*46*

P'Zee zaraz po śniadaniu wezwał do siebie Phuwina, Dunk'a, Kaownah, Coopera i Fluke'a. Koledzy zastanawiali się głośno, o co może chodzić. Byli ubrani w typowe dla studentów Akademii Rycerzy Światła mundurki, tym razem granatowe, gdzie na białych koszulach w okolicy serca wyszyto złotymi nitkami ich pseudonimy, imiona, nazwiska oraz stopień magiczny w zależności od tego, czy byli w pełni magicznymi, hybrydami czy pochodzili z rodzin całkowicie niemagicznych, w których tylko oni za sprawą darów od aniołów i archaniołów stali się wybranymi.

– Może ogłoszą dzień ceremonii nadania run? – Zastanawiał się głośno Kaownah. – Bo w sumie to już przeszliśmy wszystkie egzaminy i próby wytrzymałościowe, spodziewam się, że lada dzień ustalą termin.

– Ale czy w takim razie nie ogłosiliby tego na porannym zebraniu? Poza tym przecież wezwaliby nas wszystkich, bo wszyscy zdaliśmy egzaminy – Cooper miał spore wątpliwości, a Phuwin podzielał jego zdanie.

– To nie wiem, może jest jeszcze jakaś nowa misja, w której mamy wziąć udział? Taki dodatkowy sprawdzian, czy na pewno jesteśmy gotowi? – Podsunął swoją myśl Fluke idący na przedzie tego małego pochodu.

– To by wyjaśniało, dlaczego P'Zee nie wezwał Gemini'iego i Fourth'a, oni mają za mało doświadczenia, a przynajmniej tak mi się wydaje, ale nie wiem, coś mi tu nie pasuje – Dunk zmarszczył nos, jakby doleciał do niego jakiś brzydki zapach. Chwilę później pozostali też się skrzywili.

– Fuj! Co tak śmierdzi? – Kaownah zatkał nos palcami, starając się nie wdychać obrzydliwych oparów, które zdawały się dochodzić zza drzwi gabinetu doktora Jimmy'iego.

– To... To cuchnie jakby palono ludzkie zwłoki – Odpowiedział Dunk po krótkiej chwili zastanowienia. Młodzieńcy wymienili między sobą przerażone spojrzenia i Cooper chwycił za klamkę, by otworzyć drzwi, ale chociaż naciskał na nią z całą dostępną sobie siłą, drzwi pozostawały zamknięte.

– Odsuńcie się – Poprosił pozostałych i ustawił się lekko pod kątem by wyważyć drzwi ramieniem. Zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, Cooper naparł na drzwi i te otworzyły się z głośnym hukiem, gdy uderzyły o coś, co stało za nimi. Chłopcy zajrzeli do środka i zobaczyli kłęby szarego dymu otaczające jedno z łóżek, obok którego stał doktor Jimmy. Tuż za drzwiami ktoś postawił niezbyt wysoką szafkę ze szklanymi drzwiczkami, które popękały w chwili, gdy Cooper dosłownie wyłamał z zawiasów drzwi wejściowe.

– POMOCY! – Zdołał tylko wrzasnąć doktor Jimmy, zanim został powalony na podłogę przez jakąś niewidzialną siłę. Chłopcy nie rozmawiali o tym ze sobą, nie ustalali żadnego planu działania, nie było na to czasu. Cooper jako najsilniejszy z nich postanowił zostać i walczyć z tym, co zaatakowało doktora. Phuwin krzyknął tylko do pozostałych krótkie: „Idę!" i wybiegł.

W korytarzu natknął się na Gemini'iego i Fourth'a, którzy dopiero wracali ze śniadania. Gem i Fourth mieli zaplanowane na później zajęcia z Mixxiw'em i Off'em Jumpolem.

– G, Fourth, pomóżcie! Ktoś zaatakował doktora Jimmy'iego! – Wyrzucił z siebie na jednym wydechu Phuwin.

– CO?! – Zapytali zgodnym chórem GemFourth.

– Doktor Jimmy został zaatakowany. Biegnę po P'Zee – Powiedział nieco wolniej, ale wcale nie spokojniej Phu.

