świst znów pojawił się w moich uszach. Nie chciałem tego widzieć.

Czekałem. Jednak nic się nie stało. Usłyszałem inny gwizd, tym razem szybszy i cichszy, jakby... wiatr.

Otworzyłem oczy, a Rocar zniknął. Obróciłem się na brzuch i z trudem wyrównałem oddech. Rozejrzałem się, a kiedy odzyskałem ostrość widzenia, zobaczyłem coś... zdumiewającego.

Laguna.

Smoczyca zdążyła odzyskać przytomność, a teraz (co prawda z trudem) stała na czterech łapach, przyciskając do ziemi szarpiącego się czarnego smoka. Syczała na niego, nie mogąc zrobić nic poza tym.

Zapominając o krwawiącym gardle rzuciłem się na pomoc. Bez zastanowienia stanąłem obok nich i wystrzeliłem w Rocara ładunek elektryczny. Fioletowo-niebieska kula pojawiła się [na] ułamek sekundy, by potem wsiąknąć w ciało Rocara. Czarny smok przez chwilę nic nie czuł, jednak zaraz potem zaczął wrzeszczeć jeszcze głośniej niż przedtem. Tak działał nasz ogień; rozrywał od środka...

Laguna odsunęła się bez słowa, patrząc na nieznajomego zimno, lecz z krztą żalu. Z gardła Rocara wydobył się inny blask, koloru mocnej czerwieni zmieszanej z różem. Jego oczy wybałuszyły się tak bardzo, że omal nie wypadły z orbit. Zaraz potem zmieniły się w płynącą breję. Jego uszy i wyrostki spaliły się na końcówkach. Rocar wytrzymywał to zaskakująco długo, bo nadal próbował coś zrobić. Spojrzał się na nas zawistnie wypalonymi oczyma i, nie wiadomo jakim cudem, wyszeptał:

― Prz...yjdzie wa...sz... czaa...

I zamilkł na wieki.

Laguna osunęła się na ziemię, ciężko oddychając. Mi kręciło się w głowie i tak bardzo chciałem odpocząć. Wiedziałem, że nie mogę teraz stracić przytomności. Laguna musi przeżyć, jeśli chcę jeszcze kiedyś ujrzeć dom.

Ale musiałem odpocząć.

Ległem na ziemi, nie wytrzymując swojego ciężaru. Każda łuska wypełniona była bólem. Pragnąłem tylko zamknąć oczy i zasnąć... Zasnąć. Tak...


------------------------------

Maratonu czas start! Następny rozdział o 9:10!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top