28.
• Shailene •
Kilka dni później wracamy do Anglii, gdzie już zamierzamy zostać do mojego porodu. Na tę chwilę mam już dosyć podróży samolotami... Ta jest ostatnia na dłuższy czas.
- Dobrze się czujesz? - Pyta Theo po raz setny.
- Taaaaaaak - mówię i biorę poduszkę od stewardesy, która właśnie je roznosi. Kładę ją na ramieniu Theo, po czym spoczywa na niej moja głowa.
- Nie za wygodnie?
- W sumie, masz rację, wpadłam na lepszy pomysł - opieram poduszkę o okienko, a swoje nogi przekładam przez nogi Theo. - Od razu lepiej.
- A jak ja mam się położyć?
- Pfff, położysz się jak będziemy w domu. Ja noszę dwójkę twoich dzieci, więc muszę mieć wygodnie - uśmiecham się do niego i przykrywam się kocem. - Mamy marzec, czy w Anglii nadal jest tak koszmarnie zimno?
- Prawdopodobnie tak - odpowiada Theo.
- Nie możemy po prostu zamieszkać na Hawajach?
- Moje dziewczynki będą rodowitymi Brytyjkami.
- Hej, hej, hej - podnoszę się. - Nie zapominaj, że w połowie są Amerykankami!
Theo wytyka mi język, za co rzucam w niego mandarynką, po którą sięgam do torby podręcznej.
Theo łapie ją w locie i zaczyna obierać, po czym ją zjada.
- Moja mandarynka! Oddawaj! - Burzę się.
- Co, mam ją wypluć? Lubisz takie wymemłane? A może specjalnie chciałaś, żebym ci pogryzł, bo nie masz zębów? - Parska śmiechem.
- Mogę ci udowodnić, że je mam - puszczam mu oczko, kładąc dłoń na jego kroczu.
- Chodźmy do łazienki - prosi natychmiast Theo.
- Pffff, chyba śnisz - ponownie się kładę i przymykam oczy.
- Shai! Albo tutaj. Przykryjemy cię kocem. Tylko my lecimy pierwszą klasą, a w najbliższym czasie żadna ze stewardes tu nie wejdzie.
- Dobranoc, Theo - mówię, przysypiając.
- Shai, to nie fair tak dawać mi nadzieję, a potem wypiąć się na mnie tyłkiem!
- Przykryj się kocem i popracuj rączką, w najbliższym czasie żadna ze stewardes tu nie wejdzie - mówię, otwierając jedno oko. Natychmiast je zamykam, widząc minę Theo.
- To się chociaż rozbierz, żeby miało mnie co podniecić - proponuje Theo.
- Wyobraź sobie swój ideał kobiety i dasz radę - odpowiadam.
- Mmm, Jessica Alba...
Marszczę brwi, ale nie otwieram oczu.
- Niech mi się przyśni Matt Bomer, niech mi się przyśni Matt Bomer - powtarzam jak mantrę.
- Słucham? Jaki znowu Matt Bomer?! - Słyszę oburzonego Theo.
- Grał w Magic Mike XXL. Boże, jak on i Channing tańczyli... Myślisz, że będę miała okazję kiedyś z nimi zagrać?
- Po moim trupie - odpowiada Theo, a ja mam ochotę się roześmiać.
***
Gdy lądujemy na Stansted, o dziwo nie jestem w ogóle zmęczona. Spałam przez większość lotu i jestem dosyć wyspana, czego nie można powiedzieć o Theo. Odbieramy nasze bagaże i wychodzimy z lotniska, gdzie czeka na nas niespodzianka.
- Czeeeeść! Hej moje malutkie bratanice! - Woła Jessica i zaczyna mnie ściskać, po czym mówi mi na ucho. - Wybaczyłaś mojemu skretyniałemu bratu?
- Jak zwykle - wzruszam ramionami.
- Moja kochana synowa i moje wnuczki! - Krzyczy Jane i kładzie dłonie na moim brzuchu.
- Dzięki mamo, czuję się niewidzialny - wtrąca ironicznie Theo.
- Ty bądź cicho. Powinieneś tą dziewczynę na rękach nosić, że ma takie dobre serce i non stop wybacza ci twoje głupie zachowanie.
- Wiem - Theo przytula się do mnie, po czym idziemy w stronę auta. - Zaraz... my wracamy prosto do domu! Padam z nóg!
- Najpierw ustalimy kilka spraw, a potem będziesz mógł się lenić, Theodore - odpowiada Jane, mrożąc go spojrzeniem, a do mnie się uśmiecha.
Ciekawe o jakie sprawy chodzi...
CDN.
Dobranoc 😁
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top