– To my idziemy do doktora – Zdecydował Gemini i wraz z Fourth'em zaczęli biec w stronę gabinetu lekarskiego. Pech polegał na tym, iż gabinet doktora Jimmy'iego i biuro P'Zee znajdowały się po całkowicie przeciwnych stronach tego samego długiego na 250 metrów korytarza. Gdy byli już bardzo blisko, usłyszeli trzask pękającego drewna, jakby ktoś uderzył drewnianą deską o coś bardzo twardego. Dało się też słyszeć czyjś rozpaczliwy krzyk wzywający pomocy i inny, nieco cichszy, wołający matkę.

Gdy dotarli na miejsce, zastali tam prawdziwy chaos.

Białe meble, które dotąd stały pod ścianami w gabinecie lekarskim, zostały całkowicie zniszczone, po podłodze walały się fragmenty szkła i widać było rozlane różne substancje i rozsypane kolorowe tabletki różnych rozmiarów. Doktor Jimmy leżał nieprzytomny obok wciąż dymiącego łóżka, na którym dostrzegli jakieś zwłoki.

– Nie wdychaj tego! – Polecił Gemini Fourth'owi i wyciągnął z szuflady zagradzającej im drogę szafki dwie maski. Jedną podał swojemu chłopakowi, a drugą założył sobie na twarz. Z kieszeni wyjął dwie stele, swoją i Fourth'a, którą oddał właścicielowi. – Runa wody, szybko!

Fourth wykonał polecenie, rysując na wnętrzu swojej lewej dłoni runę, która pozwoliła im wezwać do siebie deszczową chmurę, która pojawiła się jakby znikąd dokładnie nad ich głowami. Fourth ruchem dłoni skierował chmurę w kierunku wciąż płonącego łóżka, pstryknął palcami i wtedy spadł deszcz, gasząc płonienie z głośnym sykiem.

Gemini wiedział, że gdzieś w pobliżu czyha zagrożenie. Gdy Fourth zajmował się gaszeniem małego pożaru, Gem na jego plecach narysował runę ochronną, która uczyniła chłopaka niewidzialnym dla każdego, kto chciał go świadomie skrzywdzić. Następnie rozejrzał się wokół i dostrzegł w kącie za jednym z łóżek stojącego wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, z którego pleców wyrastały czarne, ogromne, okopcone sadzą skrzydła. Jego oczy przypominały te należące do węża, źrenice układały się w wąskie szparki. Prawy policzek był rozcięty, lecz zamiast krwi z rany wypływała jasnozielona gęsta maź. Potwór śmierdział, jakby to jego ciało przed chwilą płonęło.

Potwór wyczuł obecność intruza, gdy było już za późno. Gemini szybkim, wprawnym, tanecznym ruchem ręki, w której trzymał stelę, narysował na podłodze symbol klatki, nad którym napisał dwie tylko litery Ag, które w układzie okresowym pierwiastków oznaczały srebro. Nie czekał długo, a wokół dziwacznego stworzenia tylko częściowo przypominającego człowieka utworzyła się jaśniejąca blaskiem srebrna klatka, z której potwór nie mógł już uciec.

Gemini jednak wiedział, że to nie jest koniec. Upewnił się, że klatka jest porządnie zabezpieczona i wtedy dopiero mógł nieco spokojniej rozejrzeć się wokół.

Zniszczenia były ogromne, ale był pewien, że to nie jest najgorsze, co mogło im się przytrafić. Fourth zajmował się cuceniem nieprzytomnego wciąż doktora Jimmy'iego. Ciize przykładała fragment bandażu do czoła w miejscu, w którym została ranna. Cooper leżał na podłodze jęcząc z bólu i trzymając się za nogę. Kaownah zwymiotował do kosza na śmieci niemedyczne. Dunk podszedł do niego chwiejnym krokiem. Twarz miał okopconą, oko podbite, a policzek opuchnięty. Poklepał młodszego brata po ramieniu i powiedział coś, co zapewne miało brzmieć: „Dobra robota braciszku, jestem z ciebie dumny", ale brzmiało zupełnie inaczej zapewne z powodu obrażeń, jakie odniósł starszy z braci.

Gdy P'Zee, Phuwin, Pond, Gun Atthaphan i Max przybyli na miejsce, sytuacja była już opanowana. Gemini i Fourth dzielnie zajmowali się rannymi, obmywając im rany i bandażując je. P'Zee był pełen podziwu dla odwagi, męstwa i pomysłowości swoich podwładnych.

