Rozdział 25

Nie mam pojęcia jak, ale jakimś jebanym cudem doktorek zawlókł mnie do tego cholernego samochodu, a potem do tego budynku. Czułem się jak debil. I w sumie jak ofiara.
Wszędzie widziałem jakieś cholerne namalowane postacie. Uśmiechały się, a ja miałem wrażenie, że ten, kto je malował nie ma bladego pojęcia o tym, że oczy też oddają emocje. No właśnie... Oczy... Dziesiątki, jak nie setki kolorowych kółek wlepiały we mnie swoje namalowane spojrzenie, a ja usilnie starałem się nie dać po sobie poznać, jak bardzo się bałem. I ten smród! I jeszcze ten niepokój, który nasilał się z każdą sekundą. 
Tak, to zdecydowanie nie było przyjazne miejsce.  

Przynajmniej nie dla mnie. 

---

Siedziałem jak na szpilkach, podczas gdy Dominik rozmawiał z lekarką w zamkniętym pokoju. Serce tak szybko mi biło... Bałem się, że tam zemdleję. Jeszcze co chwilę czułem, jak bransoletka delikatnie wibruje. Zdążyłem się zorientować, że to oznaczało, że ktoś sprawdza, gdzie się znajduję. 

Co jakiś czas ktoś obok mnie przechodził, a ja usilnie starałem się siedzieć spokojnie, choć wewnątrz cały dygotałem z nerwów i strachu. 

Poczekalnia była w ogóle jakaś dziwna. Już pomijając te maszkary namalowane po całym budynku, to tutaj już w ogóle było jakieś wariatkowo. Podejrzanie cicho, choć przecież roiło się tu od ludzi, gdyż była to bardziej klinika, niż po prostu pojedynczy gabinet psychologiczny. Raz na jakiś czas lampy migały złowieszczo, a gdy światło przygasało, widziałem cienie przesuwające się szybko w jedną, to w drugą stronę. 

Przełknąłem ślinę i wziąłem głębszy oddech, żeby się uspokoić. Na nic się to niestety nie zdało, bo gdy już w miarę się ogarnąłem, drzwi przede mną niespodziewanie otworzyły się, przez co niemalże dostałem zawału. Żeby tego było mało, w drzwiach stał Dominik, a migocząca lampa upodobniła go do Ernesta tak bardzo, że przez chwilę naprawdę myślałem, że skończę w kołysce. 
Albo od razu w kostnicy, bo wątpię, że po tym, co zrobiłem, będzie chciał jeszcze mnie mieć. 

- Wszystko dobrze? - Spytał jakiś kobiecy głos. Zamrugałem i zerknąłem przed siebie. Stała tam blondynka o niebieskich oczach. Pierwszy stereotyp już potwierdzony. Na pewno nic nie było dobrze. Ta idiotka nawet się nie zorientowała, że kłamię jej w żywe oczy, gdy wpatrując się w jej błękitne tęczówki pokiwałem głową dodając, że po prostu się zamyśliłem. 
Doktorek za to rzucił mi uważne spojrzenie, po czym zajął się czymś w swoim telefonie. 
- Chodź ze mną. - Uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła wypielęgnowaną dłoń w moim kierunku. Boże, ależ ona śmierdziała. Nawet już nie chodzi o dłoń, bo jej zapach też nie był zbyt przyjemny, ale o całokształt. Laska pachniała tak, jakby wziąć wszystkie perfumy i kremy, po czym wlać je do jednego kotła i wymieszać ich zapach. Czułem przynajmniej 3 różne kremy, jedne perfumy, jakiś puder...? Ach, i jeszcze TO! LAKIER DO PAZNOKCI! Myślałem, że zemdleję od tego smrodu. 
Musiała chyba zauważyć jak się krzywię, bo zerknęła na mnie uważnie, lecz potem znowu się uśmiechnęła i przepuściła mnie w progu. 

,,Dlaczego ja nie mogłem trafić na jakiegoś normalnego faceta... W tym zawodzie obowiązuje zakaz mężczyzn, czy o co chodzi?", myślałem, powłócząc za sobą nogi. 
- Usiądź sobie. - Poleciła, a ja niepewnie przysiadłem na dużym, miękkim fotelu. Kuźwa, jak przyjdzie mi z niego wstać, to pewnie już dawno będę w nim utopiony. Tak po szyję, powiedziałbym. 

Kobieta również zajęła swoje miejsce, tuż na przeciwko mnie... Znowu wyszczerzyła zęby. POMOCY!

