17

Max

Zakupy są do dupy. Tym bardziej kiedy muszę na nie wozić, moją niezdecydowaną siostrę. A wybieranie sukienki, jest najgorszą czynnością. Te wszystkie kobitki, które zastanawiają się nad jasnym różowym a ciemnym różowym, gdzie ja nie widzę różnicy w kolorze w końcu różowy, to różowy prawda?

Coś mi się wydaje, że dzisiejszy poranek okaże się porażką. 

Policzki Niny są czerwone, bardziej niż burak. Nie dziwie się, ponieważ od godziny biega po domu zastanawiając się czy ubrać do miasta czarną, czy czarną sukienkę. Nie wiem jak można, tak długo się stroić, więc wychodzę z domu i zgarniam po drodze kluczyki i okulary przeciwsłoneczne.

Sadowie się w swoim mustangu. Odpalam silnik i z zadowoleniem słucham przyjemnego pomruku  maszyny. Klepie dziecinkę po skrzynce rozdzielczej i wsuwam płytę Depeche Mode, do odtwarzacza. Personal Jesus rozpływa się w wnętrzu. 

– Naprawdę musisz taki być? – Do samochodu wsiada moja siostra z kwaśną miną.

Moje brwi strzelają w górę i patrzę na nią osłupiały. 

– Taki, znaczy? 

– Takim bucem, Max – odpowiada rozdrażniona, gorączkowo przekopując torebkę.

– A możesz mi powiedzieć, z jakiego powodu uważasz mnie za buca? 

– Wystarczy sam twój wyraz twarzy – mówi. 

Śmieję się pod nosem i otwieram drzwi.

– W takim razie idziesz na nogach – Wysiadam z auta. – Nie będziesz, mnie obrażała w moim samochodzie, gdy robię za twojego szofera. 

– Max – wybucha. – Nie rób tego teraz. Umówiłam się z Ash, że piętnaście minut temu będę po nią, a tobie zebrało się na fochy?

Przystaję i zaciekawiony odwracam się w jej stronę. Nadal siedzi w samochodzie, a jej ciemne włosy powiewają na wietrze. 

– Chcesz mi powiedzieć, że umówiłaś się na zakupy z Ashley? 

– No oczywiście – Unosi wzrok na niebo. – A kto miałby mi niby doradzać? Spójrz na siebie Max.

Robię tak jak mi poleciła i spostrzegam czarne powycierane spodnie, czarny T-shirt i zieloną kurtkę. 

– Masz szczęście, że jedzie Ash, w innym wypadku bym cię nie podrzucił.

– Wiedziałam – piszczy zadowolona. – Coś do siebie macie?

– Tak Ian to jej brat, a mój przyjaciel. 

Szturcha mnie w łokieć kiedy zmieniam bieg, włączając się do ruchu. 

– Przecież widzę, że coś iskrzy.

– A co ja jestem zapłon, że ma iskrzyć ? 

– No i proszę, Max buc powrócił – mówi śpiewnie, poprawiając pomadkę. 

W piękny letni dzień, ulice Brooklyna są zalane ludźmi. Nie odstrasza ich taki skwar, jak dzisiaj. Wręcz przeciwnie, wylewają się z domu, właśnie w taką pogodę. Pomimo tego, że znajdujemy się na obrzeżach, na chodnikach,  w parkach i przy małych butkach z ubraniami, kręci się pokaźna suma ludzi.

Skręcamy w przecznice, gdzie znajduje się dom państwa Montgomery. Jest to jedna z bogatszych dzielnic. Domu są pokaźne, a baseny większe od mieszkań na mojej ulicy. To wszystko połączone z idealnym nadbrzeżnym widokiem. 

Zatrzymuję samochód przed wielkim głazem, obok którego znajduje się skrzynka na korespondencje. Piękny dom, który jest zrobiony w bardzo współczesnym stylu, piętrzy się na bardzo dużej rozpiętości. Z drzwi wejściowych wychodzi zjawiskowa, piękność. Jej czarne włosy kaskadą spadają na opalone raniona. A biała, króciutka sukienka uwydatnia każdą jej krzywiznę. 

Podchodzi do wozu i gwiazda zadowolona. Opiera dłoń o moje drzwi, a jej cycki przelewają się do wnętrza. Błyska mi białym uśmiechem i wywierca we mnie błękitne spojrzenie.

– Nie wiedziałam, że masz takie cudeńko – kwituje.

Parskam śmiechem.

– Nie wiesz, wiele o moich cudeńkach – puszczam do niej oczko. 

– Przestańcie – jęczy cierpko Nina. – Ja nadal tutaj jestem.

Ashley, zanosi się śmiechem. 

– Nie wiem, o co ci chodzi laska – woła dziewczyna, która własnie wskakuje na tylną kanapę. 

– Więc gdzie się kierujemy, piękne panie? – pytam, zerkając w wsteczne lusterko, napotykam w nim wzrok szatynki. 

– Do centrum, szoferze. 