– Gemini i Fourth uratowali nam życie, a może nawet dusze – Poinformował swojego szefa doktor Jimmy ułożony na kozetce z obandażowaną lewą nogą.

– To prawda, zaatakowano nas znienacka – Potwierdziła Ciize, zdejmując zaplamione krwią rękawiczki i wyrzucając je do specjalnego kosza z napisem: „Odpady medyczne toksyczne". – Pierwsi nadeszli Cooper, Kaownah, Fluke, Phuwin i Dunk, ale kiedy Phuwin pobiegł zawiadomić szefa, Forbiden Name wyczuł, że zaczyna tracić przewagę. Słyszeliśmy, że P'Zee jest jedyną osobą, której on się boi. Powalił doktora na podłogę, doktor stracił przytomność, złamał nogę Cooper'owi, Fluke'a zaatakował zaklęciem dementora, zmuszając go do przypomnienia sobie swoich najgorszych wspomnień. Na Kaownah rzucił zaklęcie imperiusa, zmuszając go, by uderzył Dunka krzesłem w plecy. Kaownah ma bardzo silny umysł i próbował się przed tym obronić, w rezultacie rozbijając krzesło o biurko doktora. Wtedy, gdy zaczynałam już tracić nadzieję na to, że wyjdziemy z tego cało, pojawili się Fourth i Gemini. Gdyby nie oni i ich chłodne podejście do całej sytuacji, być może wszyscy już bylibyśmy martwi albo przynajmniej pozbawieni dusz.

– Forbidden Name? Jak on się tu dostał? – Zainteresował się P'Zee. – Czyżby nasze zabezpieczenia zawiodły?

– Obawiam się, że tak, szefie – Ze smutkiem przyznał Jimmy i zwiesił głowę. Czuł się odpowiedzialny za to, co tu się wydarzyło. – I obawiam się, że to ja go wpuściłem.

– Ty, doktorze? Jak to? W jaki sposób?

– Przyniesiono do mnie ciało jednego z naszych Rycerzy do zbadania. Sądziłem, że trafiła go klątwa. Gdy zacząłem go badać, zwłoki nagle zajęły się ogniem, a z oczu i ust zaczęła wypływać srebrna, błyszcząca substancja, która powoli uniosła się w powietrze i kilkanaście sekund później uformowała w dziwaczny byt, który początkowo nie przypominał niczego, co znałem. Dopiero po dwóch czy trzech minutach byt przyjął ciało człowieka. Przemówił do mnie. Przedstawił się i powiedział, że ja na pewno znam go pod innym imieniem, że znam go jako Forbidden Name. Wtedy się przeraziłem. Chciałem wysłać Ciize, żeby wezwała pomoc, ale on zagrodził nam drogę. Zaklęciem odciął działanie wszystkich urządzeń elektronicznych. Byliśmy w pułapce. Cooper wyważył drzwi. A resztę już znasz. Gemini zachował zimną krew i chłodną głowę w obliczu niebezpieczeństwa. Gdyby nie on i jego mądre rozkazy, nie rozmawialibyśmy teraz. Myślę, że odnaleźliśmy naszego władcę. To on, P'Zee. Musisz go przedstawić Radzie Dwustu.

– Yhm, tak zrobię, ale gdzie jest Forbidden Name?

– Tam, w kącie, w srebrnej klatce, Gemini go unieszkodliwił, ale nie pozbawił życia. Myślę, że będzie można wydobyć z niego całkiem interesujące zeznania.

