XI
— Zjedz coś. Nie możesz iść na praktyki głodna — powiedział do niej Thomas błagalnym tonem.
— Nie jestem głodna, nie rozumiesz? — Odwarknęła mu. — A teraz opowiadaj, co się działo wczoraj... Przecież wiem, że Ben uciekł do lasu...
— Dziękuję ci — przerwał jej. — Gdyby nie ty, już bym zapewne nie żył... Jak to możliwe, że wiedziałaś, że on będzie w lesie?
— Ehh, Thomasie, to było wiadome. Skoro nie było go ani w Bazie, ani na dziedzińcu, to musiał być albo w lesie, albo koło kibelków, ale wątpiłam żeby tam się schował... Trzeba odrobinkę logicznego myślenia. W każdym razie cieszę się, że żyjesz — posłała mu ponury uśmiech. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Thomas jest dla niej bardzo ważny. Że zajął w jej sercu maleńką cząsteczkę, którą określa się mianem przyjaciela.
— Tia, ja też się cieszę, że żyję... W każdym razie, chodź się przejść, skoro i tak nie chcesz nic jeść. Opowiem ci gdzieś na osobności jak to było.
— Ogay...
Ona poczekała parę minut aż Thomas zje do końca swoje kanapki. Bawiło ją to jak przeżuwa posiłek. Tak spokojnie i powoli... chociaż wyglądał naprawdę źle. Miał podkrążone oczy, a jego oddech był czasami nierówny. Widać było, że źle wspomina ostatnią noc... Tsa, a kto by tak tego nie wspominał, pomyślała.
— Zanim zaczniesz mi to opowiadać, to powiedz mi, jakie masz dzisiaj praktyki? Ja zaczynam od pracy w Zielni, a ty? — spytała.
— Mordownia — przełknął kęs, po czym popił go kilkoma łykami soku jabłkowego. — Nie wiem czy nie byłem kiedyś wegetarianinem... jeśli tak, to na pewno to dzisiaj odkryję — posłał jej niezidentyfikowany uśmiech.
— Ja niby mam dzisiaj iść do Mordowni wieczorem, ale mogę tam co najwyżej nakarmić zwierzątka, bo jeśli ten cały Winston — mrugnęła kilkukrotnie zdziwiona faktem, że zapamiętała jego imię — chce, abym zerżnęła jakąś niewinną świnię albo coś, to niech to sobie z głowy wybije... Ogay, to kończ szybko to żarło, bo się stra...
W tym momencie przerwała, bo ktoś podszedł do ich stolika. Na jego widok ją zemdliło, jednak nie miała zamiaru tego pokazywać. Była zbyt silna na to... zbyt pewna siebie, aby zacząć komentować wczorajszy dzień.
Do ich stolika przysiadła się najmniej spodziewana osoba.
Newt.
— Czego chcesz? – zapytała, nie patrząc w jego stronę. W jej głosie można było usłyszeć nienawiść.
— Nie mogę już przysiąść się do mojego kolegi? Zabronisz mi, Świeżyno, co? Nie masz żadnego prawa, więc zawrzyj twarzostan i daj nam porozmawiać w spokoju...
— Cholerny dupek... — mruknęła sama do siebie. Chłopak albo tego nie usłyszał, albo to po prostu zignorował.
Siedziała przez chwilę, wpatrując się w podłogę. Dopiero teraz zobaczyła, że jej buty są dość zniszczone. Podeszwy się trochę odklejały od skóry... Na serio musiała zostać Zwiadowczynią, jeśli chciała mieć coś solidniejszego.
— Tommy, słyszałem, że chcesz porozmawiać z Zapominalską... — kontynuował blondyn. — Masz piętnaście minut, później zaprowadzę cię pod Mordownię i oddam w ręce Winstona — spojrzała się na niego. Matko, córko i Boże Święty... Chociaż nienawidziła tego chłopaka, to musiała przyznać, że był nieziemsko przystojny. Jego ciemne oczy były tak hipnotyzujące, że można było się w nich po prostu zatopić. A usta... Pewnie zanim się tutaj pojawił, miał tonę wielbicielek które marzyły tylko o tym, aby go pocałować. Ona otrząsnęła się, kiedy przyłapała się na pożeraniu go wzrokiem.
