*39*
Gemini sięgnął po świeczkę o zapachu arbuza w okrągłej, kryształowej szklance. Zapalił ją za pomocą zapalniczki, której ostatecznie nigdy nie wręczył Rose, ponieważ nie mieli już okazji się spotkać i zapatrzył się w migoczący płomień.
Dopiero co tu wrócił, zdążył już porozmawiać z mamą i Dunkiem, którego P'Zee gdzieś wysłał na nocny patrol. Nie potrafił przestać martwić się o Fourth'a i coraz lepiej rozumiał, dlaczego P'Zee był tak zdenerwowany. Nie płakał, był na to zbyt silny, ale jego serce ściskał żal, którego nigdy nie chciał czuć i uważał, że nikt nie zasługuje na to, żeby to odczuwać.
W całym pokoju tylko ta jedna świeczka oraz niewielka lampka przy biurku były jedynymi źródłami światła, a na ścianach tańczyły cienie rzucane przez gałęzie rosnącegho na zewnątrz wielkiego, starego drzewa, oświetlane przez dwie ustawione nieco zbyt blisko siebie latarnie uliczne.
Gemini zamyślił się. Nieświadomie odłożył świeczkę na biurko. Nie zwracał uwagi na nic dookoła siebie, wydawało mu się, że stał się nagle kimś innym. Jego usta poruszały się, jakby coś mówił, ale z gardła nie wydobył się żaden dźwięk, zupełnie, jakby wciąż był Heartem. Zmarszczył brwi. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że w tym właśnie momencie, gdyby spojrzał na niego ktokolwiek obcy, mógłby wziąć go za ogarniętego żądzą mordu przestępcę, ponieważ w jego spojrzeniu był ukryty prawdziwy ogień, którego istnienia wewnątrz swojej duszy Gem nigdy nie podejrzewał.
Przed jego oczami przesuwały się obrazy, których nie rozumiał. Wyglądały jak wspomnienia, lecz nie mogły nimi być. Chyba że były to wspomnienia kogoś innego.
Gem zobaczył ciemny pokój, w którym jedynymi światłami były płomienie co najmniej dwudziestu świec oraz wpadające przez wielkie, zakończone ostro okna umieszczone w grubych, kamiennych ścianach srebrne światło księżyca w pełni, które padało wprost na nagie ciało jakiegoś mężczyzny. W swojej wizji podniósł wzrok i z przerażeniem odkrył, że mężczyzną leżącym nago na zimnej, kamiennej podłodze był nie kto inny jak jego ukochany Fourth.
Fourth miał rozciętą wargę, krwawił też z kilku ran ciętych na obu przedramionach, jego koszulka na klatce piersiowej była podarta.
Gemini zrozumiał wszystko, jeszcze zanim usłyszał te słowa. Słowa, które rozdarły jego duszę na pół, ale także słowa, które zmotywowały go do działania, które pomogły mu odkryć niezliczone pokłady odwagi w jego sercu.
– Pomóż mi, porwała mnie, ta wiedźma znowu to zrobiła, pomóż mi, to ta sama osoba – Błagał głos w jego głowie.
Wizja zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, jakby coś przerwało połączenie między nimi, ale teraz Norawit już wiedział, co robić. Słyszał od Guna i NuNew'a o więzi łączącej bliźniacze dusze, więzi, która pozwalała na odnalezienie ukochanej osoby za pomocą magii.
Podniósł i zdmuchnął świeczkę, odłożył ją na blat biurka tak niedbale, że spadła na podłogę, ale on nie zwracał już na to uwagi. Wybiegł ze swojego pokoju nawet nie zamykając drzwi. Musiał najpierw pójść do Gun'a Atthaphana i Offa Jumpola, oni na pewno będą wiedzieli, jak to zrobić. Pobiegł prosto do ich gabinetu. Zatrzymał się przed kolorowymi drzwiami, przed którymi leżała wycieraczka z napisem „Pride". Uniósł zaciśniętą w pięść dłoń i zapukał mocno. Echo uderzeń pięści rozniosło się po pustym o tej porze korytarzu. Nie dbał o to, że kogoś zbudzi, nic go nie obchodziło poza jego ukochanym Fourth'em, który był w niebezpieczeństwie. Spodziewał się zobaczyć w drzwiach zaspanego i przecierającego oczy Off'a, lecz otworzył mu Gun ubrany tak, jakby miał gdzieś wyjść.
– Gemini? Coś się stało?
– Tak, miałem wizję. Miałeś rację co do więzi soulmate'ów, ona naprawdę istnieje i Fourth użył jej właśnie, żeby się ze mną skontaktować. Jest chyba w jakimś starym zamku, nie ma tam światła, więc używają świec, ściany są... poczekaj... jakie były ściany? Chyba kamienne. Tak, tak, kamienne ściany, to na pewno jakiś bardzo stary budynek.