P'Zee podszedł do migoczącej jasnymi blaskami klatki wykonanej jakby ze szczerego srebra. Człowiek z ciałem naznaczonym wieloma bliznami, z szarymi włosami siedział na podłodze opierając ociekające wodą plecy, z których wyrastały ogromne, czarne, nieco postrzępione skrzydła o ścianę i patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem ani razu nie mrugając swoimi całkowicie białymi, pozbawionymi tęczówek i źrenic oczami. Zee wiedział, kim dawniej był Forbidden Name: Neo Trai Nimtawat, znany też jako Boston, dawniej młody i bardzo uzdolniony dobrze rokujący Rycerz Światła, który skuszony przez Moce Ciemności sprzeniewierzył się Instytutowi i od lat działał na własną rękę, knując spiski przeciwko P'Zee. Nie było tajemnicą, że Nimtawat chciał przejąć władzę w ich Magicznym Świecie. Gdy dołączył do Instytutu, był naprawdę przystojnym młodym chłopakiem, ale cząstka ciemności już czaiła się w jego duszy, gotowa przejąć władzę nad jego czystym sercem. Wkrótce zapragnął sławy i władzy, zapragnął stać się nieśmiertelny. Nic nie wiedział na temat miłości ani potęgi, jaką jest to uczucie. Gdyby to wiedział, prawdopodobnie nigdy nie zszedłby na złą drogę.

Neo dokonał tego, czego chciał dokonać, stał się poniekąd nieśmiertelny, lecz za ogromną cenę.

P'Zee spoglądał na niego z odrazą jak na psie gówno, które przykleiło mu się do buta.

– Tak właśnie kończą ci, którzy stają po niewłaściwej stronie – Stwierdził filozoficznie Atthaphan, stając obok Zee. – Wyślijmy do do naszych specjalistów od prowadzenia przesłuchań, sądzę, że najpóźniej do ósmej wieczorem będziemy mieli jego pełne zeznania.

– Dobry pomysł. Chłopcy, zabierzcie go do podziemi. – P'Zee pstryknął palcem, a wtedy Off i Max w eskorcie Phuwina i Ponda wynieśli klatkę i zanieśli ją do windy, którą zjechali na sam dół, do pomieszczeń, w których już na nich czekano.

P'Zee postanowił przesłuchać każdego z nich z osobna. Chciał się dowiedzieć prawdy. Zaczął od doktora Jimmy'iego, z którym rozmawiał jeszcze w jego gabinecie, a pozostałych zaprosił do swojego biura, a przynajmniej tych, którzy mogli chodzić. Gemini i Fourth długo czekali na swoją kolej, ale nie nudzili się. Mix przyprowadził im feniksa należącego do Fourth'a i lwiątko, którego właścicielem był Gemini. Ich plan pracy z tymi zwierzętami został pokrzyżowany, ale Mix znalazł sposób, by to nie były całkowicie zmarnowane godziny oczekiwania. Uczył chłopców panowania nad swoimi zwierzakami i wydawania im poleceń.

Gdy P'Zee wreszcie zaprosił ich obu do środka, Mix zabrał feniksa i lwiątko do ogrodów, gdzie miały swoje domki.

Wieści rozchodziły się szybko.

Pięć godzin później, gdy Gem i Fourth zostali wreszcie wypuszczeni z biura P'Zee i wrócili do swojego pokoju, ze zdumieniem odkryli, że cały zastawiony jest prezentami od wielbicieli. Na łóżku leżały stosy pluszaków różnych kształtów, kolorów i rozmiarów, ba biurku ustawiono kilka wazonów z bukietami kwiatów, na podłodze obok szafy z ubraniami stało kilka kolorowych torebek prezentowych wypełnionych chipsami i słodyczami.

– Co to? – Fourth podniósł jeden z bukietów, by sprawdzić, czy róże pachną(pachniały przepięknie). Pomiędzy kwiatami odnalazł małą, różową karteczkę, której treść przeczytał na głos. – „Dziękujemy za uwolnienie nas od FN, od lat żyliśmy w strachu, że pewnego dnia nas zaatakuje, a wy poradziliście sobie z nim już przy pierwszym spotkaniu. Dziękujemy!".

Nie było żadnego podpisu, więc nie wiedzieli, od kogo był ten bukiet i krótki liścik.

Gem wziął z łóżka maskotkę, która wyglądała jak miniaturowy Fourth Nattawat i miała nawet pieprzyki na twarzy w tych samych miejscach co jej żywy odpowiednik.

– O, teraz, jak nie będzie cię obok i będę za tobą tęsknić, wystarczy, że spojrzę na tą maskotkę i będę czuł, jakbyś był tuż obok mnie – Powiedział Gemini, uśmiechając się uroczo.