— To jak, Thomato, idziemy? — spytała, zarzucając włosy na swoje plecy. — Chcę jeszcze się uwinąć, zanim ten tutaj — skinęła głową na Newta — cię zabierze i nie będę miała już okazji porozmawiać...
— Okay... To chodźmy może na polanę. — Wstał i przysunął krzesło do stolika, pozostawiając Newta samego.
Mrugnęła zadowolona do blondyna ze swojego zwycięstwa. Ten tylko przewrócił oczami i wrócił do spożywania posiłku. Nie wiedziała dlaczego tak robi... może aby wzbudzić jego zazdrość? A może dlatego, że chce sprawdzić czy jego charakter choć odrobinę się zmieni w stosunku do niej, gdy będzie tak robić? Nie miała zielonego pojęcia...
Wiedziała jednak, że jej odpinkalało po całości. Odpinkalało... Coraz częściej przyłapywała się na mówieniu językiem Strefy. Ba! Mówiła już cały czas tym językiem, co ją trochę irytowało, bo nie miała zamiaru tutaj długo gościć...
Razem z Thomasem poszli dość szybkim krokiem w miejsce, gdzie nikt nie ma prawa ich podsłuchać. Inaczej mówiąc, usiedli na polanie, wśród kwiatów, których (swoją drogą) zapach był zniewalający.
— Więc... Opowiesz mi... jak to było?
— Po to tutaj przyszliśmy... — Zawahał się. — Cholernie trudno jest do ciebie mówić per Świeżyna, bo sam jestem Njubi. Kiedy przypomnisz sobie imię?
— W myślach sama o sobie mówię Ona, więc wiesz... Może za niedługo coś mi się przypomni i będę pamiętać moje imię. Zwyczajnie może potrzebuję jakiegoś mocnego bodźca do przypomnienia go sobie albo czasu — wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się krzywo. — Więc opowiadaj, Tom, zanim kulawy się zjawi...
Chłopak przewrócił oczami, kiedy nazwała Newta Kulawy, jednak nic nie powiedział. Jedynie wziął głęboki oddech i zaczął opowieść...
— Więc... Zaraz po tym wspomnieniu, które mi opowiedziałaś postanowiłem to wszystko przemyśleć w samotności. Udałem się do lasu... Tak się zamyśliłem, że nawet nie zauważyłem, kiedy znajdowałem się na cmentarzu. Zacząłem go zwiedzać... Sprawdzać, ile osób już zmarło. Wiem, że to nie brzmi za dobrze, ale ciekawiło mnie to — zrobił przerwę. — I wtedy usłyszałem jakiś odgłos. Był to zwykły szelest liści, czy złamanie patyka... już nie pamiętam — podrapał się po głowie. — W każdym razie, była chwila przerwy, a później znowu to samo. Znowu ten cholerny odgłos tak, jakby ktoś mnie obserwował. Zacząłem się nerwowo oglądać i wołać czy ktoś tu jest... Wiesz, byłem pewny, że Newt albo jakiś inny Strefer robi sobie ze mnie jaja. Po chwili to coś zaczęło mnie okrążać. Biegało w kółko tak, że nie miałem nawet szansy, aby wypatrzeć kto to lub co to jest...
Wstrzymał się na chwilę. Ona zaczęła to wszystko gorączkowo analizować. Nie wiedziała jak, ale jej mózg sam pracował poszukując najbardziej trafnej odpowiedzi. Po prostu wykonywał różne działania i procedury, które miały chyba na celu zidentyfikowanie problemu... Działo się to samo, Ona nic nie robiła. Tak samo, jak wtedy, kiedy jej mózg sam obliczał wielkość pudła w którym się schowała w windzie albo wielkość całej Strefy... Było to co najmniej dziwne.
