XLI



Delikatna płachta ciemności była już osłoną całej Strefy. Pomiędzy źdźbłami trawy skakały radośnie koniki polne niczego nieświadome. Koncert smyczkowy już grał na najwyższych partiach trawy. Gdzieniegdzie można było spotkać natrętną muchę czy równie złośliwego komara. Delikatny zapach wołowiny panoszył się po całej Strefie – Patelniak przygotowywał kolację. Każda osoba dawała wrażenie bycia w odpowiednim miejscu. Co do godziny, minuty, sekundy... milisekundy.

Jednak cała harmonia została nagle zakłócona. Przeraźliwy, przepełniony bólem krzyk, który należał do Alby'ego. Nie było osoby, która by przez chociażby króciutką chwilkę nie spojrzała na Bazę w tamtym momencie, psując jednocześnie rytm pracy. Muchy i komary postanowiły pochować się w kwiatach i pod liśćmi. A świerszcze? One nadal występowały. Grając smutną pieśń, przypominały prawdziwych muzyków, którzy mimo bólu, pomyłek i wojny, nadal odgrywali swą pieśń. Pieśń za poległych.

Na skraju polany, w swoim ulubionym miejscu, siedziała Remeny. Głowę opierała na kolanach, które z kolei miała podkulone pod klatkę piersiową. Pewna myśl (a raczej ich kilka) nie dawała jej spokoju. W momencie krzyku otworzyła jedynie przepełnione bólem i trwogą oczy, spojrzała na drewniany budynek stojący nieopodal i ponownie schowała się w kolanach. Jej dusza przepełniona strachem, pragnęła ucieczki. Była w tamtym momencie jak pies podczas odpalania fajerwerków w Sylwestra. Cisza.

Remeny była częściowi nieobecna. Ciałem tu, a duszą w innym miejscu. Nie zauważyła nawet, kiedy Newt się do niej przysiadł, kiedy objął ją ramieniem, kiedy jej głowa opadła swobodnie na jego ramię.

— Już wystarczająco mu pomogłaś, nie zamartwiaj się — mruknął, nie wiedząc, co może innego zrobić.

— Nie o to chodzi — odpowiedziała jakby wybudzona z transu. — Boję się.

— Czego miałabyś się bać? Nie rozumiem... — przyciągnął ją mocniej do siebie.

— A co jeśli to moja wina? — spytała podnosząc głowę do góry.

Patrzyła na niego przepełnionymi łzami oczyma.

— Co...? Jak...? Jaka wina? Co? Gdzie? Nie rozumiem — był zagubiony. — Nie płacz. Proszę...

— Spójrz, gdybym została w Labiryncie odrobinkę dłużej, gdybym biegła wolniej, spotkałabym Minho i Alby'ego. Co prawda, byłby już ukąszony, ale mogłabym im pomóc. Thomas nie wbiegłby do Labiryntu, cała ta sytuacja nie miałaby miejsca i...

— Tak miało być — przerwał jej. — Posłuchaj mnie teraz uważnie, bo nie będę powtarzał. Te dwa klumpy zostały na noc w Labiryncie i jako pierwsi dzięki temu przeżyli. Udowodnili, że, mając nawet słabo rozwinięty mózg, da się tam przeżyć! Pokazali, że da się zabić kilka Buldożerców. Pomogli nam zrozumieć, że nie jesteśmy tacy słabi i jest jeszcze nadzieja na wyjście — mruknął. — Niektórzy już jej nie posiadali. Pojmujesz? Nadziei! Ona jest wszędzie i tak ma pozostać — lekko się zmieszał. — Ty natomiast odkryłaś swoje talenty. Przecież nie każdy potrafi tak gotować. Ba! Nikt tak nie potrafi w całej Strefie, nawet Patelniak!

—Nawet Patelniak... — powtórzyła cicho po Newt'cie.

— Masz największe pojęcie z nas wszystkich na temat medycyny — kontynuował. — Prawda, jak na razie miałaś więcej problemów, a nie przyjemności, ale...

— Rozumiem — skwitowała. — Newt, porozmawiamy jutro, dobrze? — Odwróciła głowę tak, że trzymała ją teraz prosto przed jego twarzą. Tak samo jak dziś rano...

— Dobrze, ale...

— Po prostu chciałam jeszcze porozmawiać z Thomasem — uśmiechnęła się. — Mam prośbę.

— Dajesz — rzucił.

— Nie mów o całym zajściu z Gallym Minho... Wolę, aby dowiedział się o tym kiedy indziej.

— Och, dobrze — zmieszał się. — Ja też mogę mieć prośbę?

— Oczywiście, Kulawy — powiedziała, wstając.

— Jutro z rana będzie Zgromadzenie na twój i Thomasa temat. Oczywiście poruszymy na nim temat Gally'ego. Podczas rozmowy z Thomasem nie wspominaj o nim, dobrze?

— Tak — odrzekła twardo, jednak w środku mała część niej pękła. Remeny ponownie została wypełniona strachem.

***

— Thomato! — krzyknęła, widząc przyjaciela. — Jak się czujesz? — spytała i przytuliła go.

— Cześć, szalony samobójco! — Odpowiedział, czochrając jej włosy. — Już lepiej. Chcesz się ze mną przejść?

— Pragniesz uciec — stwierdziła.

— Co? — Bąknął, niewiele rozumiejąc.

— Od jego krzyków — skinęła głową na Bazę.

Alby, jakby rozjuszony jej słowami, wydał z siebie długi, przepełniony błaganiem o zmiłowanie krzyk.

— Po prostu chodźmy — złapał ją za nadgarstek i pociągnął za sobą.