***

Po odwiedzeniu trzynastego sklepu, padam na ryj i chyba nie tylko ja, ponieważ Ashley również ma kiepską minę. Muszę jednak przyznać, że pomysł z zakupami pod jednym względem był genialny, te wszystkie sukienki które przymierzała Ashley... Wyglądała w nim spektakularnie, lecz liczyłam na jakieś większe WOW. Niestety każda z tych sukienek, był przeciętna. 

Siadam na ławce przed kawiarnią i ocieram czoło z potu. Ściągam swoje okulary i patrzę na dziewczyny, które pieczołowicie się sprzeczają. Ashley w końcu wyczerpana siada obok mnie. Podciąga sąsiednie krzesło, zrzuca buty i opiera o mebel stopy. 

– Nie ma mowy Nina, jestem tolerancyjna, ale moja tolerancja kończy się w okolicach dziesiątej sukienki, nie setnej. 

Nina robi jedną ze swoich niezadowolonych min.

– Nie zrozum mnie źle, ale raczej wszystkie kobiety kochają przymierzać ciuchy. 

Ashley wierci się na krześle i osłania twarz dłonią. Zadziera głowę do góry. 

– Prawie wszystkie – poprawia ją. – Nina, to ostatni sklep idź sama, ja już dłużej nie wytrzymam. 

– Niech ci będzie – Odwraca się do mnie. – Chodź Max.

– O nie – Podnoszę ręce w kapitulacji. – Nie namówisz mnie. Zamówimy sobie z Ashley kawę i poczekamy za tobą.

– Naprawdę? – dziewczyna staje jak wryta. – Dobra siedźcie sobie tutaj, wasza strata. 

Odprowadzamy wzrokiem moją siostrę, która zamaszyście rusza rękami, kierując się do pobliskiego sklepu. Uśmiecham się pod nosem, ponieważ wiem jak będzie marudzić, że nie poszliśmy z nią w to miejsce.

– Więc – zagaduję. – Nie znalazłaś sukienki dla siebie?

Ashley odrywa wzrok od mojej siostry, dopiero wtedy kiedy ona przekracza próg butiku. 

– Nic mi nie przypadło do gustu – Przygryza wnętrze policzka. 

– Chyba masz rację. 

– Już myślałam, że stwierdzisz że zachowuje się jak twoja siostra.

– Nie, nigdy – posyłam jej uśmiech. – Nina to diabeł wcielony.

– Naprawdę? Zawsze myślałam, że ty nim jesteś.

Pokazuje mi język, ale ja nadal się uśmiecham.

– Hej, jeśli nie chcesz iść już na zakupy, może dasz się namówić na kawę?

Mrugam do niej  niewinnie. 

– Chyba czytasz mi w myślach. 

Zadowolony z siebie wchodzę do kawiarni i proszę o dwie kawy. Kobieta nalewa napoje do białych filiżanek i wręcza mi je. Wracam do Ashley i obserwuje jej zaciekłą minę. Pisze własnie z kimś, kogo chyba nie lubi, albo bardzo ja wkurza.

– Coś nie tak? – pytam. Dziewczyna się czerwieni gdy słyszy mój głos.

– Nie, a dlaczego?

– Ponieważ wyglądałaś na wkurzoną.

Chichocze nerwowo. 

– Takie tam tylko problemy na linii Manhattan - Brooklyn. 

– Z chłopakiem?

Jej mina pochmurnieje i od razu zaczynam żałować, że o to zapytałem. 

– Nie mam chłopaka, Max.

– Racja, mój błąd.

– Po prostu, moja przyjaciółka na siłę chce mnie swatać, aja mam dosyć facetów.

Łagodnieje trochę. Ściąga okulary przeciwsłoneczne i patrzy prosto na mnie. Z nerwów zagryza policzek. Pomijam swoją kawę i czekam na resztę jej przemowy, ale przerywa nam Nina. 

– Laseczki – podskakuje w naszą stronę. Trzyma w dłonie wielką, papierową torbę. – Kupiłam buty.

– Miałaś kupić sukienkę – zauważam.

Moja siostra przewraca oczami. Siada na przeciwko Ashley i bierze łyk jej kawy. Kwasi się przy tym, po czym odstawia napój z powrotem na stoli.

– Ale paskudne – komentuje. – Max jesteś typowym facetem.

– Ciesze się, że nie wątpisz w moją męskość.

– Gdzieś bym śmiała braciszku – Przeżuwa winogrono, które leży na szklanym talerzu i podrywa się do góry. – Musimy wracać, dzisiaj to wielkie ognisko, trzeba się przygotować.

– Zostałaś zaproszona, na ognisko?

– Oczywiście – Odrzuca włosy na plecy i kieruje się do samochodu. – Log mnie zaprosił – woła jeszcze przez ramie. 

Zrezygnowany kończę swoją kawę i zerkam na brunetkę. Ta tylko wzrusza ramionami i uśmiecha się pod nosem.

– Chyba musimy wracać. 

– Chyba tak – zgadza się Ash.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top