— Kiedy miałem już się taktycznie wycofać, wtedy on wyskoczył zza krzaków — kontynuował. — Wyglądał jak zjawa... jak koszmar. Nie było to coś, co miałem nadzieję zobaczyć. Krzyknąłem w tamtym momencie i starałem się uciec. Jednak on był szybszy. — Przełknął nerwowo ślinę. — Wskoczył na mnie z szaleńczym wzrokiem i przygwoździł do jakiegoś nagrobka. Uderzyłem go i starałem się jak najszybciej znaleźć jakiś punkt oparcia... Miejsce, w którym mógłbym na chwilę zregenerować moje siły... I wtedy przyjrzałem się przez chwilę jego sylwetce.
Zrobił kolejną przerwę. Ona się nie dziwiła. Samo słuchanie tego było przerażające, a co dopiero przeżycie... Chłopak na pewno nie mógł zmrużyć oka.
— Jednak nie trwało to długo, bo on znowu na mnie wskoczył. Tym razem wbił zęby w moją skórę tak, jakby chciał mnie pożreć żywcem. Ból był nie do opisania. Gdyby nie moja szybka reakcja już pewnie nie miałbym kawałka ramienia. Odepchnąłem go i wtedy zobaczyłem dokładnie jego sylwetkę...
— Pokaż mi swoją rękę — zażądała, niniejszym przerywając mu.
— Nie... nic takiego mi się tam nie stało, jedynie prawie straciłem pół ręki — starał się powiedzieć to zdanie żartobliwie, jednak coś mu nie wyszło.
Ona nie miała zamiaru się cackać. Po prostu złapała go za lewą rękę gdzie miał jakiś słaby opatrunek i zaczęła go rozwijać. Chłopak starał się sprzeciwić, jednak nastolatce udało się go tak złapać, że nie miał szans aby się wywinąć.
Jej oczom ukazała się dość spora gaza, cała nasączona krwią.
— Przecież to nie jest odkażone... Ja pinkolę kto tu jest medykiem? Przecież to jest takie beznadziejne, że cholera jasna... — przerwała sama sobie wpół zdania. — Wdało ci się tu chyba zakażenie. Poczekaj chwilę, trzeba iść po wodę utlenioną i to odkazić...
— Nie — przerwał jej. — Nie trzeba... po pracy w Mordowni pójdę do Plastra i on wszystko ogarnie. Teraz nie mamy czasu. Muszę ci skończyć opowiadać. Więc...
— Więc — taa, zabawa w przerywanie rozmówcy — jesteś cholernym idiotą, skoro nie masz zamiaru tego odkazić, ale okay... twoja sprawa — zrobiła naburmuszoną minę i czekała aż chłopak kontynuuje.
Zamyślił się na chwilę tak, jakby starał się sobie wszystko dokładnie przypomnieć. Jakby sięgał po najdalsze zakątki w swoim umyśle, chociaż ów wydarzenia działy się dnia wczorajszego... Dla Niej było to nie do pojęcia... Dlaczego Ben zaatakował Thomasa?, spytała sama siebie.
— Wracając... on wyglądał jak monstrum. Jak połączenie człowieka ze zwierzęciem... z potworem — wciągnął głęboki wdech, po czym kontynuował. — Jego blada skóra okalała chude i patykowate kości... Najgorzej wyglądało to na łopatkach. Po prostu zdawałby się być wychudzonym i chorym dzieciakiem, gdyby nie reszta jego wyglądu... Jego żyły pulsowały jak u żadnego człowieka... Jednak to nie było najdziwniejsze. One były zielone, ale nie tak naturalnie. Jakbym nie wiedział, co go użądliło, pomyślałbym, że to jakaś choroba zakaźna. A jego oczy... jego oczy były chyba najgorsze. Widziałem w nich złość, szaleństwo, jak i dziwny głód.
Ona zakryła dłonią usta. Nie chciała myśleć o tym co by się stało gdyby nie miała ochoty się przejść do Teresy... Jednak te myśli wkradały się do każdego zakamarka jej mózgu, niczym rak, który chce pożreć swoją ofiarę... Niczym twoje zdradzieckie komórki, które się zbuntowały przeciw tobie i chcą cię zabić.
— Jeny, Tommy... — szepnęła. — Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że żyjesz — przytuliła go. Naprawdę go kochała jak przyjaciela... jak brata.
— Dobra, nie rozczulaj się tak, bo mam jeszcze sporo do opowiedzenia, a Newt już pewnie na mnie czeka — uśmiechnął się. Tym razem naprawdę.