Szli w milczeniu przez kilkanaście minut. Co jakiś czas było słychać spazmatyczne wrzaski czarnoskórego chłopaka, jednak to nie przeszkadzało w ich marszu, nawet przeciwnie – przyspieszało go. W momencie zbliżenia się do Lasu, Remeny się zawahała. Nie wiedziała czy jest na to gotowa. Dziewczyna toczyła walkę sama ze sobą. Ponownie bomba stworzona ze wszystkich negatywnych uczuć wybuchła w jej środku. Jednak tym razem żaden z odłamków nie wydostał się na zewnątrz.

— Nie jestem nim — powiedział Thomas, próbując jej pokazać, że to rozumie. — Nie masz się czego bać, uwierz.

— Nie zmienia to faktu, że wspomnienia z nocy wracają. Tommy, boję się.

Chłopak złapał ją za rękę pragnąc dodać jej odrobinę otuchy.

— Zaufaj mi. Po prostu to zrób i wszystko będzie dobrze — uśmiechnął się.

Dziewczynę przepełniła w tamtym momencie (co dziwniejsze) nadzieja. Zaufała i poszła w głąb Lasu, wraz ze swoim przyjacielem.

Przyjacielem, którego traktowała jak rodzonego brata...

***

O świcie Remeny nie była w stanie niczego przełknąć, dlatego usiadła sobie przed Bazą, obserwując przelatujące owady. Wiedziała, że Zgromadzenie ma odbyć się o siódmej, dlatego gotowa była już o szóstej trzydzieści. Głowa pulsowała jej od natłoku myśli. Przez całą noc myślała o tym, jak ją ukarzą za wbiegnięcie do Labiryntu, wszelkie sprzeciwy oraz samo to, że jest dziewczyną.

Co się ze mną dzieje? Pytała samą siebie w myślach, oglądając przy tym swoje dłonie.

— Chcesz zobaczyć pokój Rady? — spytał Newt, przychodząc jak zwykle w najbardziej odpowiednim momencie.

— Tam będziemy przepytywani? Ja i Thomas...

— I Gally — dodał ze skruchą.

Źrenice Remeny zwężyły się momentalnie. Strach. Złość. Ból. Gniew. W tym zestawie przeważało o dziwo to drugie. Przerażenie zdążyło się schować pod maską obojętności. Nadal było, jednak szatynka wiedziała, że nie może go pokazać.

— Dobrze. — Rzuciła twardo.

— Czyli wszystko w porządku? — zapytał zdziwiony, pomagając jej wstać.

— Nie — odpowiedziała, wpatrując się w jego oczy. Przeszywała go na wskroś. — Nic nie jest w porządku — uśmiechnęła się. — Jednak trzeba udawać, prawda? W naszym małym świecie nie można pozwolić sobie na okazywanie strachu. Nie mogę sobie na to pozwolić.

— Chodźmy do środka — otworzył drzwi, chcąc ją przepuścić przodem, jednak ku jego zdziwieniu, szatynka splotła ich palce razem.

— Prowadź — ponownie obdarzyła go ciepłym uśmiechem, który trafił prosto w jego serce.

Newt pokazał jej drzwi, które znajdowały się pod schodami. Remeny zdziwiła się tym widokiem – chociaż przechodziła tędy wiele razy, nigdy ich nie zauważyła. Ba! Nawet nigdy nie pomyślałaby, że w takim miejscu może się coś znajdować. Chyba, że mieszkanie Harry'ego Pottera – głównego bohatera jej ulubionej książki z dzieciństwa (dziwny, niepewny przebłysk wspomnienia ją o tym znów poinformował).

Blondyn, otwierając drzwi, wskazał na korytarz znajdujący się za nimi. Był on wąski i cienki. Nastolatka obawiała się, że są tam pająki, jednak on zapewnił ją, że ich tam nie ma. Przechodząc przez niego, dotarli do średniej wielkości pomieszczenia. Jedno, duże krzesło stało na jego końcu, a jedenaście innych tworzyło półokrąg, który zwrócony był w stronę tego samotnego.

— To jest pokój Rady, tak? Nie powiem, przydałaby się renowacja...

— Projektantką wnętrz nie zostaniesz, wybacz — wystawił jej język. — Mamy i tak za mało surowców.

Widząc lekko zakłopotaną Remeny, postanowił to sprostować:

— Ja... Wybacz. Chciałem z tobą o czymś porozmawiać i po prostu...

— Po prostu mów — przerwała mu. — Nie masz czego się wstydzić, naprawdę — zbliżyła się do niego oraz spojrzała w jego ciemne oczy.

— Jesteś wspaniała. Tylko to chciałem powiedzieć — spłonął rumieńcem zażenowania.

— Widzisz, nie było się czego wstydzić!

Remeny ponownie splotła ich dłonie razem. Stając na palcach, próbowała mu położyć głowę na ramieniu, jednak przez ich różnicę wzrostu, było to bardzo trudne. Chłopak delikatnie ugiął kolana, niniejszym dając jej dostęp do swego ramienia. Newt, nie wiedząc co ma zrobić, objął ją wolną ręką, przyciągając bliżej do siebie. Kurz tańczył dookoła nich, tworząc dziwną aurę.

— Czy bycie przyjaciółmi wyklucza coś więcej? — Szepnęła mu cicho, wprost do ucha.

Newt uśmiechnął się cichutko w duchu. Zrozumiał, że jeszcze nie wszystko stracone... 


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Kolejny rozdział nastąpi, gdy będzie tutaj 20 głosów :P
Dodatkowo, jeśli ta ilość głosów pojawi się przed 14:00, jest szansa, że nie wstawię go od razu. Muszę sprzątać i nie mam zbytnio jak na razie dostępu do laptopa :/
Jednak postaram się to zrobić jak najszybciej! ^^

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top