Trzydzieści Siedem
Już czas, słyszę w głowie głos Franka, gdy rzecznik ojca, podaje mi kartkę z orzeczeniem dla prasy. Tylko przelotnie zerkam na słowa, które będę musiała przeczytać, przed kamerą, za kilka minut.
-Już czas- mówię do swojego odbicia w lustrze.- Dasz sobie radę.
Zamykam oczy, sama sobie nie wierząc. Pod powiekami, znów stają mi obrazy,wczorajszego popołudnia. To już kolejny raz, gdy przypominam sobie reakcję na telefon od brata. Te wspomnienia są jak nagranie, po naciśnięciu przycisku replay, wyświetlają się w głowie.
Zbiłam wazon z kwiatami, zrzuciłam wszystko z komody na podłogę, porozrzucałam papiery, które miałam na biurku. Nawet, zaczęłam wyrzucać ciuchy z szafy. Wszystko po to, by rozładować swój gniew.
W momencie, gdy Adam wszedł do sypialni, po moich policzkach, znów zaczęły spływać łzy. Po tym, jak zapytał mnie, co się stało, upadłam na kolana i mocno objęłam się ramionami.
-Iga?- Adam podszedł niepewnie, jakby bał się mojej reakcji.
Ale ja nie miałam już siły, na jakąkolwiek reakcję. Wszystko, co mogłabym zrobić,wyparowało ze mnie, jak powietrze z balonu.
-Co się dzieje?-ponowił pytanie i przyklęknął obok mnie.- Jeśli, to przez tą naszą kłótnię, to przepraszam. Nie powinienem tak mówić.Przepraszam.
Nie chcę, żeby mówił. Chcę, żeby przestał, myślałam, sama nie mogąc nic powiedzieć.
Pokręciłam, więc głową i jeszcze bardziej, zapadłam się w siebie.
Adam zagarnął mnie w objęcia i tak siedzieliśmy. Może sekundy, może minuty, a może nawet godziny. Na pewno, przyszedł w końcu moment, kiedy się uspokoiłam i mogłam już mówić.
-Przenieśli tatę-łkałam.- Na oddział... na...
Szloch, który wyrwał wtedy mi się wyrwał, przyprawił nas obojga o dreszcz.
-Przenieśli go do hospicjum- powiedziałam wreszcie.- Bo zostały mu niecałe dwa miesiąca życia...
-Co?- zdziwił się Adam.
Otarłam łzy i mimo ciągłego odrętwienia, zaczęłam mu tłumaczyć.
-Ostatnia chemia,się nie przyjęła, dlatego też trafił do szpitala. Bo guzy zamiast się zmniejszać, rozrosły się i nastąpiły przerzuty.
-Ale chyba można...
-Nie- kręcę głową.- Rak jest nieoperacyjny. Nie będzie też kolejnej chemii.Teraz, trzeba czekać...
Już czas,powtarzam sobie w myślach, odsuwając wspomnienia. Ostatni raz spoglądam na swoje odbicie w lustrze i wychodzę, jednocześnie wkraczając w paszczę lwa.
Następne dni, to istne piekło.
Tośka, dostaje silnych skurczów, bo zbytnio się denerwuje, dlatego zostaje na obserwacji w szpitalu. Franek, odwołuje ślub, co skutkuje tym, że Edyta się wyprowadza. Z tego powodu, Franek staje się wrzodem na dupie i na wszystkich się wyżywa. Mama, chodzi po domu, jak cień.Cały czas, bierze leki uspokajające.
Tacie, coraz bardziej, się pogarsza. Lekarze załamują ręce, bo żadne leki munie pomagają. Ale on ściemnia, że nic mu nie jest.
Sama nie znoszę tego lepiej, niż inni. Za dnia, udaję przed Alexem, że wszystko w porządku. W nocy, nie mogę spać, bo boję się, że nagle zadzwoni telefon, z t ą wiadomością.
Wszyscy, zaczynamy żyć „w połowie". Jemy, bo musimy. Wstajemy, bo musimy.Udajemy, bo musimy. Stajemy się istotami, które usilnie, chcą zachować pozory człowieczeństwa.
Tak mija nam reszta listopada. Z początkiem grudnia, zaczynam odczuwać to, czego bałam się najbardziej.
Woźniakowie,zabierają Alexa na tydzień w góry, a Adam musi załatwić kilka spraw służbowych, za miastem i także wyjeżdża. Zostaje ze mną Lena, która od jakiegoś czasu, z nami pomieszkuje.