— Ogay — puściła mu oko.
— Więc... On wtedy tak dziwnie kucnął. Jakby chciał się przygotować do skoku... Jednak tego nie zrobił. Nie wiem skąd i nie wiem jak, ale miał nóż i trzymał go w dłoni z tym szaleńczym uśmiechem na ustach...
Wtedy Ona się wzdrygnęła. Skinęła ręką, aby chłopak jak na razie przestał mówić i zaczęła gorączkowo przeszukiwać swoje kieszenie... Kiedy znalazła w jednej z nich swój nóż poczuła niezwykłą ulgę i kazała Thomasowi kontynuować.
— Nie wiedziałem, co robić. Po prostu stałem tam jak sparaliżowany, gotowy na śmierć... Wtedy przyszedł Alby. Krzyknął aby Ben przestał, aby się odsunął ode mnie. Wtedy Ben zaczął krzyczeć, że jeśli Alby go zabije, to będzie miał na sumieniu nie tego co trzeba czy coś takiego... że... że ja nie jestem jednym z nich. — Opuścił swój wzrok w trawę. — Że jestem inny...
Ona miała teraz coraz większy mętlik w głowie. Dawka wspomnień uderzyła ją w głowę, niczym narkotyk, który ma na zadaniu otumanić... Nie było to nic ważnego, jedynie skrawek jakiejś niewyraźnej rozmowy. Ona odgoniła ją szybko... chciała usłyszeć to później, a teraz skupić całą swoją uwagę na Thomasie.
— Zaczął błagać Alby'ego o to, żeby mógł mnie wybebeszyć... żeby mógł mnie zabić. W jego głosie można było wyczuć szaleństwo, a jego oczy... Powiem tylko tyle, że ten widok będzie mi się śnił po nocach.
— Och, Thomas — przytuliła go po raz drugi, tym razem mocniej i szczelniej, aby nie mógł przerwać tego uścisku. — Nawet nie wiesz, jak cię kocham. Jesteś dla mnie jak... jak brat. Nie wiem, dlaczego, ale czuję do ciebie naprawdę mocne uczucie. Możliwe, że to przez fakt, że znaliśmy się jednak kiedyś... Dziękuję — uścisnęła go jeszcze mocniej, a on odwzajemnił uścisk.
— Ty też jesteś dla mnie jak siostra. Nie wiem dlaczego, ale również czuję do ciebie mocne uczucia — w jego głosie można było usłyszeć szczerość. — A teraz się nie mażmy, bo mamy na serio mało czasu...
— Ogay. Jednak nadal nie rozumiem, dlaczego wy, chłopcy, jesteście tak mało wrażliwi. — Odsunęła się od niego kawałek.
Do jej myśli cały czas starały się dostać te dziwne rozmowy... ten dziwny dialog. Jednak Ona cały czas starała się odpychać to. Było to coraz trudniejsze, a ból ponownie zaczął przeszywać jej czaszkę. No nie, pomyślała. Tylko nie oni.
— Wtedy Alby zaczął odliczać do trzech... Raz, dwa i trzy... Strzelił z łuku prosto w głowę Bena. Nie musiałem się jakoś zbytnio temu przyglądać, aby nie wiedzieć co się stało... on nie żyje.
— I... i to tyle? — zapytała dość zdziwiona.
— A co żeś myślała? Na jakieś fajerwerki na koniec? — Powiedział nonszalancko, chociaż zapewne tego nie chciał.
— Nie, nie... Tylko... A zresztą nieważne. Ja muszę już lecieć, zaraz się spóźnię do Zielni! Kulawy chyba na ciebie czeka, więc się pospiesz. Pa! — Chłopak zrobił zaskoczoną minę, kiedy puściła mu oko i pognała w lewo. Zrobiła to, aby dać szansę wspomnieniom, na wtargnięcie w jej umysł.
Jak?, zadała sobie pytanie w myślach. Jak to możliwe?
Jej świat znów zaczęła spowijać biała mgła, jednak tym razem była o wiele gęstsza i nie miała chyba zamiaru minąć w szybkim czasie... Jednak kiedy to się stało jej oczom ukazał się dość dziwny widok.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top