Zacząłem rozglądać się lekko po gabinecie, żeby tylko nie musieć na nią patrzeć. Pastelowe, błękitne ściany, duże okna, duża kanapa i fotele, niski stolik kawowy, półki z jakimiś zabawkami (tak, były tam też maskotki), wielki, puchaty dywan, jakiś malutki, kolorowy stolik z krzesełkami, prawdopodobnie dla dzieci, mały telewizor z konsolą (PO CO PSYCHOLOGOWI KONSOLA W GABINECIE?!) i oczywiście biurko z komputerem i krzesłem obrotowym. Ach, zapomniałbym, na ścianach przyklejone były jakieś kolorowe dziwadła z bajek, a na suficie jakieś dziwne gwiazdki i chmurki. Kurwa, co oni, do logopedy mnie zapisali, czy jak?! To wyglądało jak sala w przedszkolu, a nie gabinet psychologa. 
Spodziewałem się jakiegoś porządku, profesjonalizmu, a tymczasem wokół mnie znajdował się obrazek powodujący moje małe załamanie nerwowe.
- Herbaty? - Zapytała lekarka, wyrywając mnie z zamyślenia. 
- Nie, dziękuję. - Mruknąłem. Nie chciałem spędzać tu więcej czasu, niż to było konieczne. Już sam wygląd i zapach tego miejsca przyprawiał mnie o zawał. Ta skinęła głową, w dalszym ciągu dziwnie wesoła, po czym wstała i wyjęła mały, srebrny kluczyk. Przełknąłem cicho ślinę. 
Podeszła do szafki stojącej w rogu i wyjęła stamtąd jakieś dziwne, duże pudełko.  

Wróciła na swoje miejsce, wcześniej przymykając drzwi od szafki. Położyła przedmiot na stoliku. Zerknąłem na niego niepewnie. Nie miałem zamiaru zbliżać się do czegoś, czego nie znałem. 
- A może chcesz coś słodkiego? - Spytała i otworzyła pudełko. Okazało się, że w środku była mieszanka jakichś słodyczy. Naprawdę starałem się zachować pokerową twarz, lecz nie mogłem powstrzymać cichego kichnięcia, gdy poczułem mdląco słodki zapach cukierków, który nieprzyjemnie połaskotał mnie w nos. - Na zdrowie. - Zachichotała babka. Skinąłem lekko głową. Nie chciałem się odzywać. Ta sięgnęła po cukierka i włożyła go do ust, po czym położyła przed sobą jakieś kartki i przygotowała długopis. ,,Oj nie, ze mną nie wygrasz, szmato.", pomyślałem, lekko mrużąc oczy. Westchnąłem cicho i lekko się pochyliłem, opierając łokcie o kolana i układając dłonie luzem pomiędzy nimi. Złapałem za nadgarstek prawej ręki i uświadomiłem sobie, że nikt nie wspomina o moim nieszczęsnym tatuażu. ,,Może go usunęli?", pojawiło się od razu w mojej głowie. Kusiło mnie, żeby to sprawdzić, ale przecież nie mogłem aż tak ryzykować. 

Totalnie już zignorowałem kobietę, poddając się różnorodnym myślom. Zastanawiałem się, jak to teraz będzie wyglądało. Nie zostanę tu, nie ma szans. Ale najpierw muszę pozbyć się tej bransoletki. Nieświadomie przejechałem palcami po czarnym materiale. Dobrze, że ta była zbyt skupiona na próbie kontaktu. Uśmiechnąłem się do siebie w duchu. Gdy nie zwracałem na nią uwagi była o wiele mniej irytująca. 

Wziąłem odrobinę głębszy oddech, po czym postanowiłem, że wolny czas przeznaczę sobie na coś produktywnego. Jak na razie wiem tyle: bransoletka jest zamykana na magnes. Nie pytajcie skąd wiem. Po drugie, jest połączona z telefonem, więc urządzenie też musi być swoistym kluczem. Problemem jest to, że Dominik się z nim nie rozstaje. Po trzecie, doktorek w szpitalu mówił o jakimś innym kluczu, więc istnieje dość spora szansa, że Dominik lub Mariola mają go gdzieś przy sobie. 

Nagle do głowy wpadła mi myśl, która spowodowała, że niemal zerwałem się z fotela.

,,MORTEZ!"

***

Teraz macie zagadkę, do czego Aru chce wykorzystać biednego pieseła :>

Co myślicie?

Wybaczcie, że rozdział jest tak późno, ale wena ucieka z łańcucha XD

Do przeczytania,
- HareHeart 

 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top