– A może kościół?
– Kościół?
– Tak, kościoły na wzór europejski często budowane były z kamienia, miały łukowate, ostro zakończone duże okna najczęściej ozdobione kolorowymi witrażami. A jak wyglądało miejsce, które widziałeś?
– To raczej był stary zamek. Chociaż... Trudno powiedzieć coś dokładniejszego.
– Chodźmy do Pokoju Pamięci. Dumbledore przed swoją śmiercią przekazał nam użyteczny wynalazek zwany myślodsiewnią, użyjemy go po to, aby dokładniej zobaczyć wszystkie szczegóły.
Gemini dał się objąć w pasie przez Off'a i poprowadzić przed siebie, jednocześnie zastanawiając się, co jeszcze przygotuje dla nich los. Był jednak gotów na wszystko, liczyło się tylko ocalenie Fourth'a. Kobieta, która go porwała, musiała nie wiedzieć o więzi bliźniaczych dusz.
Gdzieś po drodze zgubił jednego kapcia, ale nawet na to nie zwrócił uwagi. Szedł przed siebie u boku Off'a w jednym bucie z uroczymi, szarymi kocimi uszami. Gun wyprzedzał ich o kilka kroków.
* * *
Gdy oglądał te same obrazy kolejny raz, nie potrafił się uspokoić. W jego piersiach zamiast serca dzwonił potężny kamień, ciężki i głośny. W ustach mu zaschło. Musiał sięgnąć po butelkę z wodą, która pojawiła się przed nim, gdy tylko w myślach wypowiedział życzenie. Odkorkował ją i szybko upił kilka dużych łyków, niemal krztusząc się przy tym. Unoszący się w powietrzu zapach ziół drapał go w gardło. Spojrzał na Gun'a, który mieszał jakąś miksturę w niewielkim cynowym kociołku, szepcząc jakieś zdania w nieznanym Gemini'iemu języku. Gem pomyślał, że musiała to być łacina.
„Szybciej, Gun, błagam, pospiesz się! Fourth nie może zginąć!" – Błagał go w myślach.
Off, widząc jego zdenerwowanie, podszedł bliżej i chociaż nadal nie przepadał za dotykiem, zmusił się do tego, by pokonać wszelkie swoje bariery w swoim umyśle i niezdarnie ścisną Gemini'iego za ramię.
– Będzie dobrze, znajdziemy ich.
Gdy wypowiadał ostatnie słowo, drzwi do Pokoju Pamięci otworzyły się i stanął w nich First Kanaphan, starszy brat Fourth'a.
First bez słowa podszedł do Gemini'iego, złapał go za rękę i wyprowadził z pomieszczenia. Dopiero na korytarzu zaczął wszystko wyjaśniać nie zatrzymując się ani na chwilę.
– Wiem, gdzie są i wiem, jak do nich dotrzeć. Ufasz mi?
Gemini nie miał wyboru.
– Ufam – Powiedział tylko.
First wyjął stelę z kieszeni, narysował nią okrąg na podłodze, w którym stanął i do wnętrza którego pociągnął za sobą Gem'a. Kiedy obaj już tam stali, użył steli, by narysować nowy wzór w powietrzu. Chwilę później obaj poczuli nieprzyjemne szarpnięcie w okolicach pępka.
– Teleportacja nigdy nie jest przyjemna, trzymaj mnie mocno – Polecił mu First i przytulił go do siebie.
Gemini wpatrzył się w graffiti przed nim.
YOLO.
You Only Live Once.
Znał te słowa doskonale. Znał je z seryjki BL, którą niedawno oglądali, ale dopiero mając przed sobą prawdziwą przeszkodę do pokonania i zaglądając w oczy rzeczywistemu strachowi, mógł w pełni zrozumieć, co usłyszał tamtego dnia Black, czy może raczej White wcielający się w rolę Blacka.
Gemini przestał myśleć o strachu, przestał myśleć o przeszkodzie. Liczyło się już tylko to, co było po drugiej stronie: Fourth, New i Fluke, którzy potrzebowali pomocy, którzy bez niego i Firsta będą skazani na porażkę.
– You only live once – Powiedział do Firsta i wręczył mu oba pistolety. – Osłaniaj mnie, wyprowadzę ich.
– Jesteś pewien? Ta kobieta jest niezrównoważona, nie wiadomo, do czego może się posunąć, nie chcę, żeby mój braciszek owdowiał.
– Nie mamy innego wyjścia, First. Pamiętasz seryjkę, którą oglądaliśmy, pamiętasz „Not Me"? Musimy zrobić to, co trzeba. Zaufaj mi.
„Zaufaj mi".
Łatwo powiedzieć.