Cały dzień leżę na kanapie, wpatrując się w przestrzeń, a kuzynka próbuje namówić mnie, na cokolwiek innego.
Teraz słyszę ją, rozmawiającą, w kuchni przez telefon. Ścisza głos,próbując ukryć, przede mną, z kim tak naprawdę, mówi. Mimo tego, wiem, że po drugiej stronie słuchawki, znajduje się moja mama. Bez przerwy kontaktują się ze sobą, żeby porozmawiać, o tym jak się czuję.
Tak na prawdę? Czuję się, jak dynia, wypatroszona na święto Halloween. To, co miałam kiedyś w środku, zostało wyrwane i pozostała po tym wielka, bolesna pustka. Czuję się jak kukiełka,którą ktoś pociąga za sznurki.
Codziennie wstaję z łóżka, tylko dlatego, że chce tego mama, Lena czy Adam, albo muszę otworzyć drzwi sąsiadowi, którego zalewam. Nie myślę o tym, czy coś robię, nie czuję, że coś robię. Jestem jak robot. Te czynności są wyuczone. To schemat.
Wiem,że rodzinę to martwi, ale ja nie umiem już normalnie żyć. Nie po tym co się stało.
-Nadal leży w łóżku- szepcze Milena, po czym czeka klika sekund i znowu się odzywa.- Tak, wiem... Jeszcze nie... Jasne, zadzwonię. Cześć.
Chwilę później, wraca do salonu i stoi przez chwilę w progu. Czuję, że jest lekko zdenerwowana i że się stresuje. Nie wie, co powinna zrobić. W końcu, podejmuje decyzję i zbliża się, niepewnym krokiem. Ściąga z ławy kilka papierów i przysiada na krawędzi stolika.
-Wstaniesz?-pyta z przyjaznym uśmiechem na twarzy. Pochyla się w moją stronę,odgarnia mi włosy z twarzy i dodaje:- Za chwilę przyjdzie tu pani doktor.
Zerkam na nią wściekle. Dobrze wie, co właśnie sobie myślę.
-Nie uważam, że jest z tobą coś nie tak- kręci zawzięcie głową.-Po prostu musisz z kimś porozmawiać. Z kimś, kto powie, że nie masz depresji.
Po tych słowach,rozlega się dzwonek do drzwi.
Nie mam depresji. Już nigdy, nie będę jej miała. Tak powiedział mi lekarz, zanim przyjechałam do Polski.
Miał rację.
Ale to nie depresji, tak się obawiałam. Obawiałam się, że znów stracę kogoś, zbyt szybko. Że znów, nie zdążę się pożegnać. I tak też jest.
Znowu, tracę jedną z najważniejszych osób w moim życiu. I nic, nie mogę z tym zrobić. Nie mogę tego powstrzymać.
Po raz kolejny,jestem bezradna.
Razem z Adamem,mówimy jego rodzinie i mojej, że jestem w ciąży.
Trochę to straszne, ale z choroby taty, jest jednak pożytek. Nikt nie ma mi za złe, że dowiedzieli się dopiero teraz.
Niepokoję się tylko, jak tata to przyjmie. On, jednak, pogodził już się z myślą,że nie pozna synka Tosi, dlatego godzi się też na to, w moim przypadku.
Tydzień po Mikołajkach, lekarze robią tacie kolejne badania. Mówią, że ostatnie. Diagnoza, także jest ostateczna. Nie ma szans, żeby przeżył do połowy stycznia.
Mija kolejny tydzień, święta nadchodzą wielkimi krokami. Taka robi się też Tośka. Amelia, w odróżnieniu, próbuje schudnąć, a Franek godzi się z Edytą. Staje się też cud. Bożonarodzeniowy cud. Tak ujmuje to babcia.
Tacie się polepsza. Lekarze, pozwalają mu wyjść ze szpitala, ale tylko na kilka dni. Mimo to, bardzo dobrze się bawimy. W końcu, Podgórni naprawdę są szczęśliwi. Nie pamiętam, kiedy ostatnio, tak się śmialiśmy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio, byliśmy wszyscy razem.
Na kilka dni,zapominamy, że zaraz, nasza rodzina zrobi się niekompletna. Że za rok, kogoś będzie nam brakować. Liczy się teraz.
Teraz, burzymy mury, zdejmujemy maski, pokazujemy prawdziwych siebie.
Może to zasługa świąt? A może tego nieuchronnego, zbliżającego się kresu życia taty? Nie mam pojęcia. Nie chcę wiedzieć.
Chcę cieszyć się chwilą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top