– Och ty mój beznadziejny romantyku – Zaśmiał się Fourth, mocno rozbawiony zachowaniem swojego chłopaka. Czasem miał wrażenie, że przed nim nie stoi dorosły mężczyzna, ale pięciolatek który uwielbia się bawić i wygłupiać, który jeszcze nie poznał okrucieństwa ludzi i istot im podobnych, mały chłopiec, którego jedynym celem była dobra zabawa. Ale przecież dzisiaj kolejny raz udowodnił, że jest już dorosłym, dojrzałym mężczyzną o odwadze i męstwie, jakiego inni mogliby mu tylko pozazdrościć. Patrząc na niego, Fourth dopiero teraz dostrzegł zmianę, jaka zachodziła w nim powoli, ale nieustannie i nieustępliwie: Gem, którego poznał, był słodkim, czarującym nerdem, który lubił się wygłupiać i żartować. Gemini, który stał przed nim był przystojny i seksowny o znacznie surowszej urodzie i mniej ostrych rysach twarzy. Jego usta stały się większe, spojrzenie bardziej poważne, a drobne dawniej ciało odznaczało się wyraźnymi mięśniami i liniami żył, które przedtem były niemal niewidoczne.

I chociaż Gem wciąż potrafił żartować ze wszystkiego, wciąż uwielbiał robić głupie miny, które sprawiały, że Fourth pękał ze śmiechu, to jednak Fourth zrozumiał, że gdzieś po drodze pożegnali na zawsze tego niewinnego, uroczego romantyka, którego jedynym marzeniem było chociaż raz spotkać swojego tajemniczego nieznajomego i który był gotów oddać swojego ukochanego komuś innemu, jeśli wierzył, że jego ukochany będzie szczęśliwy z tą osobą.

Fourth, czując napływ wzruszenia, podszedł do Gemini'iego, objął go od tyłu, przytulając się do jego pleców i wciskając podbródek w zagłębienie w szyi swojego chłopaka. Swoje dłonie złączył ze sobą na wysokości pępka Norawita.

– Fourth? Co z tobą?

– Nic, po prostu cieszę się, że mnie odnalazłeś. Dziękuję, że się nie poddałeś. Dzięki temu możemy dziś być razem, a ja jestem cholernie szczęśliwy.

Gem przechylił głowę, żeby lepiej widzieć swojego chłopaka i dostrzegł, że jego oczy wypełniły łzy, a usta wykrzywiły się zapowiadając nadejście płaczu.

– Fourth, kochanie, proszę cię, nie płacz, bo i ja będę płakał – Poprosił go łagodnie i odwrócił się w jego ramionach nie wydostając się z jego objęć. Teraz patrzył mu prosto w oczy. Te piękne, cudowne, ciemne oczy, które tak bardzo kochał. Pochylił się lekko i ucałował piega na jego nosie. – Nie płacz, dobrze? Już po wszystkim. Jesteśmy bezpieczni.

– Nie płaczę dlatego, że nie czuję się bezpieczny. Płaczę, bo jestem szczęśliwy. Nawet nie wiesz, jak bardzo bardzo jestem szczęśliwy! Jesteś moim domem, którego nigdy nie miałem, jesteś moim wszystkim, Gem. Moim domem, rozumiesz?

Ledwie Fourth zdołał wypowiedzieć te słowa, rozpłakał się na dobre, a Gem wcale nie był lepszy. Po chwili tulili się do siebie, pozwalając by łzy wzruszenia i szczęścia moczyły im mundurki. Bo dom to nie zawsze cztery ściany i dach, czasem to osoba, która sprawia, że każde cierpienie staje się łatwiejsze do zniesienia, to osoba, która otwiera dla nas swoje ramiona, gdy czujemy się zranieni.

– Jesteśmy dwoma głupkami, którzy stoją na środku pokoju i beczą jak małe dzieci, wiesz? – Stwierdził Fourth, odsuwając się od niego i ocierając najpierw swoje łzy, a później te z twarzy Gemini'iego.

– Wiem, gdyby Phu albo Dunk to zobaczyli, nie daliby mi spokoju już do końca życia – Zaśmiał się Gem. – Chodź, zobaczymy, co jeszcze ciekawego dostaliśmy.

Gemini wyciągnął rękę w kierunku Fourtha, a Natawat położył na niej swoją i razem podeszli do wypełnionych przekąskami toreb. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top