First zawsze miał problemy z ufaniem ludziom. Być może dlatego, że tak wiele razy go oszukali. Tym razem jednak wystarczyło jedno spojrzenie na Gemini'iego, by zrozumiał, że chłopak nie żartuje. Mimo młodego wieku był urodzonym przywódcą, kimś, kto być może sam by nie wpadł na pomysł zostania liderem jakiejś bandy lub nawet czegoś większego, ale gdy taka konieczność na niego spadła, podjął ją jak wyzwanie rzucone mu w twarz. W jego oczach płonął żywy ogień chęci działania. First czuł, że ich nowy tymczasowy dowódca samym spojrzeniem rozpala ten sam płomień w nim i poddał się temu uczuciu całkowicie. Odrzucił wszelkie niepotrzebne myśli i skupił się na uważnym rozglądaniu się wokół, by w razie potrzeby być gotowym oddać strzał. Jeśli będzie się to wiązało z koniecznością zabicia kogoś, wiedział, że będzie musiał to zrobić, ale teraz nie był już Firstem. Powoli stawał się już nawet nie Akkiem, teraz przeistoczył się w Joka, odważnego, nieustraszonego, gotowego ponieść śmierć w słusznej sprawie. Jok był jego bliźniaczą wersją żyjącą na planecie Gaja II, znacznie odważniejszą, ale tylko nieco bardziej szczęśliwą wersją.
Ponieważ budynek w jakiś sposób był chroniony przed używaniem wewnątrz niego magii, First nie mógł pomóc w żaden inny sposób, więc tylko patrzył za oddalającym się przyjacielem. Naciągnął na nos i usta czarną maskę, narzucił na głowę równie czarny kaptur i zza rogu ściany obserwował okolicę.
Gemini w myślach powtarzał jak mantrę jedno zdanie: „Żyjesz tylko raz" i wiedział, co to oznacza, tym razem rozumiał to w pełni. Wypełniła go chęć działania, pragnienie ocalenia tych, którzy byli dla niego ważni. Ta szalona kobieta uwięziła ich gdzieś w podziemiach, Gem nie wiedział dokładnie, gdzie, ale nie miał czasu na zastanawianie się. Zbiegł po schodach w dół, nie dbając o to, że robił przy tym ogromny hałas. Chciał zostać usłyszany, chciał, żeby ta wariatka wiedziała, iż ktoś już spieszy na pomoc uwięzionym. Nie bał się. Działała adrenalina. Nie czuł też bólu, nawet gdy przewrócił się przy wejściu do piwnic i rozciął sobie nogę fragmentem leżącej na betonowej posadzce rozbitej zielonej butelki po jakimś alkoholu. Krwawił, ale nie zwracał na to uwagi. Nic się nie liczyło poza Fourth'em, a on był w niebezpieczeństwie.
Biegł przed siebie, piwnice zdawały się nie mieć końca, zaglądał do każdej, wykrzykiwał ich imiona, powoli zaczynało mu brakować tlenu. Na zewnątrz przez niewielkie okienka ujrzał coś jeszcze groźniejszego i jego serce na moment się zatrzymało, gdy dotarło do niego, na co patrzy. Tuż przy ścianie budynku płonął ogień. Nie mógł mieć pewności, czy to tylko małe, miejscowe ognisko, czy płonie cała okolica. Czas naglił. Kłęby czarnego dymu zaczynały się wdzierać do środka, jeszcze trochę, a zadymią całą piwnicę, a wtedy nie będzie dla nich żadnej drogi ucieczki.
I dopiero teraz Gemini naprawdę się przestraszył.
Nie bał się śmierci, był na nią gotów, już raz przeszedł przez śmierć i wrócił, przestała go przerażać. To, co go przeraziło i niemal sparaliżowało, była myśl o tym, jak bardzo cierpieć będzie Fourth, jeśli dym nie udusi go od razu. Gdzieś słyszał, że spalenie żywcem jest najboleśniejszą śmiercią. Nie życzył tego nikomu, nawet swoim największym wrogom, a teraz stanął w obliczu możliwości, że ten los spotka kogoś, kogo kochał.
Nie mógł na to pozwolić. Oderwał wzrok od ognia i popędził przed siebie. Sił dodał mu znajomy głos, który słyszał w półmroku. Głos, który wzywał jego pseudonim.
– Gemini! GEM!!! – Krzyczało echo odbijające się od pustych ścian głosem Fourtha.
– IDĘ DO CIEBIE!!! – Wrzasnął Gemini. Szybko zlokalizował drzwi na końcu korytarza, drewniane i stare, wyglądające na słabe. Były mocno nadgryzione zębem czasu, spróchniałe. Kopnął w nie z całej siły, a one ustąpiły. Najwyraźniej kobieta, która przygotowała na nich tą pułapkę była zbyt pewna siebie, zbyt pewna swojego sukcesu i tego, że nikt tu nie dotrze na czas, właśnie dlatego nie zadbała o odpowiednie zabezpieczenie wejścia. Gemini ze zgrozą odkrył, dlaczego i co było powodem jego pewności.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top